Był piękny słoneczny dzień w końcu maja. Stoisko warzywne w dużym sklepie spożywczym w małym miasteczku. Sprzedawczyni to młoda kobieta o bladej płaskiej twarzy z twardym spojrzeniem niebieskich oczu. Waży, wbija cenę, podaje reklamówkę i mówi do znajomej, dużej tęgiej brunetki w luźnym wdzianku lamowanym złotą tasiemką:
- Nie pozwolę, aby tak traktowała moje dzieci.
Zaciska wargi, ruchy jej rąk są szybkie, urywane, pełne ukrytej złości. Brunetka odbiera reklamówkę i, podnosząc palec z fioletowym paznokciem, dodaje potwierdzająco:
- I jeszcze cię obmawia, jeszcze obmawia.
Sprzedawczyni zastyga na chwilę w bezruchu jakby zmrożona tymi słowami. Nieładna, ubrana w brzydki granatowy fartuchu, z ledwo zaznaczonymi wzgórkami piersi, z żółtymi kosmykami włosów przy uszach.
- I co zrobisz? - pyta znajoma odwrócona już ku wyjściu.
A tamta, zza lady, jakby targnięta nagłym postanowieniem.
- Zwolnię się z pracy!
I jakby uwolniona od ciężaru, który ją przygniatał, prawie z ulgą przenosi wzrok na nas. Potem, ważąc jabłka, dwa razy się myli, a my rozumiemy, jak jej samotnej ciężko, że głowę ma zajętą myślami o dzieciach zostawionych w domu z teściową, która jej nienawidzi, dokucza na każdym kroku i urąga synowi, że się z nią ożenił.