Grudniowy przedświąteczny wieczór, bezśnieżny i ciepły, deszczowy i chmurny, z rozchwianymi czarnymi gałęziami drzew, z zapotniałą od pary z gotującego się czajnika kuchenną szybą. Świszcze w kominie, przeciągły cienki gwizd żałobnie niesie się za ścianą. Siedzimy w kuchni przy stole z jasnego sosnowego drewna, na który opada bezszelestnie żółte przyćmione światło. Rozmawiamy półgłosem, robiąc długie milczące przerwy, o drobnych wydarzeniach dnia i rozkoszujemy się ciszą i ciepłem przytulnego, nagrzanego mieszkania. Nagle podrywamy się na przeszywający dźwięk dzwonka. Otwieram drzwi i w półmroku przedpokoju wdziera się napastliwe jaskrawe światło z klatki schodowej. Stoi w nim w rozpiętej, lśniącej od deszczu, czarnej ortalionowej kurtce do kolan przygarbiony mężczyzna. Jego znękana wychudła twarz z długim zarysowanym ostro nosem wydaje się znajoma. Mężczyzna zwraca się do mnie po imieniu, poprzedzając je słowem „pan" i ostrożnie przenosząc nogi w dużych rozsznurowanych butach przez próg wchodzi do mieszkania. Ale ta ostrożność nie tyle dyktowana jest obawą zabrudzenia podłogi, co, widać to wyraźnie, bólem. Mimo moich protestów wyjmuje – znowu bardzo ostrożnie – stopy w grubych samodziałowych skarpetach z butów i przesuwając je wolno po płytkach terakoty, kieruje się do kuchni. Wita się z żoną, jego głos jest głosem człowieka ostatecznie znużonego, który mówi tą znikomą resztką sił, jaka mu jeszcze pozostała. Żona natychmiast go rozpoznaje, a on ciężko, opierając się ręką o krawędź stołu, opada na krzesło. I dopiero teraz, na dźwięk jego imienia, uświadamiam sobie, kim jest. Z trwożnym przeczuciem patrzę na jego twarz, na szarą, ziemistą skórę, która wydaje się trzeszczeć rozpięta na mocnym belkowaniu kości, na przygasłe, pozbawione blasku oczy, na przyklejone do czaszki mokre kosmyki włosów. Żona stawia przed nim szklankę z herbatą, a ja zadaję sobie pytanie: ile może mieć lat: trzydzieści, trzydzieści pięć lat? A wygląda na własnego nieżyjącego już ojca. I przypominam sobie krępego, wesołego chłopaka o smolistoczarnych, po murzyńska skręconych włosach, mecze piłki nożnej, w których grał na pozycji prawego obrońcy. Przecież jeszcze kilka lat temu z pełną żartów zuchowatą beztroską skuwał tynk w tej kuchni i kładł nakrapiane niebiesko kafelki, które nas otaczają. A teraz siedzi oto opadły z sił, milczący, z głową zwieszoną nad szklanką i z tej głowy, z tych włosów kapią na blat duże mętne krople. Wreszcie, odpocząwszy, zwraca się do mnie z prośbą. Jego niski, pusty głos, jak dalekie echo przewlekłego cierpienia, płynie do mnie z nieodpartym przymusem, który go tu doprowadził. Prosi, abym napisał mu podziękowanie, które jego żona zamierza przeczytać jutro w kościele po rannej mszy. Na moje pytanie, o jakie podziękowanie chodzi, zaczyna opowiadać o chorobie, o szpitalnych przeżyciach, o dwojgu dzieciach, z których starsze, pięcioletni synek, ma wadę serca. Mówi o biedzie, o płaczu żony, gdy nie było czym nakarmić dzieci i wreszcie o dobroci sąsiadów, ludzi z wioski, którzy przyszli im z pomocą. I właśnie za tę pomoc chcieliby podziękować. Wyjmuje z kieszeni kurtki złożoną starannie kartkę z zeszytu w kratkę, na której ma wypisane nazwiska. Jest tych nazwisk trzydzieści cztery – ponumerowanych i ustawionych w słupku. Przynoszę papier i piszę, szukając po omacku tego prostego języka, w którym banalne słowa nabierają ciężaru ludzkiego losu, a on pije herbatę drobnymi łyczkami i miarkując się, wzdycha.
Wytrącony z równowagi, pozbawiony tej spokojnej wewnętrznej harmonii nie umiem należycie ocenić tego, co napisałem. Czytam mu to, a on patrzy na mnie bezbarwnymi oczami spod pochylonego czoła, znad uniesionej i zastygłej w powietrzu szklanki i słucha, słucha chciwie, bojąc się uronić choćby jedno słowo. Potem rozmawiamy długą chwilę, pocieszamy go, starając się, by nasze współczucie nie wydało mu się zdawkowym, by nie zabrzmiał w nim fałszywy ton. Najwyraźniej jest wzruszony, kiedy odprowadzam go do drzwi i kładąc mu rękę na ramieniu składam świąteczne życzenia i wchodząc w rolę lekarza zapewniam, że jego wyzdrowienie jest tylko kwestią czasu. Wsuwa stopy do butów i przed przekroczeniem progu podaje mi zimną, szorstką dłoń. oplecioną zwiotczałymi mięśniami i dziękuje z tą bezbronną ufnością dziecka, która budzi przerażenie.
Stoję przy oknie, za plecami żona krząta się, przygotowuje kolację, dzwonią talerzyki, szczękają sztućce, drobno niefrasobliwie postukuje nóż o deskę – kroi szczypiorek. Naraz dźwięki milkną i po chwili słyszę wyraźny głos:
– Nie dożyje wiosny.
Przyciskam czoło do wilgotnej, zimnej szyby, za którą ciemność nieprzejrzana, gęsta jak smoła. Wzmaga się deszcz, wściekle zacina, siecze szybę, spływa po niej długimi, lśniącymi strugami. Mglisty odblask schowanego gdzieś z tyłu światła latarni pozwala mi ledwo widzieć rozmyty zarys gospodarczych budynków, krawędzie dachów. Nie milknąc ani na chwilę, dobiega gdzieś z bliska, z podwórka szczekanie psa i jak każdy nieprzerwany dźwięk, nie narusza ciszy. Uświadamiam sobie niejasno, że pies szczeka już dawno, a ja dopiero teraz go słyszę, jego chrapliwy, osłabiony długim szczekaniem głos, który przechodzi czasem w pełne metafizycznego lęku, przeciągłe wycie. Wytężam wzrok, usiłuję go dojrzeć, jak stoi z uniesionym łbem samotny wśród bezmiaru otaczających ciemności, pod ulewnym deszczem, w porywach wiatru, który stroszy mu mokrą, zmierzwioną sierść.
- Janusz Gryz
- "Akant" 2012, nr 12
Janusz Gryz - Podziękowanie
0
0