Wracam z lasu. Dzień skwarny, bezwietrzny, w lesie zupełnie nie było czym oddychać, sam suchy zapach igliwia, kory, zeschniętych pni. Pies też zmęczony, dyszy z wywieszonym językiem. Gdy wjeżdżam w bramę, ku garażom, podbiega do samochodu duży, odświętny Cygan ze smolistą bródką, uśmiecha się – w jego uśmiechu połyskuje złoty ząb. Jest otyły, ciężki, ale podbiega z gracją, zdumiewająco lekko. Na białą koszulę włożoną ma rozpiętą czarną kamizelkę, z kieszonki zwisa złoty łańcuszek. Przed bramą na niewielkim placyku stoi jego samochód z uniesioną maską – stary, skołatany ford. Zatrzymuję się i otwieram drzwi. – Dzień dobry panu. – mówi uprzejmie Cygan, błyska czarno-złotymi oczami i podaje mi wielką jak bochen pulchną dłoń. Na drugiej, wyciągniętej ku mnie leży sygnet. – Niech pan kupi, prawdziwe złoto, oddam za sto złotych. – Odwraca się i wskazuje na samochód. – Potrzebujemy na paliwo, wracamy z Niemiec do Radomia.
Wiem, że sygnet jest fałszywy, to pozłacany tombak, a może w ogóle to mosiądz, ale on tego jeszcze nie wie, nie przeczuwa i usilnie namawia. W jego wyuczonej, sprawdzonej przez lata namowie, w tej hipnotycznej magii słów, które wypowiada miękko, serdecznie się uśmiechając wycierając białą chustką błyszczące kroplami potu czoło jest taki aktorski kunszt, taki czar, że słucham i udaję jakobym nie wiedział. Kręcę głową wymawiając się, że nie mam pieniędzy. Wtedy on opuszcza cenę, chce już tylko pięćdziesiąt złotych i ciągle jest taki kulturalny, grzeczny, życzliwy, ciągle się tak po ludzku szczerze uśmiecha, że wydaje mi się niemożliwym, żeby kłamał i zaczynam już mieć wątpliwości czy sygnet jest fałszywy. Ale tu podchodzi kolega, wiejski wyga i natychmiast brutalnie kończy rozmowę.
Cygan się nie gniewa, na pożegnanie znów podaje mi dłoń, potrząsa bródką, życzy miłego dnia i odchodzi do samochodu już teraz ciężko, zmęczony swoją tuszą i upałem. W rytm powolnych kroków nogawki jego zakurzonych czarnych spodni smętnie się kołyszą.
- Janusz Gryz
- "Akant" 2013, nr 10
Janusz Gryz - Sygnet
0
0