moim dzieciom
Przestronne ciche – Wasze sny – niezmiennie Na zielonej
granicy wszechświata Otwarty – wątpi
we mnie Czas nieomal bez szmeru Wpływ bytu
inaczej na mój nie –
byt Bezsenność w witrynach rozsądku Duży ciężki księżyc
Mętna pycha – milczenia
zmowa
Myśli fasada Nie ufa sztuczkom wyobraźni
Nie szuka wyjścia z labiryntu zdarzeń Nie wypełnia jej
trwoga Krzemem podszyta W szarym tłumie nielotów
wydłubana knuta
Pozbawiony skrzydeł metafory
uwielbia przyciąganie ziemskie Milionów
wawrzyn bez jednej
skroni Dramatom odbiera znaczenie Gubi proporcje
Traci
smak za formatem królika podąża – dokarmia go uzbraja
goni
Aż po migotliwą niepamięć Logo tęczy najnowszych
aplikacji gorączkowy serial zamieszanie
zamieć Zaciera ślady zakrywa chroni Ustawia rozpustne
stragany Wzdłuż wirtualnych ulic
którymi ciągną pielgrzymi... Już nie samotni
opuszczeni Obce im rozpacz czy zwątpienie Składają
hołd formowanemu w chimery – cyber plemię
Bez krzty uśmiechu przez usta wykrzywione Proteza
trwania
głośny śmiech Loguje się ćwierka Rojem zgrzytliwych
nadaje ech Napina się stęka Śmiertelnie
umięśniona
Kiedyś się zmęczy zakrztusi
skona
Łamię więc gramatykę by wyłudzić choć jeden sens
dnia
Kiedy Was budzę Wschodem słońca
wypełniony po brzegi Zanurzony w sepii
ledwie przed horyzont Którą od lat przed Wami
skrywam – niezmiennie – senny