Mrr mrr, mruczymy mruczymy. Coś, co jest długie i pionowe i łączy niebo z ziemią, i wcale nie musi sterczeć. Wygląda jak drzewo, jeśli dorysować koronę i korzeń. Niechby to była korona z gwiazd, niechby korzeń z wrzącej lawy. Kolumna dymu, skrzydełka ostrołuku, dróżka cieknącej krwi, wonią mirry i nardu oddycha firmament. Ktoś wejrzał na ofiarę.
Elastyczna pończocha zwisa z parapetu i napełnia się przedmiotami. Kilka garści monet: orły, profile, otoki z liter. Kolekcja ołowianych żołnierzyków jak urobek z cmentarzyska zapomnianiej rzezi. Para hantli. Przycisk do papieru z burzą śnieżnych płatków nad stajenką. Pończocha dynda, rozciąga się, wydłuża do ziemi, osiada, inauguruje nowy tymczasowy szlak mrówek.
Marzenia po trzy pięćdziesiąt, mrrr, smuteczki z wiosennej wyprzedaży. Ach, zmienić nazwisko, pomalować buty na żółto, zagrać w kółko i krzyżyk, krzyżyk umieścić w środku kółka, kółko w środku czółka, i nacisnąć spust.