Wywodzę się z rodziny, w której zarówno matki, jak i ojcowie oczekujący potomstwa marzyli wyłącznie o córkach (i też wyłącznie córki mieli!). Mieli więc dokładnie to, czego chcieli, czyli Bóg im sprzyjał. Nie zaobserwowałam, by ktokolwiek z nich uważał córki za „dopust Boży”, choć (prawdę mówiąc) dziwiło mnie, że tak nie uważają.
Z perspektywy lat zastanawiałam się, czy byli ultranowocześni (jako na przykład propagatorzy feminizmu), wyszło mi jednak, iż byli skrajnie zacofani, bo swą postawą zadawali kłam dzisiejszemu „światopoglądowi naukowemu”, który mówi wyraźnie, że przecież nie wiadomo od razu, jakiej płci jest przychodzące na świat dziecko! Dopiero z czasem musi ono odpowiednio dojrzeć w demokracji, by sobie płeć wybierać, z pełnym prawem do wielokrotnych nawet zmian decyzji. Rodzice i otoczenie, stwierdzając apodyktycznie, że urodził im się chłopiec lub dziewczynka – wciskają dziecięciu i społeczeństwu ciemnotę!
Organa edukacyjne (przynajmniej za minionych niedawno rządów) bohatersko usiłowały z taką ciemnotą walczyć. Czytałam na przykład o nowoczesnych przedszkolach, w których programie częste były zabawy zachęcające chłopców do przebierania się za dziewczynki i vice versa. W chłopcach od razu budzili się demonstranci: protestowali, uciekali, w dziewczęcych ciuchach ze wstydu kryli się po kątach, a rodzicom wiercili dziurę w brzuchu, że do takich przedszkoli za nic chodzić nie chcą! Wskutek niedoboru chętnych do korzystania z dobrodziejstw nowoczesnej edukacji, prestiżowe placówki mogłyby podupaść, musiały więc ograniczyć innowacyjny rozmach wychowawczy.
Wprawdzie źródło nie podało, czy dziewczynki w tych przedszkolach cieszyły się z „bycia chłopcami”, wątpię w to jednak, opierając się na własnych doświadczeniach sprzed lat. Jako małe dziecię zwykle chodziłam w spodniach, łeb miałam jak rekrut ostrzyżony na jeża, nieraz więc ktoś niewtajemniczony wołał z zachwytem: – Jaki to miły, grzeczny i spokojny chłopczyk! Wtedy wyjaśniałam, że jestem dziewczynką i zaczynałam beczeć wniebogłosy z powodu uznania mnie za chłopca. – Dziewczynka zapłakana jest jeszcze brzydsza od chłopca! Tak brzydka, że aż wstyd! – słusznie instruowali mnie dorośli. Na zaznaczenie dziewczęcości znalazłam więc lepszy sposób. Wokół łysawej czaszki wiązałam pleciony sznur, którego zwisające końce, ozdobione błyskotkami i licznymi kokardami imitowały warkocze. Każdy głupi wiedział, że chłopiec by się tak nie wystroił!
Dobrze, że nie urodziłam się w dzisiejszych czasach, bo sztab pedagogów i psychologów mógłby mnie rodzicom i dziadkom odebrać za „znęcanie się nad dzieckiem”. Przecież obcinanie włosów na jeża dziewczęciu, które pragnie (jak pewna królewna) mieć loki do samej ziemi, to ośmieszanie, stresowanie córy i tak zwana stygmatyzacja (aniołek stylizowany na skina). Wcale nie miałam jednak dorosłym tego za złe, bo umieli mi wyjaśnić, że krótkie włosy to rodzaj inwestycji w moją przyszłość. – Bóg ci bujnej czupryny nie dał, ale ścinanie włosy wzmacnia. Na pierwszą komunię będziesz dzięki temu mogła mieć już włosy dłuższe i ładniejsze. Do Boga nie miałam najmniejszych pretensji (skoro JA też jak nie chcę komuś czegoś dać, to nie daję!), a w zabobon o poprawie jakości włosów poprzez ich ścinanie uwierzyłam natychmiast, dzięki czemu szłam do pierwszej komunii niewyobrażalnie wprost dumna z aż dwóch szarych ogonów zwisających po bokach strojnej w mirtowy wianek główki (wcześniej uczciwie wyznawszy na spowiedzi, że odkąd sięgam pamięcią, mym grzechem głównym jest pycha).
Postępując jednak w latach zrozumiałam, że Doskonałości nie osiąga się ani przez magiczne zaklęcia, ani przez wmawianie sobie walorów drogą tzw. myślenia pozytywnego, tylko przez iście piekielną cierpliwość w oczekiwaniu niebiańskich darów. Dopiero około sześćdziesiątki przebiłam wszystkie ufarbowane babcie pięknem naturalnej barwy i jedwabistością swego anielskiego włosa. Właśnie pycha z tego faktu dowodzi jednoznacznie, że moja tożsamość płciowa aż dotąd nie uległa zmianie. Czy sześćdziesięciokilkuletni dziadek (nawet bez brody i wąsów) byłby zdolny chwalić się, że ma kolor włosów jak Marilyn Monroe i to bez farbowania? Męskość kategorycznie wykluczałaby w odniesieniu do Własnej Osoby taki typ refleksji! Nie oznacza to wcale, że panowie są skromniejsi, tylko ich pycha wypływa z innych (często usytuowanych daleko od głowy) źródeł.
Zauważyłam, że przy edukacji nienowoczesnej człowiek zwykle przez całe życie ma tę samą płeć (!), to znaczy taką, jaką mu wmawiano od urodzenia. A przecież wiadomo, że przed rokiem dwutysięcznym ludzie się na tym nie znali! Na szczęście nim przeszłam na emeryturę, zdążyłam w mej intensywnie oświecającej pracy trafić na publikację naukową, która dowiodła, że KAŻDY jest i kobietą, i mężczyzną, tyle że wskutek „opresji kulturowych i obyczajowych dokonuje się arbitralnych wyborów, kastrujących ludzką osobowość”. Z nowym rokiem życzę, by tak „okaleczeni” stanowili jednak większość. Bo dzięki tego rodzaju „kastracji” płodniejsi będą nie tylko biologicznie, ale i intelektualnie!