Roman Honet (ur. 1974) to mieszkający w Krakowie poeta, uchodzący, pomimo młodego wieku, za klasyka współczesnej poezji polskiej (mówiąc „współczesnej” mam na myśli okres po 89 roku). W swoim dorobku ma 7 książek poetyckich (z czego jedna to wybór wierszy, choć niekiedy mocno zmodyfikowanych). Oprócz tego redagował lub współredagował 5 antologii najnowszej poezji polskiej. W latach 1995 – 2008 wchodził w skład redakcji dwumiesięcznika literacko - artystycznego Studium. Prowadzi zajęcia z kreatywnego pisania na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2009), Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius (2009) oraz Nagrody Literackiej Gdynia (2012). W roku 2015, razem z Jackiem Podsiadło, został laureatem Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej. Jego wiersze tłumaczono na wiele języków (m. in. angielski, niemiecki, duński, rosyjski, włoski). Roman Honet znany jest również ze swojej umiejętności wyławiania młodych talentów poetyckich przed debiutem książkowym.
Krakowski poeta ma już swoją pozycję, z jego zdaniem liczą się inni autorzy, jakkolwiek dystansuje się wobec literackiego establishmentu. Honet to – w pełnym tego słowa znaczeniu – poeta osobny. Zinstytucjonalizowana krytyka literacka ma problem z Honetem od samego początku, jako że wymyka się on wszelkim teoretycznoliterackim formułom. Nazwano go „poetą ośmielonej wyobraźni”, „nowym egzystencjalistą”, „polskim Cioranem”. Najczęściej jednak w debatach dotyczących twórczości Honeta pojawia się etykietka surrealisty. Jeżeli Honet jest surrealistą, to jest to surrealizm Giorgio de Chirico, Alfreda Kubina, Zdzisława Beksińskiego. Krakowskiego poetę łączy z wymienionymi artystami melancholijny liryzm, groteska, fascynacja rozkładem, doświadczenie metafizycznej pustki, obsesja śmiercią (Honet, jak nikt inny, zasługuje na miano poety śmierci). Natomiast z pewnością nie akceptuje zasadniczej tezy surrealizmu, mówiącej, że oniryczność i halucynacyjność ocalają nas przed światem (prawdopodobnie Honet uważa, że nic nas nie ocala).
Roman Honet rozbił dominujący kanon poetycki, jest autorem, który wykroczył nie tylko poza filozofującą poezję Herberta i Miłosza, ale również awangardową, czy raczej postawangardową, poetykę Brulionu. Nie jest to statyczna poezja starszych pokoleniem twórców z utrwalonymi sposobami wartościowania i obrazowania, którzy przyzwyczaili nas do czytelnych toposów i przeciwstawili spokój klasycznej maniery lamentom zwyciężonych.
Jakub Winiarski nazwał Honeta szamanem i wydaje mi się to niezwykle trafnym określeniem. Szamanizm Honeta polega na perfekcyjnym opanowaniu alchemii słowa i mistrzostwie formalnym. Doskonałość (nie boję się tego słowa) jego języka poetyckiego przejawia się w subtelnym balansowaniu między intelektualizmem a ponurą baśniowością, wizjonerstwem a niedomówieniem, jasnowidzeniem a szaleństwem.
Honet pisze wiersze, o których nikomu się u nas nie śniło, dlatego nieudolne próby sformułowania zadowalającej teorii wyjaśniającej to niezwykłe zjawisko jakim jest jego poezja pozostają problemem wyłącznie dla tych, dla których teoretyzowanie wydaje się odpowiednim sposobem orientowania się w rzeczywistości. Gdybym miał na chwilę zniżyć się do poziomu krytyka i postarał znaleźć właściwe słowo określające twórczość Honeta, to użyłbym słowa wymyślonego przez Samuela Becketta, którym zatytułował jeden ze swoich tekstów: lessness. W języku polskim nie znajdziemy odpowiednika tego słowa. Można je przetłumaczyć jako „czysta nieobecność”. Poetycki głos Honeta to głos nieobecności pulsującej w przestrzeni, która w pewnym momencie sama staje się przestrzenią. Życie w takiej przestrzeni staje się negocjowaniem z nicością (w poemacie Z podróży pośmiertnej Honet wyznaje: „pismo, dziwny cmentarz”).
Pytany o swoją twórczość powiedział, że jego czytelnicy „zobaczą wiersze zapisane wobec utraty, śmierci, wobec tego, co definitywne, ostateczne, nierozstrzygalne. Nic ponadto nie mogę im obiecać”. W tej same rozmowie Honet stwierdza: „Optymista nie pisze wiersza, ale biznes plan”.
Stałe motywy, które pojawiają się w poezji Honeta to: lód, który parzy; pełnia pustki; obsesyjne rozpamiętywanie przeszłości, które bardziej wywołuje sartre'owskie mdłości, niż przynosi ukojenie; niemożność; cmentarz; pełzające robactwo; wszelkie odmiany chorób. Jeżeli pojawia się miłość, to jedynie miłość, która milczy, miłość, która śpi. Jeżeli dziecko to tylko umarłe albo wieszczące rychłą śmierć. Dziecko, które mówi życiu pas.
Nie mogę przyznać racji tym krytykom, którzy uznają Honeta za poetę egotycznego, tj. takiego, który opisuje swoje prywatne fantazmaty i skoncentrowany jest wyłącznie na rozpadzie wewnętrznego świata. Honet w równym stopniu opisuje rozpad świata wewnętrznego, jak i zewnętrznego. Czytając niektóre jego wiersze odnosi się wrażenie, że są to monologi ostatniego człowieka wygłoszone po jakiejś kosmicznej katastrofie.
Honet od pierwszego tomiku poetyckiego, zatytułowanego Alicja, który wydał mając raptem 22 lata, pisze o kresie, zupełnie tak jakby koniec był dla niego początkiem sztuki. Od tamtej pory niestrudzenie oprowadza nas po krainie ciemności tłumacząc, że jesteśmy tylko cieniami błądzącymi pośród ruin. Wkraczać w świat Honeta to wkraczać w krajobraz śmierci. To dla takich ludzi jak on wymyślono pustynię. Przy czym, co warto odnotować, poezja Honeta nie ma w sobie nic z agonalnego krzyku Marsjasza. Jego spazmy są stłumione, dyskretne, dlatego nie mogę zgodzić się z Andrzejem Franaszkiem, który porównał Honeta do wrzeszczących postaci z płócien Francisa Bacona.
Honet jest piewcą utraty, należy do tych nielicznych artystów, którzy uważają, że o rozwoju duchowym świadczy zdolność obcowania ze zmarłymi. Bądź na zewnątrz wszystkiego, z niczym się nie utożsamiaj, naucz się słuchać prochu i pielęgnuj w sobie ból, tęsknotę, żal, utrwalaj w sobie poczucie nieistnienia – oto przesłanie Honeta. Cierpienie w jego poezji indywidualizuje, ma moc podmiototwórczą.
Nie ukrywam, że najbardziej intrygują mnie artyści pozbawieni radości życia, nie widzący jego sensu, męczący się z nim na co dzień. Artyści, którzy zjawiskowość świata uznają za marność, bo odciąga ich ona od samotności i od lęku przed samym sobą, którzy nie potrafią zachwycać się sukcesami ludzkości i są trwale niezdolni do przyjęcia jakiejkolwiek narracji łagodzącej udrękę. Artyści balansujący na krawędzi, którzy z niepojętych powodów odrzucają pokusę samobójstwa nawiedzającą ich w bezsenne noce i znajdujący chwilowe ukojenie w mówieniu o swojej nędzy, ale bez rozumienia celu tego mówienia, bez wiary w powodzenie i bez najmniejszej nadziei, że zostaną kiedykolwiek przez kogokolwiek wysłuchani.
Honet to symbol Nieprzeniknionego. Mówić o jego wierszach to mówić o tym, co wymyka się mówieniu. Przyznam się, że zdumiewa mnie fakt, iż Honet wciąż pisze, że, cytując Imre Kertésza, znajduje kolejne nuty dla wyśpiewania własnej śmierci, że nie zapada w ciszę. Honet używa pióra jako łopaty, którą wykopuje swój grób. Wydaje się tak obcy życiu, że nie sposób czytać jego wierszy nie myśląc o tym, iż są to być może jego ostatnie wiersze. Odchodzenie jest emblematem i prawem jego natury, przywdziewa go niczym nimb, nie tyle z powodu wyniosłości, ile dla solidarności z umarłymi. Dlatego rację ma Jakub Winiarski sugerując, że najlepszą recenzją, jaką możemy zaoferować Honetowi, jest milczenie.
Ale mądrej rady Winiarskiego nie przyjmują krytycy literaccy. Na Honeta zwaliło się nieszczęście bycia uznanym przez teoretyków. Sądzę, że doczeka się swojej monografii, co będzie dla niego najgorszą z kar – gorszą nawet niż posiadanie biografa za życia. A przecież Honet, jak mało który artysta, zasłużył sobie na ochronę przed analizami krytyków. Intensywne rozprawianie o autorze może być swoistą formą jego zapomnienia. Kiedy ruszy gigantyczna machina uniwersyteckiej produkcji i zaczną powstawać prace naukowe o Honecie, należy oczekiwać, że czytanie Honeta zostanie zastąpione czytaniem tekstów o Honecie. Wtedy krakowski poeta będzie mógł powtórzyć za Nietzschem: „wszyscy mówią o mnie, lecz nikt o mnie nie myśli”. Będzie się mówiło o Honecie, ale nikt nie będzie usiłował myśleć tego, co on myśli. Czego najlepszym dowodem będzie dobre samopoczucie „Honetologów”. Nikt nie będzie wsłuchiwał się w głos Honeta tylko badał strukturę tego głosu, a uzyskane interpretacje skonfrontuje się następnie z innymi interpretacjami. Materiał wybuchowy jakim jest jego niezwykły język poetycki zostanie skutecznie rozbrojony przez akademickich saperów.
Proszę sobie wyobrazić: Honet jako przedmiot badań! Jeżeli owi badacze nie borykają się z tymi samymi problemami, co on, to są zwyczajnymi intruzami, kimś obcym, kto niewiele potrafi zrozumieć. Już widzę tych wszystkich ekspertów, którzy spotykają się na konferencjach, by wygłosić bardziej lub mniej pretensjonalne referaty i złapać magię Honeta w pajęczynę poststrukturalizmu, feminizmu, badań kulturowych, w zależności od tego, co obecnie jest w modzie.
Wielkość Honeta polega na tym, że enigmatyczność i tajemniczość jego poezji skłania do refleksji nad zasadnością uprawiania krytyki literackiej oraz ujawnia ograniczenia ortodoksyjnej egzegezy hermeneutycznej.
Wiadomo, że patrzymy na innych przez pryzmat samych siebie, co oznacza, że drugi człowiek zawsze pozostanie dla nas zagadką. Jeżeli czasem gest innego jest dla nas niezrozumiały (bo np. nie pasuje do wykreowanego przez nas obrazu danej osoby), to co dopiero mówić o tekście literackim, który zawsze jest intymny i nieobliczalny, działa inaczej na konkretnego czytelnika? Literatura stawia opór konceptualizacji, więc każda próba wtłoczenia jej w gatunkowe lub tematyczne kategorie musi okazać się arbitralna. Uważam, że teoria literatury niewiele nam mówi o literaturze, natomiast wiele o samej sobie. Warto czasami, z braku lepszych zajęć, sięgnąć po tego czy owego literaturoznawcę, aby dowiedzieć się o jego preferencjach i tęsknotach, ale nie należy jego tekstów rozpatrywać pod kątem prawdziwości. Jest dla mnie sprawą oczywistą, że teoretycy usiłują zminimalizować ryzyko na jakie naraża się każdy piszący i czytający. Na szczęście nie jestem związany z żadną akademią, więc nie grozi mi po tym wyznaniu ostracyzm środowiskowy.
Utwór literacki staje się dla krytyka pretekstem do snucia opowieści o sobie. Nie ma w tym niczego złego, wszak dobry komentator to taki, który ma świadomość egzystencjalnego uwikłania w tekst i wspaniale, jeśli przybiera to wymiar prywatny, kiedy interpretator zapisuje własną biografię na marginesach czytanych dzieł, co spotykamy u Barthes'a, Gadamera, czy Markowskiego. Najczęściej jednak tekst krytyka literackiego przybiera karykaturalną postać erudycji, lingwistycznego popisu, w czym można dopatrywać się zazdrości wobec twórcy i pragnienia zaistnienia w świadomości odbiorców literatury. Stare porzekadło słusznie mówi, że krytycy to niespełnieni literaci, więc pozbawieni talentu leczą swoje kompleksy językiem dyskursywnym. Chyba nie muszę dodawać, że przekładanie poezji na dyskurs jest zabójstwem poezji (szczególnie irytująca była dyskusja krytyków wokół twórczości Martyny Buliżańskiej). Każdy komentarz do dzieła podszyty jest zuchwałością i uzurpacją, a sprowadzanie go do idei bądź tematu odbiera mu całą głębię.
Literatura ma być przestrzenią nowych doświadczeń, a nie impulsem do inwencji teoretycznej, która próbowałaby wyznaczyć granice literatury, czy znaleźć odpowiedź na esencjalistyczne pytanie: „czym literatura jest w swojej istocie?”. Dlatego przyklaskuję Markowskiemu, kiedy tłumaczy, że wielkim zagrożeniem dla kultury są ci, którzy zamierzają unaukowić humanistykę. Roman Honet nie napisał swoich wierszy, aby czytelnik analizował je z dystansu, ale po to, aby w nich żył (jakkolwiek jest to nieprzychylny życiu świat).
Twórczość Honeta, o czym już napomknąłem, jest przestrogą dla tych hermeneutów, którzy uważają, że wszystko można zrozumieć. Pozwolę sobie rozwinąć ten wątek. Otóż według Hansa – Georga Gadamera (jego nazwisko pojawia się tutaj nieprzypadkowo) przeżycie estetyczne odkrywa przed nami zakryty dotychczas ląd: chodzi o to, że dzieło sztuki (zwłaszcza wybitne, a wiersze Honeta z pewnością takie są) mówi nam o czymś, co dotąd nie zostało wypowiedziane. Ta nadwyżka nieoczekiwanego sensu wytrąca nas z kontemplacyjnej obojętności i podmiot, który tego doświadcza, nie może już redukować tego, co napotyka do przyjętych wcześniej schematów myślenia. Jeżeli zatem nie akceptujemy określonego dzieła sztuki to jest tak dlatego, ponieważ ów nowy sens nie pasuje do naszych przyzwyczajeń, oczekiwań, słowem – do naszego wyobrażenia sztuki.
Gadamer pisze: „w radosnej i strasznej grozie dzieło sztuki oznajmia: To jesteś ty – ale mówi także: Musisz zmienić swoje życie”. Tak więc nadwyżka sensu nad horyzontem oczekiwań dokonuje rearanżacji egzystencjalnej. To odbiorca ma dostosować się do dzieła sztuki, a nie odwrotnie. Doświadczenie estetyczne jest autentycznym przeżyciem inności, które każe mi na nowo przemyśleć własne życie. Ten rodzaj doświadczenia możliwy jest dzięki radykalnej asymetrii między mną a innym (tutaj rozumianym jako dzieło sztuki), która nie pozwala mojej świadomości zawładnąć nad dziełem. Inny wprowadza w mój świat poróżnienie niwelując samowładztwo rozumu arogancko przekonanego, że wszystko podpada pod narzucane przezeń kategorie.
Wybitne dzieła sztuki tym się charakteryzują, że nie są powtórzeniem tego, co znane, ale czymś nieoczekiwanym (również dla samego twórcy, który nagle odkrywa w sobie kogoś innego) i w tym sensie niezrozumiałym. Nie mamy już wtedy do czynienia ani z ekspresyjnym wyciskaniem uformowanych myśli i uczuć, ani z imitowaniem rzeczywistości przy użyciu gotowych technik artystycznych. Chcę to mocno podkreślić: wybitne dzieła sztuki to te, które zakłócają proces rozumienia.
Podstawowym warunkiem uznania dla tego, co obce, co nie poddaje się klasycznemu rozumieniu, jest odkształcanie siebie, tzn. wyzbycie się zakorzenionych oczywistości. Mówiąc o nierozumieniu nie mam, rzecz jasna, na myśli jakiejś ułomności, bądź braku odpowiednich kompetencji poznawczych. Otóż nierozumienie jest tym, co destabilizuje wyróżnioną pozycję podmiotu w sensie kartezjańskim, wystawiając go na dotkliwą obecność innego, kiedy to, co swojskie, ustępuje miejsca temu, co niesamowite. Jeżeli to, co obce dostosowujemy do ujednolicających konstrukcji rozumu, wówczas obcość traci swą odmienność rozpuszczając się w zbiorze przedstawień. Tradycyjna egzegeza dzieł sztuki jest nieodwołalnie idealistyczna. Dzieło jest niewyczerpywalne, więc przekładanie go na pojęcia – ulubiona rozrywka teoretyków – zagraża jego tożsamości. Powiedziałbym więcej: nierozumienie jest warunkiem poszerzania własnej egzystencji. Aby żyć musimy przekraczać zrutynizowane schematy i konwencje, czyli właśnie się odkształcać. Prawdziwie rozumiem wtedy, kiedy rozumiem, że nie potrafię zrozumieć.
W przyjmowanej przeze mnie postawie estetycznej prym wiedzie inność, której musimy dać dostęp do nas samych. Zgadzam się w pełni z przywołanym już kilkakrotnie Michałem Pawłem Markowskim, że literatura, wbrew stereotypowym przekonaniom, nie wydarza się w przestrzeni komunikacji, lecz w „przestrzeni dotkliwego wspólnictwa”. Czytanie nie jest dekodowaniem komunikatu językowego, ale zaangażowaniem w inność, pozwoleniem, by to, co odmienne, wtargnęło w mój świat i go odmieniło. Czytanie to otwieranie się na to, co kłopotliwe. Nie jest to zatem kwestia logiczna bądź epistemologiczna, lecz egzystencjalna. Czytanie jest zdarzeniem, a nie zwykłą umiejętnością, której uczą w szkole. Czytanie to zgoda na to, aby inny mnie napiętnował. Jeżeli po przeczytaniu wierszy Honeta, powieści Dostojewskiego, bądź dramatów Szekspira pozostaję tym samym człowiekiem, oznacza to fiasko lektury, ponieważ za bardzo przywiązałem się do siebie, nad interwencję inności przedłożyłem własne bezpieczeństwo i komfort psychiczny.
Słusznie zauważa Markowski, iż dzieła sztuki, które zawsze przychodzą skądinąd, domagają się od nas komitywy, powierzają nam się, budują zażyłość, bliskość, która jest jednak bliskością niepokojącą, uwierającą. Sztuka nie tyle komunikuje, co wzywa do odpowiedzi.
Klasyczny, komunikacyjny model lektury, którego bodaj najwybitniejszym orędownikiem jest Umberto Eco, zakłada, że czytanie to deszyfracja przekazów, wchodzenie w rolę przepisaną nam przez tekst, wypełnianie gotowego scenariusza, aplikacja ogólnych reguł do pojedynczych przypadków. Takiemu modelowi przeciwstawiam metafizyczny model lektury, gdzie ważne jest wystawienie się na nieobliczalność, transcendowanie ku temu, co inne, niepojęte (każdy inny rodzaj przeżywania sztuki jest mi doskonale obojętny).
Na koniec pozwolę sobie oddać głos samemu Honetowi i przytoczyć w całości jeden z jego najwspanialszych wierszy:
Cmentarz niewierzących zwierząt
odwiedzaliśmy zamknięte zakłady,
domy dla szukających straty nawet w snach,
hospicja. jeżeli chodzi o czas,
oszalał. ścigał nas do pewnego momentu,
obiecywał gry w maskach nad umarłymi,
autostrady obsypane lawiną srebrzystych
czaszek. uświęcające jest
pożądanie w milczeniu. sedacja.
tak nam mówiono. jeśli
chodzi o miłość, ułoży się nas
na cmentarzu dla niewierzących zwierząt.
razem – wyszeptasz – bo tyle lat czekałam na ten dzień.
osobno – powiem – bo tyle dni
bez ciebie przeszło, przebiegło