Bywało, że o tej szarej godzinie, gdy jasność mocuje się z mrokiem, gdy chwacki chłodek wieczoru przygasza stygnące ciepło popołudnia, matce przychodziło na wspominania tamtego świata, jak to mówiło się i pisało w gazetach tego za Bugiem, czyli na innej planecie.
Dziwne, ale jako pierwszy powidok pojawiał się zawsze ten sam obraz, bardzo konkretny: oto w sieni od ogrodu spod komody w intensywnej barwie ciemnej wiśni wyzierały długie ojcowskie buty „oficerki” osadzone na prawidłach, nasmarowane pastą Salamander – wierne, jakby czekały na swego pana.
Świat wówczas nie był taki, jakim był naprawdę, ale takim jakim chciało się, aby był. Horyzont nakrapiany bocianami, czesany grzebieniami lasów, wzgórz wynurzających się jak korek z butelki od szampana. Na skarpie nasypu torów biegnących do Wilna zmysłowe ostrężyny, jak granatowe perły o świecie, jarzyły się sypką wilgocią.
Potem już nocą, gdy te wspomnienia spać nie dawały, fakt, że ojciec i mąż, ten najbliższy nam człowiek chrapał okrutnie, ale wystarczyło tupnąć albo puknąć, to przewracał się na bok, jak gąbka i cichł. Matka wstała i podeszła do okna. W szczelinie okiennic zobaczyła światło wylewające się z czyjeś podskakującej na bruku latarki. W jej dokumentach teraz widniało jako miejsce urodzenia: ZSRR, ale w czasie, kiedy się urodziła, była to najprawdziwsza Polska. Tamte pogody i dzisiejsze obroty pór roku, fazy księżyca, parady kostiumów i masek w jakie przyoblekały się cienie bliskich i umarłych. Dziwa codzienne, jak te jabłuszka bladozielone, niektóre nie wiedzieć dlaczego kapryśnie przybierające oschłą barwę kości słoniowej.
W stronach jej dzieciństwa słońce blade i postarzałe, wisiało, jakby nie miało sił podnieść się wyżej, tam, gdzie o tej samej porze bywało jakże mocarne latem. W ogrodzie przy furtce od rzeki odurzały czeremcha i kwiecie łąkowe, zieleń leśna, a wszystko w maju z dnia na dzień gwałtownie się zmieniało. Któregoś dnia następowała sztafeta bzów. Zwykłych i szczepionych. Białych i innych - w różnych odcieniach fioletu i złota.
Korytarz miotał się osadzony w półmroku, takim jaki wytwarza się, kiedy ciemność przetkana jest jaśniejszymi punktami albo odbiciem żywszych świateł z drugiego planu. Przed wieczorem, na półce, bardzo blisko, wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, stały w harmonijnym rzędzie książki klasyków literatury rosyjskiej: Tołstoja, Czechowa, Dostojewskiego, Turgieniewa, Miereżkowskiego i Bunina. Cała wybraniecka gwardia najwspanialszej literatury światowej opasana w ciemnozielone okładki, dumna w swym majestacie staro-złotego szlachetnego liternictwa. Na stoliku stygła niedopita herbata babci w szklance opancerzonej koszyczkiem z czerwonej miedzi, po rycersku jakby gardą miecza albo niczym kresowy dworek obtoczony potokami winnej latorośli, bzów, jaśminów, malw i maciejki.
Na bocznej ścianie bawialni pomrukiwał portret prezentujący jakiegoś wąsatego generała w rosyjskim galowym mundurze, spiętego szarfą orderową, ciężkiego od medali. Stary obraz wykopcony, upstrzony cętkami martwych much, wyglądał tak, jak ostrzelany został ptasim śrutem. Opodal, jak wierny druh na czacie stał zegar. Tykał pusto i tylko jakiś blaszany dźwięk dobywał się z niego. Z tego portretu Rosjanin, to miał być taki jeden pożyteczny Rosjanin, z którym dziadek jeszcze przez tamtą wojną wysoce korzystne interesa sprawował i ponoć biało-emigranckie życie zakończył na taksówce w Paryżu. A ktoś, już zapomniała kto, dodawał skwapliwie:
- Jakie interesa? Pijaństwo, nie żadne interesa uskuteczniali.
A wtedy babka dumnie srożyła się:
- Może bywało ciut za dużo tych kieliszków, ale z tego sama dobroć wyszła, bo też nasze miłe Wilno bez tych czortów tramwajów do dziś dnia chwalić Pana Boga się obywa. Lepiej powiedzcie mi, śniły mi się dziś w nocy jabłka, co to zapowiada?
Potem doświadczyła i ją, i dom, i cały ten świat ta pierwsza już obca jesień. Lekki chłód. Słońce gasnąc przybierało malinową słodycz i wyzbywało się złotych łusek niby dojrzewający wąż ze starej zwiotczałej skóry, z której wyrósł. Widok ścieżki od furtki już usianej drobnymi listkami akacji, był w znacznej mierze sprawą wiatru niż rezultatem obrotu czasu. Ptaki przycichły, krzyż na ścianie zalśnił okrutnie i pięknie na rubinowo. Okna pociemniały, jakby za nimi zaczął siąpić deszcz. Tak, człowiek zawsze umiera byle jak i byle gdzie - pomyślała i poczuła się o dziesięć lat młodsza. Jak te rzeczy, które przychodzą zawsze za późno, jak marmolada po kolacji, gdy umyliśmy już zęby. Wieczór już nastał. Jękliwie bzykały niewidzialne komary, ogród, podwórko i to, co za płotem poszarzało, jak sierść na wilku. Księżyc łakomy pobłyskiwał złotem i miedzią. Tak, tak dawniej ktoś, kogo już dawno nie ma (kuzyn, z którym zatańczyła pierwszego walca albo stryj, który brał ją na kolana i hop, hop pohukiwał, i tak pięknie pachnął skórą i wodą lawendową) i jego grobu także nie ma. Stryj, szlachcic przecież, a wziął działkę, jak jakiś prosty osadnik, uskarżał się:
- Miał człowiek kiedyś oczy sokoła. Dostrzegałem wszystkie siedem gwiazd w gwiazdozbiorze Plejad, a dziś mizerota, nawet jastrzębia nie wypatrzę. A jeszcze nie tak dawno, bo w maju z ciemności wybuchały rechoty żab, echo rechotu odbijało się od lasów, jak od kopuły świątyni. Tysiące żab rechotało, bez opamiętania szukając się w mokrej trawie. Rano drogi były usiane trupami rozjechanych, rozdeptanych żabich par, tworzących archipelagi gąbczastej bryi.
Sierpniowe świerszcze trajkotały w trawie, piskały nietoperze, pachniało sianem, pleśnią, grzybami i mlekiem z wieczornego udoju. Daleko w nocy, przy lampie naftowej, toczono półgłosem gadania i bajania oraz polityczne debaty na gankach i werandach o starych Polakach, o najnowszych plotkach. Iście te mickiewiczowskie długie nocne rodaków rozmowy. Nastrój refleksji i powagi udzielił silę i zwierzętom. Takie na przykład psy, zebrane z całej okolicy, szczekały łagodnie, przymilająco, jakby gaworzyły, opowiadając sobie nawzajem nowiny i plotki z całego dnia. Młodzi trzymając się za ręce, krążyli po alejach parku, po ścieżkach ogrodów, nad stawami i zadumaną rzeką.
Ostatnie dni tamtego września w rodzinnym domu były jakby zawieszone poza bieżącą chwilą, jakby powszechnie szykowano się do dalekiej podróży. Jakoś inaczej niż zawsze, z pierwszego mroku z łuków okien pohukiwały sowy, jakby więcej nazlatywało się nocnego ptactwa. Wieczorem rozpierzchł się mrok i chmurki wielkości wróbla. Wówczas to matka przyniosła piękną lampę naftową, godnie, jakby był to krucyfiks. Starą, mosiężną, z misternie rzeźbionym palnikiem na knot i nieco wyszczerbionym, lecz nadal cieszącym swą urodą szklanym abażurem.
To był wieszczy znak, bo o szarówce niczym tropiony wilk chyłkiem zjawiał się rejent Pastuszewski. Zdziczał, patrzył jak sowa w dzień i sam do siebie gadał. On dawniej, czyli parę tygodni temu taki elegant, piękny pan, przystrojony w wąsik, co prawda nie w szczoteczkę, ale taką żmijkę. Jak amerykański aktor Adolphe Jean Menjou. A wówczas w te szare chwile wynędzniały łachmaniarz i przygaszony, jak zbity kundel, już nie taki, co przed miesiącem buńczuczny junak. Matce przyznał się, że się boi, a im dzieciom powiedział, że muszą być dzielne, bo tatuś tak szybko nie powróci do domu z wojny, bo go źli ludzie wsadzili do kozy, ale to nic my tę wojnę wygramy, bo z nami są Anglia i Francja.
Kiedy Polska się odrodzi, tatuś powróci do nas, musicie dziadki grzecznie na ojca waszego zaczekać. I dużo się modlić. I uważajcie na to, co mówicie do obcych ludzi. Na boku do matki i babki Pastuszewski szepnął:
- Jeszcze wczoraj z południa sowieciarze zabili porucznika Biesiekierskiego Postrzelał się z nimi, żywym się nie dał wziąć.
Babcia się rozpłakała i płakała niczym wierzba nad słoną babilońską wodą. Dzieciom mówiło się, że ojciec jest w Rosji, nie w kozie, ale w jakimś pensjonacie, że dochodzi do sił po ciężkich przeżyciach. Pensjonat, wykrochmalona pościel, kot, garnitur mebli simmlerowskich mahoniowych, pokrytych korzystnie szafirowym pogodnym pluszem, w którym przyjaźnie przeglądają się poczciwe oleodruki, gramofon, białe róże i rzymska pieczeń na obiad - tak to sobie z lektury wyobrażała.
Tamta pamięć uwierała, bo trwała, narastała, była utajniona, stała się zakazaną. Gdy ciągi dzikich kaczek zaczęły odlatywać, ojciec, który pięknie i po rycersku pachnąc juchtem, końskim potem i tytoniem mawiał, klepiąc się w kolano:
- Dobrze, moja księżniczko, pójdziemy jutro na grzyby w ten czarny grzybny las pod Grzegorzewem, koło leśniczówki starego Waskonisa, wiesz tego Litwina, do którego nasze chłopaki o księżycu chadzają na jabłka. Ale raniutko wyruszamy, bladym świtaniem, bo jutro jest niedziela, musimy obrócić przed sumą.
- Dasz radę wstać o świtaniu, nie zaśpisz aby córuś? Umówmy się już teraz, że ten, kto znajdzie kolonie, wyzbierają sam jeden do końca.
- Tatko, ale na trakcie do leśniczówki Waskonisa konie diabła widziały, te kare od pana Pucewicza, ze wsi Trębieliszki. Tatko, a dlaczego ludzie mówią, że pan Pucewicz pije jak łowczy gubernialny? Pan Stanisław Pucewicz, pochodzący z polskich Tatarów, był wysoki, z garbatym nosem, brwi gęste i zrośnięte i dzieci się go bały.
Rozmowę przerwano, gdyż od Starych Trok zbierało się na burzę, powietrze tężało, nietoperze piskały, już konie napojone były, już trud z nozdrzy wyparował, już grzbiety ostygły od razów, już w żłobach gospodarze zadali moc siana, już jej świat domowy dzieciństwa pożegnał dzień biciem dzwonów przed następną nocą.
Tamte, ale przecież zawsze intensywnie zielone, zawsze te młode lasy wdzięcznie, bo całkiem u siebie pochylające się nad rzeką, w kolorze srebrzystego mchu, niebieskawa sfalowana pierś leśnego jeziorka, nagie, prawie białe zagony zboczy wąwozów, jeszcze bielsza drożyna oplatająca z czułością matczyną kapliczkę, szczęk wozów drabiniastych, tor kolei żelaznej biegnący ogromną pętlą. Kołująca w niebo smukła niczym roztańczona panna wieża dzwonnicy, spacery z koleżankami, pierwsze nieudane flirty, woda źródlana, którą obmywała rozgrzaną twarz, zapachy polne: rumianku i macierzanki. Spod serca odzywało się to dzikie i namiętne ukochanie tamtego nieba, tamtego chleba, tamtych chwil, tamtej pogody, tamtych ludzi, tamtych marzeń. Czy ona taką była? Czy to tylko albo aż projekcja lektur, marzeń, opowieści zasłyszanych, obrazów i scen wydumanych? Panną nabożną, kresową, dworkową. Rosłą, silnie zbudowaną, co nie wyklucza gracji, zatem kształtną po dziewczęcemu, naprawdę ślicznie zadarty nosek, bladoróżowe cienie smagające nieco wypiętrzone z tatarska policzki, gwiaździste, niezapominajkowe oczy, kształtny wykrój warg i wspaniałe, ciut zbyt pokaźne zęby, i popielate takie litewskie włosy. Uderzająco opanowana i łagodna jednocześnie rozważna, zawsze w milczeniu, w bystrej mowie i chmurnym uśmiechu, nic z tej pospolitości jak u naszych górnolotnych jarmarcznie dziewcząt. Poważna, zalotna, religijna wręcz archaicznie, tak po laudańsku, ale również wdzięcznie pobożna, kiedy w niedzielę w kościele modli się, a co chwilę w trakcie odwracania kartek książeczki do nabożeństwa, zerkająca ciekawie w stronę chłopców. Świeża, autentyczna. Określenie śliczna, szczególnie trafnie ją określało.
Wszystko inne tutaj od tamtejszego. Bo nawet tamte podwileńskie w lasach pierwszomajowe bywało zalegające kolorowe śniegi, w pełnym słońcu mieniące się w odcieniu niebieskim, ale o zmierzchu buzowały w odcieniu czerwonym, pąsowym, nawet fioletowym. Tutaj takich mozaikowych śniegów nie uświadczysz. Jak to babcia mówiła, aha, że szczęście w ważniejsze niż ksiądz w rodzinie. Cóż księdza w rodzinie nie było a szczęścia też nie za dużo. Przecież o tym człowiek dowiaduje się dopiero na łożu śmierci.
Przysiedli w cukierence nad zalewem, z tą chłodną obojętnością, jaką mają turyści w obcym miejscu. Kelnerka, pani Jadzia, szatynka przy kości spojrzała na nich oschle i z mieszczańskim wyrzutem:
- Żona nie żona, a przecież z obcym chłopem na ludzkim widoku wysiaduje.
Ale herbatę podała, i uśmiechnęła się blado, tak na siłę. Zapytała prawie szorstko. Jeszcze coś państwo zamawiają?
Jamnisz półgłosem odpowiedział:
- Nie, dziękuję, jak dla mnie wystarczy. Może łaskawa pani sobie czegoś jeszcze życzy?
Odmówiła. Do pianina w kącie od zaplecza zasiadał taper amator, pan Czesław, nazywany Panem Borsalino. Dawniej, czyli przed wojną, miał w domu własne pianino, ale to było dawno i daleko, zupełnie na innej planecie, już na jego planecie. Za kawę i dwa ciastka grywał godzinę, dwie, muzykował prawie codziennie, z zasady grał to, co lubił, a szczególnie lubił melodie filmowe z polskich filmów. Zawsze zaczynał i kończył swój występ popisowym przebojem z filmu Pożegnania. To był jego znak firmowy. Gdy zostali sami, uśmiechając się, zapytała:
- Widzę, że pan, szanowny panie Hugonie, już pija herbatę z cukrem zupełnie, jak ci starzy wrzosowianie, a ja jeszcze wciąż wolę pić herbatę z konfiturami, jak to czynią, mam nadzieję, wciąż nasi ludzie na Wschodzie. Jakoś do cukru w herbacie nie mogę przywyknąć, a pan się przystosował, nieprawdaż? Pamiętam do dziś, że u nas w domu w Landwarowie pod Wilnem najchętniej pijaliśmy herbatę marki Kiachia. Zapamiętałam jej smak, jakbym piła ją zaledwie wczoraj, jedyny taki smak i aromat herbaty. Wrzątek brało się z samowaru, a najlepsze były do niej konfitury agrestowe, ostatecznie mogły być malinowe.
- Powiedziała pani, że ostatecznie mogły być malinowe. U nas najlepsze były te warenie z róży. Babkę miałem rodem spod Kijowa. Mój Boże, powiedziała, pani szanowna, herbata marki Kiachta pamiętam i ja, to była herbata znakomita i droga, cóż w moim domu piliśmy tańsze gatunki, ale owszem czasem też i pijaliśmy markową Kiachtę, ale od wielkiego dzwonu. A cukier, cóż, można przywyknąć. Jeszcze ta melodia tak człowieka rozczula, jest taka niedzisiejsza. A cukierki, takie krówki wyroby firmy Kirkiłło-Stacewicz-Wilno, kojarzy pan? Jaka to była pychota!!! Pan Jamnisz pokręcił głową i przygaszony odpowiedział:
- Niestety, zupełnie nie. Tyle lat, tyle lat, wtedy świat był inny zupełnie, inny, bardziej mój.
- Przyznam się panu, że ja czasem mam uczucie, jakbym spóźniła się na ważny pociąg i to wyłącznie z własnej winy.
A ja z kolei mam pewność, że mój pociąg odszedł na zawsze i to dawno, dawno temu, szanowna i miła pani Anno. Sama pani wie, w jakim kraju i w jakim czasie przyszło nam żyć. Powiem pani coś osobistego od siebie: pani wygląda na aktorkę o bardzo wyjątkowej figurze i wybitnie kresowej urodzie oraz tym wdzięku skrzywdzonego dziewczęcia z kresowego dworku z białymi kolumienkami.
Zarumieniła się i wpadła mu w słowo, jakby bała się, że powie coś kłopotliwego:
- Panie Hugonie szanowny, wiem, że to nie wypada, że to będzie natarczywość z mojej strony, i że pewnie jest to niebezpieczne tak drążyć pewne dawne sprawy, ale ośmielę się i zapytam, bo zżera mnie zwyczajnie babska ciekawość, dlaczego pan osiadł akurat we Wrzosowie? Przecież tutaj jest bardzo zamknięte środowisko, no i perspektyw brak na wybicie się? Tym samym jest pan, jak na widelcu, no ja to chociaż zmieniłam legalnie nazwisko, poza tym nigdy nie pracowałam zawodowo, nie udzielałam się społecznie, wie pan, że ja w całym swoim życiu nie musiałam wypełniać ani jednej ankiety personalnej, dosłownie ani jednej. Jamnisz uśmiechnął się do swoich myśli i odpowiedział:
- Tak, z realnym światem nikt, jak dotąd, nie wygrał, ale można troszkę, sama pani wie, powalczyć się da. Ale na krótko Dziś to jest dla mnie prawie bajka, jak to mówiło się w moich stronach. Parę lat temu to się panicznie bałem niezapowiedzianego wieczornego pukania do drzwi. Pani wie, że my mieszkamy w kamienicy, na klatce sześć rodzin, i to jak u sąsiadów, ktoś zawsze zapuka, aby poprosić o pożyczenie szklanki cukru albo zapałek lub papierosa. Dla mnie takie pukanie to był koszmar, zawsze mi się wydawało że przyszli po mnie, pani wie, kto może przyjść do domu, kiedy chce i zapukać o każdej porze. Zdarzyło się raz, że wlazłem pod łóżko, nie wiem jakim sposobem się zmieściłem, nie wiem - mówił tak skupiony, przedwcześnie wewnętrznie postarzały, jak wieczny pokerzysta-szuler, który ma świadomość, że w każdej chwili jego sztuczki zostaną odkryte.
- A pamięta może pani smak przedwojennego papierosa, na przykład smak prawdziwego papierosa egipskiego, takiego ze złotym ustnikiem?
- Przykro mi, ale ja nie mogę tego pamiętać, z prostej przyczyny, bo ja nigdy nie paliłam papierosów, a przed wojną, to ja byłam co najwyżej podlotkiem, wtedy się mówiło podfruwajką. Jamnisz uśmiechnął się pogodnie, zupełnie nie po swojemu, tak jak uśmiechał się do własnych dzieci, których zresztą nie posiadał.
- Pod najszczerszym chajrem z serca samego odpowiem pani, jak to ze mną było. Stało się to z dwóch powodów, po pierwsze my, pani i ja, oboje jesteśmy stamtąd, pani jest rodem spod Wilna, a ja wywodzę się z wołyńskiego Polesia, a po drugie ja i pani szanowny małżonek należy do wspólnoty mężów pięknych żon.
Teraz to ona uśmiechnęła się i aby zdystansować się, uściśliła:
- Pan zdaje się, że wywodzi się z Polesia, a tak bliżej to skąd, jeśli można?
- Urodziłem się w Ostrogu nad Horyniem. Pani może pamięta że Jassmont te swoje opowiadania kryminalne z mecenasem Zdzisławem Lassotą jako detektywem umiejscowił właśnie w moim Ostrogu i okolicach nad sowiecką granicą?
- Tak, oczywiście pamiętam. Czytałam, jakby inaczej, nawet sporo. Najbardziej zapadała mi w pamięć ta niesamowita opowieść o tej odciętej głowie podrzuconej w konfesjonale. Dziwi się pan skąd u starszej pani takie krwiste lektury? Po prostu syn zaczytuje się kryminałami, to i czasem ja sama po jego lekturze sięgnę. Przyznaję że sama lubię Agatę Christie.
- Ależ pani jest niezwykłą kobietą i na pewno nie jest starszą panią. Zawsze ludzie mówią, że urodzili się w szczególnym mieście, w wyjątkowej okolicy, a w moim przypadku tak naprawdę było. Chyba pani nie była nigdy w moim Ostrogu. A ja przed wojną byłem u pani w Wilnie dwa razy. Rozgadałem się, czy aby koniecznie musi pani poznać moje Vorgeschichte, właściwie w jakim celu? Czyż nie ważniejsze jest to, jakim i kim mnie ludzie z Wrzosowa widzą? Oni widzą wyłącznie, same zewnętrzności, ci ludzie miejscowi widzą brodę, ot mówią brodacz, o idzie ten brodacz, ale już nie ten ruski, bo teraz mało który mężczyzna nosi brodę. Widzą moje spacery z żoną, to nie jest wrzosowski zwyczaj takie spacery. Widzą tak naprawdę przedstawienie, tani popis niech będzie, że tandetny owszem, albo jak, szanowna pani, woli rodzaj kamuflażu, oni nie widzą istoty rzeczy. Ludziom wystarczy ta moja broda, te nasze z żoną spacery, to że czasem człowiek zażyje tabaczki. Czy pani zauważyła, że ludzie tutaj nie lubią spacerować? Odnoszę wrażenie, że oni, ci tutejsi z urodzenia, jakby się brzydzą kontaktu z przyrodą, separują się od lasów, wody, pól. - cmoknął.
- Taak, to mnie zadowala bo im wystarczy, chroni mnie ta moja gra, moje tęsknoty, moje tamto życie przechowuję tu. Przyłożył rezolutnie dwa palce do czoła, jakby salutował.
- A ileż ja się nasłuchałem, że ja Rusk, kacap, że ja ciubaryk. Głównie za to moje miękkie „ł”. Tak tutaj inna ziemia, inni ludzie, szanowna pani Anno, to jest wyłącznie koniecznie przedstawienie, aby w miarę bezkolizyjnie dożyć resztę życia. Łaskawa pani sama widzi, tutaj wokół jedna i ta sama pejzażowa nędza i kulturowa peryferia doskwiera. Nawet w kioskach nie mają papierosów marki Grunwald, zresztą te Grunwaldy też są podłe. Ale ostrożnie z tą melancholią. Miałem kiedyś kolegę, też z Kresów się wywodził, pisał się Moroń, i raz go też naszła taka melancholia, gdzieś tak pod wieczór, kwadrans przez szóstą, i skończył ze sobą, on też był tak jak ja romantykiem. Jeszcze teraz te Grunwaldy.
- Grunwaldów chwilowo brak, teraz wielu rzeczy jest brak chwilowo, chwilowo to znaczy od ponad dwudziestu lat, ale widziałam, że są te lepsze LM. Ma pan rację, spacerować rzeczywiście nie lubią, ja też to zauważyłam, i jeszcze coś oni nie lubią i nie umieją śpiewać. Oni umieją człowiekowi tylko życie uprzykrzyć. Wiem coś o tym i ja, wytykali mi, że ja, paniusia z białego dworku, błękitna krew, że jestem moskwiczka albo żem kołdunka. Ja również brała cięgi za to nasze tak przecież charakterystyczne kresowe „ł”'. Też przeżyłam, może mi pan wierzyć. Oj, lekko mi nie było. Bo ta moja kresowość jest dla mnie, jak skorupa dla żółwia, z żywej nie zdejmiesz.
Kresowe „ł” pani powiada, a ja mówię słowiańskie „ł”, prawdziwie rdzenne słowiańskie, to prawidłowe, oni tutaj. No, mało który człowiek rozróżnia ch i h, tacy z nich rodacy. LM są, tak ja też je widziałem, ale dla mnie są one zbyt perfumowane, babskie, o przepraszam, tak mi się wypsnęło. Ale czego to można więcej wymagać w tych okropnych czasach?
- Nic nie szkodzi, to drobiazg, przecież jestem babą.
- Drobiazg, pani mówi, ale z takich drobiazgów składa się prawdziwe życie. Źle powiedziałem, składało się prawdziwe życie, to, co było kiedyś. Dobry papieros, dobra książka, dobry widok za oknem, dobry alkohol, wierny pies, dobra książka, czasem dobry przyjaciel, no i piękna dobra kobieta przede wszystkim, jeszcze dobre wspomnienia, zwłaszcza, jeśli można się z nimi z kimś takim, jak pani, podzielić. Rozczuliłem się, co mam opowiadać, płakać za tym, co było, a nigdy nie wróci. Tak tamto życie nasze to nie jaskółki, na przyszłą wiosnę nie przyleci. Ale nawet podczaswojny było z zaopatrzeniem lepiej. Dla mnie było lepiej, proszę się nie dziwić, bo ja siedziałem w Murnau, w oflagu, za drutami, bite pięć i jeszcze coś lat mi zeszło, w letargu spoczywać. Faktycznie, Niemcy licho karmili, ale były paczki, były paki owszem, często i gęsto przychodziły z Francji poprzez Czerwony Krzyż: suchary, boczek, kakao, herbaty, czekolada, jajka w proszku, papierosy różnych marek, zapamiętałem takie treściwie francuskie mocne Gauloises Caporal. Jeszcze, ze Szwecji też paki waliły, takie ogromne ponad-pięć kilo i więcej. W nich był miód, szmalec, mleko w proszku, czekolada, ale już mniej czekolady niż w paczkach ze Szwajcarii, może i lepiej, bo Szwedzi mają okropną czekoladę, w przeciwieństwie do Holendrów. Masło z Generalnej Guberni szło przez Miechów, pakowane przez Radę Główną Opiekuńczą. Paczki przychodziły falami, najwięcej przed świętami; zasypywały nas całe wory kartofli, makaronów, cebuli, mięsa, ciast i bab z Portugalii szuflowano sardynki, z USA słali masło, mleko i jajka w proszku, tytoń, kawę, czekolady, papierosy. Przychodziły rzadziej również inne pożyteczne rzeczy, na przykład znakomite koce z camelhairu. Z jednym takim kocem powróciłem do kraju, służył mi przez lata, potem dałem go psu do buty. Powiem pani, bo muszę to komuś jeszcze powiedzieć. Moi rodzice od trzech pokoleń hodowali starkę. Pani oczywiście wie, o czym mówię. Taką klasyczną, w beczce dębowej, z nowej dębiny. Pamiętam, że dziadkowa dębowa starka zachowywała do lat, barwę zielonkawo-bursztynowa, a jak smakowała i pachniała, mój Boże! Musi pani wiedzieć że my, Jamniszowie wywodzimy się ze szlachty tatarskiej, z tych lipków, o których tak pięknie rozpisywał się Sienkiewicz.
Słońce odrysowało kształty liści na przeciwległej ścianie, na sukienkach i koszulach ludzi przy stolikach. Pierwszoplanową postacią był duży, zwalisty pan na wózku, chory zapewne, bo z trudem powstrzymujący trzęsienie rąk i wykonujący od czasu do czasu nagłe ruchy głową. Towarzyszył mu dość młody człowiek w okularach, który pomagał w różnych czynnościach, a później skończył jego ciastka.
Piękne i mądre oczy (niebieskie takie zmącone) pani Mirskiej, kobiety pobłogosławionej rozumem i wdziękiem zachodziły i wschodziły melancholią, jak dwa lazurowe księżyce:
- Lipkowie, pan mówi, a o alkoholach to już nie ze mną rozmowa. Z zasady nie piję alkoholu, mój mąż byłby lepszym dla pana partnerem w tej materii, ale ja też powiem panu coś od siebie, wie pan, że takiej doskonałej kiełbasy, jaką jadałam za okupacji i jaką nasi ludzie po wsiach, u nas na Wileńszczyźnie robili pokątnie, do dziś nie spotkałam nigdzie indziej.
- Pewnie tak było, jak, pani szanowna utrzymuje. Fakt jest faktem, że bywa, iż człowiekowi z wiekiem wyostrzają się niektóre zmysły i subtelnieje smak, kiedy ma świadomość, że ta właśnie teraz spożywana kromka chleba może być ostatnią w życiu, a tym bardziej kęs kiełbasy albo kieliszek alkoholu, ma to pewnie jakieś swoje głębsze psychologiczne uzasadnienie.
- Bardzo to zajmujące, ale czas nas goni, może innym razem wrócimy to tego tematu. Teraz, przepraszam przekonał mnie pan, a i tak miło było z panem porozmawiać o naszych stronach, ale teraz ja muszę lecieć, muszę oddać pończochy do zarobienia oczek, na nowe człowieka nie stać. Drożyzna szaleje, znowu na targu poleci 10 złotych, a wie pan, że przed wakacjami jeszcze za taką samą usługę płaciło się 8 złotych.
- Kryzys, przy okazji byłbym zapomniał. Idziemy z żoną dziś wieczorem do kina, dają nowy polski kryminał, tytuł filmu Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię, co ważne scenariusz filmu oparty jest na powieści Szyca, szanowna pani wie, tego naszego Szyca z Wrzosowa. A czy państwo się nie wybraliby się razem z nami? Czyż nie należy wspierać lokalnych twórców?
- Mówi Pan, że dziś wieczorem, oj nie. Dziś sobota, wieczorem nadają Podwieczorek przy mikrofonie, konferansjerkę będzie prowadził Mieczysław Pawlikowski, bardzo go lubię, to taki ciepły i dowcipny człowiek. Wie pan, że on jest rodem z Żytomierza? Może innym razem nadarzy się okazja, by porozmawiać dłużej.
- Oby się tak stało, ale ja już nie wierzę, że nadarzy się ta inna okazja, szanowna pani Anno. Tak się zawsze mówi, przy innej okazji, a mam takie przeczucie, że zostało mi w sumie niewiele czasu, w znaczeniu tego życia.
- Ależ, panie Hugonie, tak nie wolno, nie wiadomo, co komu i ile jest pisane? Jest pan mężczyzną w sile wieku, świetnie pan wygląda.
Jamnisz westchnął, jakby się zgadzał, ale powiedział coś z gruntu przeciwnego:
- Nie, ja to prawie wiem. Nie ja jestem bojahuz. Dawno, wie pani gdzie, miałem kolegę, więcej przyjaciela, nasza zażyłość została zawarta na szkolnej ławie, byliśmy bardzo blisko ze sobą, graliśmy w jednej drużynie futbolowej, on mnie nauczył grać w szachy. Rosjanie mówią na takie przyjaźnie szkolne: jednoklaśniki. Ten mój jednoklaśnik był synem naczelnika stacji kolejowej, sam też został kolejarzem, ale nie wiem czy przeżył wojnę. Ten mój przyjaciel, bardzo łagodny i cichy, był obdarzony zdolnościami wróżebnymi, rówieśnicy i dorośli stronili od niego, może nawet się go bali, bo on miewał prorocze sny i przepowiadał ludziom śmierć, a jego przepowiednie zawsze się sprawdzały. Może był w tym jakiś czynnik telluryczny, uważa się, że tam ziemia nie jest tak zdeprawowana, jak ta tutaj. Nazywał się Kazimierz Joszt. Myślę, że trochę tych jego mediumistycznych zdolności przeszło na mnie, w jakiś sposób zainfekowałem się – nieomal zaśpiewał miękkim poleskim akcentem i wymownie spojrzał na zegarek.
– Ale też ze mnie nudziarz, już pół godziny zamęczam panią - sumitował się, rozglądając się za kelnerką.