Najpopularniejszym, ale też najrozsądniejszym usprawiedliwieniem niefortunnie spóźnionej ciekawości jawi się znane wszystkim porzekadło: lepiej późno niż wcale. Tą właśnie mądrością ludową przyszło mi się pocieszyć z powodu przeoczenia przed laty (jakim cudem?) głośnej książki prof. Ryszarda Legutki „Nie lubię tolerancji” (ARKA, Kraków 1993). Być może 20 lat temu problem tolerancji nie budził we mnie jeszcze oporu i niesmaku, dlatego prowokacyjny tytuł zbioru felietonów krakowskiego filozofa nie przykuł mojej uwagi. Do tej arcyciekawej książki dotarłem niejako pośrednio – via „Rzeczpospolita kłamców – SALON” Waldemara Łysiaka, które to dzieło czytałem powtórnie ponad rok temu.
Łysiak, jak zwykle hojnie sypiąc cytatami, przywołuje Legutkę tylko parę razy, ale za to eksponuje wielobarwną reprodukcję kapitalnej okładki „Nie lubię tolerancji” – pośród bogatego zestawu wybranych zdjęć, rycin i ilustracji. Jak widać, silny bodziec ideowo-wizualny wystarczył: postanowiłem odszukać zapoznaną rzecz i czym prędzej nadrobić lekturowe zaległości. Intuicyjnie czułem, iż w zbiorze tym mogę odnaleźć odzwierciedlenie swoich poglądów nt. pewnych przeobrażeń kulturowych i społecznych, które od paru dekad coraz bardziej mnie niesmaczą i niepokoją, delikatnie mówiąc. Oczywiście w znacznej mierze owo przeczucie się potwierdziło, jako też opinia Macieja Urbanowskiego, że „Legutko chce być pisarzem przekornym”, jaką wcześniej wyczytałem w „Dezerterach i żołnierzach” (ARCANA, Kraków 2007, s. 256).
Książka „Nie lubię tolerancji” mimo wszystko mnie zaskoczyła, ale też zachwyciła do tego stopnia, że zrodził się we mnie nowy asumpt, nowy koncept, nowe postanowienie, aby sprawdzić rezultat domniemanej ewolucji odważnych poglądów autora – dajmy na to – dokładnie po 20 latach. Uznałem, iż ciekawym eksperymentem byłoby porównanie zapatrywań ujawnionych w „Nie lubię tolerancji” z osądami śmiało prezentowanymi np. w „Triumfie człowieka pospolitego” (2012) czy w „Antykaczyźmie” (2013). Wiadomo bowiem, że refleksje pomieszczone w pierwszej z wymienionych książek były odbiciem procesów społecznych, politycznych, psychologicznych i cywilizacyjnych okresu pierwszych lat transformacji ustrojowej (ale nie tylko, bo dotyczyły też zmian kulturowych obserwowanych na Zachodzie). Stąd kiełkowało pytanie, czy krytyczny radykalizm Legutki, po 20 latach doświadczeń i dopustów bożych, uległ zwiędnięciu czy raczej bujnie się rozrósł. Czy aby filozof w obliczu nowych okoliczności nie zmienił stosunku do pewnych kwestii istotnych? (Bo jak głosi fałszywe, więc głupie powiedzonko: tylko krowa nie zmienia poglądów). Na ile profesor Legutko zachował imponującą niezależność myślenia w czasach agresywnej dominacji poprawności politycznej? Na podobne pytania spróbuję odpowiedzieć, dokonując konfrontacji dwóch jego dzieł, których powstanie dzieli arbitralnie wyznaczona przestrzeń 20 lat. Na zakończenie pozwolę sobie wyartykułować trochę własnych przemyśleń, wprawdzie lekko wykraczających poza ustalenia Profesora, ale niewątpliwie przez nie inspirowanych. Pragnę wyraźnie podkreślić, uprzedzając ewentualne niepowodzenia, iż te moje odautorskie komentarze finalne nie są bynajmniej przejawem krytyki omawianego stanowiska, lecz co najwyżej próbą jego uzupełnienia o wątki zewnętrzne i zepchnięte na margines przez zagorzałych heroldów kulturowego postępu.
Nie lubię tolerancji
Jak już wspomniałem, pierwsze silne wrażenie zapewnia czytelnikowi nie tylko sam kontrowersyjny tytuł, ale też groteskowy dyptyk z okładki, namalowany przez Ewę Barańską-Jamrozikową. Nawiasem mówiąc, owo prześmiewcze i prześwietne ujęcie Michnika i Kiszczaka ździebko wprowadza w błąd, gdyż zapowiada ostrą krytykę symbiozy opozycjonisty z aparatczykiem, czego jednak tutaj nie znajdziemy. Dwa felietony („Wyborcza”, „Michnik”) ostrzem krytyki dotykają wiadomych ikon naszej współczesności, niemniej pozostawiają pewien niedosyt, zapewne sztucznie wywołany atrakcyjnością okładki. Najmocniejszym akcentem satyrycznym wydaje się pointa felietonu, gdzie Legutko stwierdza, że redakcyjni koledzy Michnika „pragnęliby widzieć Polskę jako jedną wielką redakcję «Gazety Wyborczej»” (ibid. s. 29).
Generalnie rzecz biorąc, różnej długości i ważkości, felietony prezentowanego właśnie zbiorku oscylują wokół tematów nie tyle politycznych, co artystyczno-kulturowych. Na przykład kwestie stricte artystyczne podejmuje autor wtedy, kiedy krytycznie komentuje fenomen kina amerykańskiego czy też francuskiego (por. np. „Upiór Hollywoodu”, „David Lynch niszczy kino”, „Charlie-włóczęga”). Jako że nie jestem znawcą sztuki filmowej dla mnie najbardziej interesującymi okazały się te teksty, w których felietonista odważnie analizuje niepozytywne i niepokojące zmiany, jakie dokonują się na naszych oczach w zachodnim paradygmacie kulturowym, do którego i my pretendujemy jako kraj, naród, społeczeństwo. Warto może w tym miejscu posłużyć się jakże trafną uwagą wspomnianego już M. Urbanowskiego, która brzmi:
„Wydaje mi się, że Legutko reprezentuje pewną odmianę zapomnianej już nieco postawy klerka, który za swe zadanie uważa baczną analizę popularnych wśród elit oczywistości” (ibidem).
Do takich oczywistości należą doborowe komunały lub słowa-klucze, a raczej wytrychy, za pomocą których od czasów oświecenia pewne siły ideologiczno-polityczne usiłują zmienić oblicze naszej cywilizacji. Niestety, robią to z coraz większym skutkiem i z coraz większą łatwością. Do tychże słownych wytrychów należą właśnie: postęp, kultura, tolerancja. Aby manipulowanie mentalnością „przygłupa istnieniowego” (wyrażenie J. M. Rymkiewicza) było skuteczniejsze, dokonuje się redefinicji kluczowych słów, sprytnie modyfikując ich tradycyjne znaczenie. Celowe, semantyczne wypaczenia prowadzą do nadużyć socjotechnicznych. Profesor Legutko znakomicie ilustruje to zjawisko na przykładzie tolerancji. Dawniej tolerancja oznaczała szacunek dla obcych wyznań religijnych lub poszanowanie odmienności cudzych poglądów, z zachowaniem zdrowego, normalnego dystansu. Dzisiaj od postawy tolerancyjnej oczekuje się czegoś więcej, mianowicie: „życzliwej otwartości” (jest to cytat wtórny, a nie wyrażenie autora). Ów zdrowy dystans zostaje zniesiony i zastąpiony przez akceptujące zainteresowanie i gotowość do dialogu. W tej sytuacji Legutko zadaje przytomne pytanie: „(…) czemu właściwie miałbym być «życzliwie otwarty»?”.
Nowocześnie pojęta tolerancja prowadzi do akceptacji wszelakiej odmienności, poczynając od dewiacji seksualnych a na skrajnym sekciarstwie skończywszy (nie wyłączając satanistów). Gdybyśmy chcieli być do końca konsekwentni w swej „życzliwej otwartości”, powinniśmy bez skrupułów zaaprobować również… pedofilię, wszak dla praktykujących ją jest ona tylko „alternatywnym sposobem redukcji popędu płciowego”. (O pojawieniu się na Zachodzie zorganizowanych abolicjonistów w tym zakresie R. Legutko pisze w swej najnowszej książce pt. „Polska, Polacy i suwerenność”, Kraków 2014). Szczery podziw budzi śmiałość, z jaką autor przyznaje się do niepoprawnych i niepopularnych przekonań. Oto znamienne wyznanie: „Pewnych słów szczerze nie lubię, a za najbardziej antypatyczne uważam «tolerancję» i «prawa człowieka»” (ibid. s. 9).
Również pojęcie kultury zostało w analogiczny sposób zmodyfikowane i zmanipulowane przez szermierzy nowych trendów, zmierzających do przewartościowania wszelkich wartości (truchło Nietzschego w grobie skacze z entuzjazmu!). Dawniej termin „kultura” był słowem pozytywnym, normatywnym, jawnie wartościującym, pozwalając oddzielić przysłowiowe ziarno od plew. Modyfikacja tego pojęcia doprowadziła do zmiany funkcji językowych, straciło ono walor normatywny na rzecz czysto deskryptywnego. W felietonie „Coś o kulturze” czytamy:
„Kultura to, mówiąc najprościej, dowolny zespół zachowań dowolnej grupy: a więc kulturę mają punkowie, złodzieje, przedszkolacy, gangi młodzieżowe, itd.” (ibid. s. 18).
Jak widać, zmiana ta zburzyła tradycyjną, odwieczną optykę społeczną, jaka pozwalała odróżniać ludzi kulturalnych od niekulturalnych, osobników cywilizowanych od barbarzyńców. „Efektem [takiego; dop. mój] użycia słowa «kultura» jest to, że nie można nikogo potępić. Gdy powiemy o kimś, że jest złodziejem, to natychmiast spotykamy się z odpowiedzią, że ten ktoś ma po prostu inną kulturę od naszej: my chodzimy do pracy, a on kradnie” (ibid.). Rzecz jasna opisane zjawisko dotyczy na razie funkcjonowania słowa „kultura” w publikatorach zachodnich, w Polsce postępowe media dopiero zmierzają w tym kierunku. Należy zatem przypuszczać, że ten proces dziennikarskiego małpowania zostanie zwieńczony sukcesem za kilka(naście) lat…
Jak już to sygnalizowałem – ani tolerancja, ani kultura nie wyczerpują arsenału semantycznie przeobrażonych słów (vel pojęć), za pomocą których siły progresji kulturowej usiłują manipulować szerokimi masami. Do tegoż arsenału należą również: postęp, demokracja i multikulturowość (autor „Eseju o duszy polskiej” konsekwentnie używa słowa „multikulturalizm”). Są to jednak pojęcia, jakimi wypadnie zająć się dokładniej właśnie w dalszej części niniejszej prezentacji, jako że Profesor poświęca im więcej uwagi na kartach dzieła „Triumf człowieka pospolitego”. Jednakowoż na marginesie komentarzu do „Nie lubię tolerancji” chciałbym się zwierzyć, że kiedy czytałem te felietony z wielką przyjemnością i rosnącym zainteresowaniem, nierzadko przychodziła mi na myśl głośna książka Allana Blooma pt. „Umysł zamknięty” (polskie wydanie: Poznań 1997). Amerykański filozof, jako doświadczony profesor akademicki, omawia w niej po części (!) podobne zmiany kulturowe (w oświacie, w obyczajowości, w mentalności społecznej etc.), które muszą nurtować i niepokoić trzeźwo, krytycznie myślących obserwatorów globalnej wioski. Te ewidentne zbieżności w refleksjach filozofa Allana Blooma i filozofa Ryszarda Legutki biorę za potwierdzenie prawdziwości i trafności tego, co wyczytałem w zbiorku „Nie lubię tolerancji”. Legutko często opisuje rzeczywistość amerykańską (z wiadomych względów), a to przecież Bloom przeżył w niej kilka dekad, więc autor „Umysłu zamkniętego” to po prostu świadek szczególny, ktoś cieszący się większym autorytetem.
Triumf człowieka pospolitego
„Feminizm jest ruchem neobarbarzyńskim i posługuje się stosownymi metodami” – z błyskiem w oku znachodziłem tego typu uwagi podczas lektury „Nie lubię tolerancji” (s. 140). Biorąc na warsztat „Triumf człowieka pospolitego” (Zysk i S-ka, Poznań 2012), zastanawiałem się, czy i tutaj napotkam równie odważne i równie kategoryczne sądy. Byłem ciekaw, czy po 20 latach profesorska narracja złagodniała czy raczej została wyostrzona. Konfrontacja tych dwóch publikacji jest o tyle niefortunna i nieuprawniona, o ile różnią się one formą literacką. Przecież pierwsza jest zbiorem felietonów, druga zaś rozbudowanym, wieloczęściowym, filozoficznym esejem. Wszelako apriorycznie uznałem, iż owe różnice formalne można zignorować jako kompletnie nieistotne dla wyłożonych poglądów autora. Zatem lekce sobie ważąc kwestie natury ekspresywno-gatunkowej, postanowiłem pokusić się o swobodne zestawienie dzieł pozornie z innej bajki.
Książka „Triumf człowieka pospolitego” to rzecz o wiele poważniejsza i pojemniejsza (treściowo) od „Nie lubię tolerancji”, aczkolwiek już prima facie łatwo dostrzec pewne związki myślowe, łączące ze sobą te dwa wydawnicze tytuły. Wydaje się, iż niemało konkretnych wątków tematycznych ze zbioru felietonów znalazło swoje rozwinięcie w eseju o tryumfie człowieczej pospolitości. Sztandarowe exemplum takiej łączności to choćby owa tytułowa tolerancja, którą filozof zajmuje się szerzej i bliżej w rozdziale pt. „Człowiek”. (Czytamy tam np.:
„Tolerancja jako najwyższa zasada musi ogłupiać, ponieważ jej przyjęcie osłabia refleksję nad ludzkim zachowaniem i nie pozwala go różnicować” [ibid. s. 275]).
Inaczej mówiąc, książka zawiera poszerzone i pogłębione penetracje teoretyczne w tych obszarach, które były przedmiotem niejako wstępnego oglądu autora już 20 lat temu. Fundamentem tych korelacji jest niewątpliwie specyficzna optyka R. Legutki, jaka pozwala patrzeć w sposób niezależny i niepoprawny politycznie na ewoluującą cywilizację zachodnią. Jest to sposób autonomiczny, sobiewłasny i sobiepański. Podkreślam wyraźnie, iż w dobie galopującej unifikacji myślenia owa „sobiepańskość” jest dla mnie atutem ze wszech miar godnym pochwały a nawet nagrody. Ponieważ młode pokolenia Polaków sukcesywnie stają się rosnącym zbiorem potencjalnych redaktorów „Gazety Wyborczej”, kontrująca postawa krakowianina może uchodzić wręcz za zbawienny przykład wierności Polsce.
Książka „Triumf…” traktuje o ewidentnych analogiach pomiędzy socjalizmem (vel komunizmem) a liberalną demokracją. Idąc dalej: między imperium totalitarnym a Unią Europejską (tutaj można by odnotować pewne asocjacje z felietonami Janusza Korwin-Mikkego, w których stosował on sarkastyczną nazwę: Eurokołchoz). Już we wstępie czytamy: „Socjalizm oraz liberalna demokracja okazały się jednoczącymi wszystko całościami narzucającymi swoim zwolennikom, jak mają myśleć, co robić, jak wartościować wydarzenia, o czym marzyć, jakiego języka używać. Miały one swoje ulubione typy ludzkie i swój model idealnego obywatela” (op. cit. s. 10). Rozpatrując zjawisko w różnych komplementarnych aspektach, autor pokazuje całe bogactwo podobieństw, łączących ideologię komunistyczną z ideologią demokratycznego liberalizmu. Wskazuje długie i rozwinięte korzenie, jakie łączą te ideologie z filozofią europejskiego oświecenia. Najkrócej meritum tego śmiałego i trafnego zestawienia można by wyrazić słowami samego Legutki:
„Zarówno komunizm, jak i liberalna demokracja są ustrojami, które w zamierzeniu mają zmieniać rzeczywistość na lepszą. Są – jak się dzisiaj mówi obowiązującym żargonem – projektami modernizacyjnymi. Oba wyrastają z przekonania, że świat taki, jaki jest, nie może być tolerowany, że powinien być zmieniony, że to, co stare, powinno być zastąpione nowym. Oba są ustrojami silnie i – by tak rzec – niecierpliwie ingerującymi w materię społeczną i oba uzasadniają tę ingerencję argumentem, że prowadzi to do polepszenia stanu rzeczy przez «unowocześnienie»” (s. 14).
W imię postępu społecznego ideolodzy jednej i drugiej formacji serwują szerokim masom podobnie ryzykowne eksperymenty społeczne, chociaż posługują się odmiennymi metodami. Łączy te metody skuteczne stosowanie indoktrynacji, czyli szermowanie wybitnie nośnymi hasłami postępu, wolności, praw człowieka etc. Szczególnie wiekowym i zasłużonym sloganem jest ideał postępu, który od czasów wczesnego oświecenia zrobił oszałamiającą karierę wśród populacji „przygłupów istnieniowych” (gwoli ścisłości dodaję, iż Profesor nie posługuje się tą formułą).
„Jeśli coś nie jest nowoczesne, to powinno zostać czym prędzej unowocześnione. Gdyby się unowocześnić nie dało, to znaczy, że może zostać zapomniane. Dlatego dawni komuniści walczący kiedyś o postęp przeciw ciemnogrodowi znaleźli tak szybko sojuszników w liberalnej demokracji, gdzie też walczy się o postęp, gdzie postęp jest często tym samym postępem, a ciemnogród tym samym ciemnogrodem” (s. 17).
Oczywiście w tym kontekście postęp jawi się – zresztą podobnie jak demokracja – niezwykle atrakcyjnym i atemporalnym słowem-wytrychem, za pomocą którego cwani i sprytni politykierzy dowolnie manipulują emocjami i motywacjami prostaczków.
Z kolei starożytne pojęcie demokracji (grec. demokratio = ludowładztwo) w czasach najnowszych zostało celowo zmodyfikowane, kiedy to demokrację większościową zastąpioną przez demokrację mniejszościową. Ta ostatnia gwarantuje prawną ochronę mniejszościom seksualnym, związkom nieformalnym, sektom religijnym, subkulturom młodzieżowym etc. Daje to podstawę różnym podejrzanym grupom politycznym do wysuwania arbitralnych roszczeń wobec państwa, od którego oczekuje się opieki i przywilejów. Jest to paradoksalna sytuacja, albowiem mniejszość zaczyna narzucać swoją wolę większości, zgodnie z pseudodemokratycznymi regułami życia społecznego. Demokracja współczesna – prymat mniejszości nad większością. Tak wypaczone pojęcie pozwala określonym siłom ideologiczno-politycznym coraz skuteczniej zwalczać tradycyjną moralność publiczną oraz dominującą w danym kraju religię.
A propos R. Legutko sporo miejsca poświęca na przedstawienie zasadniczego konfliktu między chrześcijaństwem a liberalną demokracją oraz na wyjaśnienie odwiecznych jego przyczyn. Odwołując się do poglądów czołowych reprezentantów francuskiego i anglosaskiego oświecenia (Monteskiusz, Diderot, Wolter, Rousseau, Hobbes i spółka), niezbicie dowodzi, że konflikt ten nie jest czymś przypadkowym i zbywalnym, ale bezpośrednio wynika z programu rewolucji społecznej, czyli głównego celu ich działalności politycznej. Współcześni liberalni demokraci są spadkobiercami oświeceniowych aktywistów, stąd wrogość libertyńskich środowisk wobec Kościoła permanentnie pogłębia się i nasila. Legutko pisze wprost:
„Niechęć do chrześcijaństwa jest głęboka i żadne umizgi Kościoła wobec dzisiejszego świata tego zmienić nie mogą. Zbyt dalekie pójście w te umizgi zagraża natomiast samej istocie chrześcijaństwa. Od czasu II Soboru [Watykańskiego; dop. mój] skłonności do umizgiwania się raczej rosną, niż maleją, także w Polsce, mimo że liberalni demokraci wcale nie stali się przez to bardziej pojednawczy, a ich żądania zmian w Kościele są coraz radykalniejsze” (s. 257).
Jak widać, autor nie pozostawia duchownym i wyznawcom żadnych złudzeń co do wyników paktowania z ideologami liberalizmu. Otwarcie sugeruje, że pójście nawet na dalekie ustępstwa (kapłaństwo kobiet, akceptacja homoseksualistów, uznanie prawa do aborcji etc.) nie przyniesie chrześcijanom żadnych praktycznych korzyści, albowiem zawsze będą oni postrzegani przez działaczy liberalnych jako wrogowie, uzurpatorzy i reakcjoniści. „Dlatego niezwykle szkodliwą funkcję – pisze filozof – pełnią tak zwani katolicy otwarci. Ich relacje z liberalną demokracją przypominają dialog prowadzony przez ich starszych kolegów z marksizmem” (s. 258). Jednocześnie przypomina, że próby układania się polskich purpuratów z władzami komunistycznymi prowadziły do jednostronnych ustępstw i tylko osłabiały Kościół jako taki.
Postchrześcijaństwo i postkultura
Drążąc wątek niechęci liberalnych demokratów do religii chrześcijańskiej, a przede wszystkim do katolicyzmu rzymskiego, Legutko konstatuje:
„Założenie o niechrześcijańskości nowoczesnego świata, jeszcze kilka dziesięcioleci temu wypowiadane nieśmiało, jest dzisiaj powszechnie przyjęte. Głoszą je filozofowie, politolodzy, pisarze, a także przeniknęło do dominującej opinii publicznej” (ibid., s. 244).
Rzecz jasna rozpowszechniana jest także złagodzona wersja tej wizji, zgodnie z którą żyjemy w czasach postchrześcijańskich, gdyż religia założona przez Jezusa Chrystusa stanowi de facto rozdział zamknięty i nie oddziałuje już ani na umysłowość współczesnych ludzi, ani na ich egzystencjalne decyzje, ani na bieżące preferencje, ani na pośmiertne nadzieje. Leszek Kołakowski tę smutną prawdę zawarł w lapidarnym i brutalnym sformułowaniu: „Być chrześcijaninem to wstyd” („Jezus ośmieszony”, ZNAK, Kraków 2014, s. 24). Można zatem uznać, iż cywilizacja europejska (alias zachodnia) na obecnym etapie rozwoju osiągnęła stan postchrześcijański, do czego walnie przyczynił się tryumf formacji oświeceniowej, opartej na takich wartościach jak postęp, wolność, równość, szczęście, samorealizacja. Przy czym rozpowszechnianie tego typu diagnozy (że oto żyjemy w czasach postchrześcijańskich) w znaczący sposób służy dalszej marginalizacji chrześcijaństwa. Jest chyba jasne i oczywiste, w czyim interesie leży wmawianie czytelnikom i odbiorcom takich pseudoobiektywnych ustaleń.
Jeżeli przyjąć wszelako, że naprawdę żyjemy w okresie postchrześcijańskim, że Bóg umarł (jak głosił Nietzsche), to wydaje się, że do wielkiego tryumfu ethosu oświeceniowego przyczynili się nie tylko entuzjaści i protagoniści filozofii społecznej XVIII w. tudzież ich spadkobiercy. Do takiego status quo przyczynili się również sami chrześcijanie, którym twarde karki przeszkadzały w pokornym wypełnianiu zaleceń Mistrza z Nazaretu. Przyczynili się teolodzy liberalni i reformatorzy, usiłując utrzymać powszechny rząd dusz poprzez jawne ustępstwa wobec żądań rozleniwionych wyznawców. Przyczynili się także politycy chrześcijańscy lub raczej pseudochrześcijańscy, stosując strategię uległości wobec coraz zachłanniejszych i pewnych swego muzułmanów, stopniowo podbijających Europę. Wreszcie dołożyli swoje tzw. chrześcijanie otwarci, którzy naiwnie wierzyli w możliwość korzystnego dialogu z działaczami liberalnej demokracji.
Ryszard Legutko jest bezwzględnie szczery w swych jakże celnych komentarzach o charakterze przestróg. Na przykład:
„Strategia ugodowa wynika więc z błędnego rozpoznania otoczenia, w którym przyszło chrześcijanom działać. Fałszywe jest przeto mniemanie, któremu wielu ulega, że Kościół powinien przejąć pewien sztafaż liberalno-demokratyczny, otworzyć się na dzisiejsze wyobrażenia i preferencje, a wówczas będzie łatwiej dotrzeć do ludzi z Dobrą Nowiną. Takie mniemanie jest zrozumiałe, lecz nie przyniesie sukcesu” (s. 256).
W podobnym świetle widzi dokonania Vaticanum II, które wprowadziły
„pewne zmiany zgodne z wrażliwością liberalno-demokratyczną, co w efekcie miało po jakimś czasie odwrócić tendencje antychrześcijańskie” (ibidem).
Jak wiadomo, zmiany te polegały m.in. na rezygnacji z łaciny jako języka liturgicznego, zbliżeniu celebransa do wspólnoty wiernych, skróceniu czasu trwania nabożeństw, unowocześnieniu architektury sakralnej. Jak dobrze wiadomo, nowinki te nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, nie przyciągnęły większej liczby wiernych do kościołów i nie przyczyniły się do odnowy chrześcijańskiego ducha wśród ex-wyznawców. Nowe nie znaczy lepsze – za wyjątkiem Nowego Testamentu. Akurat tę prawdę doświadczeni i odpowiedzialni hierarchowie powinni znać doskonale…
Postkultura – to określenie wydaje się bardziej adekwatne i przydatne do opisu czasów, w których przyszło nam żyć i umierać. Jak już wspomniałem, słowo „kultura” straciło swój normatywny, nobilitujący charakter, zaczęło natomiast pełnić funkcję czysto deskryptywną. Jeżeli symbolem kultury XXI w. stała się kobieta z brodą, to w jakim stopniu mamy tu jeszcze do czynienia z kulturą? Profesor Legutko zauważa, że współczesne publikatory, instytucje kulturalne, środowiska opiniotwórcze coraz nachalniej lansują rzeczy brzydkie, wulgarne i bulwersujące, które niejako naturalnie determinują przyziemne aspiracje człowieka demokratyczno-liberalnego. Ten zaś, wyzbyty najbardziej ludzkiego uczucia, czyli wstydu, te swoje trywialne dążenia potwierdza coraz śmielej.
„Człowiek nowożytny znacznie obniżył swoje aspiracje w porównaniu z człowiekiem starożytnym” – spostrzega nie bez racji autor „Tryumfu…” (s.184).
Modelowy konsument bynajmniej nie ukrywa, że jego życiowym celem jest doznawanie maksimum przyjemności w trakcie nieograniczonej konsumpcji. Mało tego, liberalna demokracja zafundowała swoim wyznawcom taki immoralny błogostan, w którym czują się oni całkowicie zwolnieni od wszelkich zobowiązań rodzinnych, środowiskowych, narodowych, obyczajowych czy religijnych. Światopoglądowo spłaszczone życie nabiera charakteru czysto rozrywkowego, zaś homo sapiens staje się totalnym ucieleśnieniem homo ludens, jak to zapowiadał Johan Huizinga. Legutko pisze:
„Rozrywka i zabawa obecnie to nie tylko sposób spędzania wolnego czasu, to rodzaj stylu, który przenika wszędzie: do kształcenia, do wychowania, do myśli, do sztuki, do formacji charakteru, a nawet do religii. Rozrywka i zabawa tworzą kompulsję psychologiczną, intelektualną, społeczną i również, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, duchową. Nie dawać ludzkim przedsięwzięciom – choćby najdonioślejszym – otoczki rozrywkowej jest dzisiaj nie do pomyślenia i ociera się o grzech” (op. cit. s. 64).
W takim wydaniu życie przedzierzga się w szczególnego rodzaju komedię, która wprawdzie tragicznie się kończy, ale przestroga memento mori ma szansę przetrwać jedynie w rezerwacie prowincjonalnych klasztorów kamedulskich. Świadomość śmierci zostaje definitywnie wyparta przez multikulturową papkę ponowoczesną oraz wirtualny świat gier komputerowych, gdzie każdy uczestnik dysponuje zwielokrotnioną «żywotnością».
Osobiście uważam, że najjaskrawszym świadectwem tego, iż żyjemy w czasach postkultury, jest zewnętrzny obraz społeczeństwa, czyli nasze formy behawioralne, komunikacyjne, artystyczne etc., z którymi spotykamy się na co dzień. Podam 3 własne przykłady jako przejawy opisywanego zjawiska. Primo: Dawniej żadna szanująca się aktorka czy modelka nie zafundowałaby sobie kretyńskiego (ściślej: jakiegokolwiek!) tatuażu, albowiem obnoszenie się z takimi ozdobami było domeną troglodytów i kryminalistów. Secundo: Dawniej żaden szanujący się obywatel nie paradowałby publicznie w dziurawych i potarganych spodniach, bo to było wątpliwym przywilejem biedoty i lumpenproletariatu. Tertio: Dawniej żaden szanujący się literat nie faszerowałby swoich wiekopomnych elukubracji tzw. mięsem, jako że wyrafinowane piśmiennictwo musiało się czymś różnić od karczemnego gawędziarstwa. Powie ktoś, że skupiam się na mało istotnych, formalnych, czysto zewnętrznych aspektach. No cóż, Wojciech Wencel nazywa mnie trochę ironicznie – estetą, a ja nie oponuję!… Powtarzam: Postkulturalność naszego świata transparentnie ujawnia się właśnie w aktualnej modzie, antysztuce, pseudopoezji, zawartości brukowców etc. W polskiej telewizji mamy coraz więcej (już kilkanaście!) cyklicznych programów kulinarnych, ale zaledwie jeden cykl prezentujący młodych poetów – czy na tym ma polegać promowanie kultury? Czyżby Polacy nagle stali się narodem rozbestwionych sybarytów i żarłoków? Jeżeli kobieta o twarzy boksera występuje co drugi, trzeci dzień w wiadomościach telewizyjnych (jako megaautorytet), to czy dla nas są to dobre wiadomości?
Islamizacja Europy
Prawie 25 lat temu, na wystąpieniu autorskim w Lanckoronie, prof. Jerzy Merunowicz stwierdził, że jeśli Europa wyrzeknie się chrześcijaństwa, to będzie miała islam. Wtedy wyglądało to na czcze gadanie, ale dzisiaj zyskało rangę proroctwa. (Garść faktów: W ciągu ostatniego 10-lecia we Francji zamknięto 60 kościołów, z czego większość przejęli islamiści. W kraju tym działa ok. 2000 meczetów. W Niemczech, w ciągu 12 lat, katolicy stracili ok. 400 kościołów, protestanci zaś – 100. Wiele z nich przerobiono na meczety. Tylko w 2012 r. muzułmanie odkupili 12 kościołów w samym niemieckim Duisburgu. Progności wyliczyli, że w kolejnych dekadach ten sam los podzieli 700 świątyń rzymskokatolickich). Chrześcijaństwo jest w odwrocie, a chcąc sobie to dobrze uświadomić, wystarczy przeczytać świetny esej Leszka Kołakowskiego „Jezus ośmieszony” (vide np.:
„Można odnieść wrażenie, że na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o której się słyszy, jest Bóg: mówi się o symbolach religijnych, o sprawiedliwości społecznej, o zaangażowaniu, o wymiarze historycznym. Cóż za spektakl!” [op. cit. s. 24-25]).
Do zrujnowania dobrej kondycji chrześcijaństwa przyczynili się m. in. sami teologowie i hierarchowie kościelni, co wydają się lekceważyć niektóre poczytne felietonistki, przykładni redaktorzy czy wykładowcy katolickich uczelni. Niezwykle śmiałe wnioski wyciąga Paweł Lisicki w książce „Dżihad i samozagłada Zachodu” (Fabryka Słów, 2015), który twierdzi, że nasza cywilizacja dokonała samobójstwa, przy niebagatelnym udziale Kościoła. Abdykacja chrześcijaństwa wywołała w Europie efekt próżni, którą szybko wypełnia islam. Zdaniem Lisickiego, do tego upadku przyczynili się nie tylko twórcy Soboru Watykańskiego II, ale też „grzeczni papieże”: Paweł VI, Jan Paweł II, Benedykt XVI i Franciszek. Wszyscy oni mają na koncie pewne wyraźne, publiczne gesty pojednawcze wobec świata islamu, które ten zinterpretował jako wyraz słabości i uległości.
Ryszard Legutko, przestrzegając chrześcijańskich decydentów przed naiwnością tzw. myślenia otwartego, w ogóle nie podejmuje wątku postępującej islamizacji Europy. Postrzegając liberalną demokrację jako szczególną formę lewicowej ideologii (por. rozdział „Polityka”), której celem od dziesięcioleci pozostaje zwalczanie chrześcijaństwa, uważa ten ustrój za historycznie niewywrotny czy raczej niezagrożony. Inaczej mówiąc: Profesor twierdzi, że obecnie w Europie „(…) nie ma siły społecznej, która mogłaby zagrozić dominującej pozycji lewicy” (ibid., s. 143). Z tego, że dzisiaj nie ma jeszcze takiej siły, nie wynika bynajmniej, że nie będzie jej jutro. Śmiem twierdzić, że już dziś bujnie rozrasta się taka siła, a tworzą ją europejscy muzułmanie. Przekonała mnie o tym znakomita książka „Wiara, rozum i wojna z dżihadyzmem”, o podtytule „Wezwanie do działania”. Georg Weigel dowodzi w niej, że zachodni demokraci nie mają co liczyć na sukcesywne ucywilizowanie bojowników muzułmańskich, którzy wyznają skrajną, nieprzejednaną „teologię zastąpienia”. Ostatecznym celem islamistów jest definitywne ZASTĄPIENIE chorej cywilizacji zachodniej ich własną teokracją, a nie pokojowa koegzystencja z żydami, chrześcijanami i liberałami. Moim zdaniem wywody autora są wystarczająco przekonujące i przerażające.
Literackim odbiciem teoretycznych prognoz G. Weigela czy S. Huntingtona jest powieść Michela Houellebecqa „Uległość” (franc. „Soumission”, 2014), której akcja toczy się w Paryżu anno Domini 2022. Autor roztacza w niej wizję jak to Bractwo Muzułmańskie wygrywa wybory a Mohammed Ben Abbes zostaje prezydentem Francji. Przesłanie książki jest proste: dopiero islam pokona ateizm i laickość Francuzów, przynajmniej tak sugeruje autor, sam również zdeklarowany ateista. Powieść błyskawicznie stała się bestsellerem i przyniosła Francuzowi rozgłos. Czy jego niesamowita wizja to paranoiczne ględzenie? Nazajutrz po ukazaniu się „Uległości” fundamentaliści islamscy zmasakrowali redakcję „Charlie Hebdo”, co było zwykłym zbiegiem okoliczności, aczkolwiek o symptomatycznej wymowie. Zważywszy na problemy prokreacyjne rdzennych Francuzów i płodność muzułmańskich imigrantów, pozornie zwariowana przepowiednia ma duże szanse spełnienia się w niezbyt odległej przyszłości. Aktem samobójczym europejskich liberałów jest tytułowa ULEGŁOŚĆ zachodnich rządów wobec żądań coraz bezczelniejszej islamskiej mniejszości, która staje się większością. Grzechem głównym ustępliwych eurokratów, wynikającym właśnie z ideologicznego zaślepienia, jest osławiona polityczna poprawność. Przed jej niszczycielską siłą i destrukcyjnymi konsekwencjami sugestywnie przestrzega także Georg Weigel we wspomnianej już książce. Obok Janusza Korwin-Mikkego, Waldemara Łysiaka czy Rafała Ziemkiewicza do zdecydowanych krytyków i prześmiewców politycznej poprawności należy zaliczyć też Ryszarda Legutkę, o którym cytowany już M. Urbanowski powiada, że „lubi być «niemodny»” („Romans z Polską”, ARCANA, Kraków 2014, s. 56). Nie wiem, czy polityczna poprawność stała się modna wśród zaczadzonych nowoczesnością artystów i intelektualistów, lecz widzę, iż jest admirowana i gorliwie praktykowana przez rosnącą armię entuzjastów dominującej ideologii.
*
Zachwycony zbiorkiem „Nie lubię tolerancji” nie wiedziałem, czego się spodziewać po „Triumfie człowieka pospolitego”. Szczerze muszę przyznać, że nie rozczarowałem się, wręcz przeciwnie – narracja nie zbladła, jako też wyrazistość poglądów autora, które okazały się zadziwiająco mi bliskie. Już 10 l. temu Eurokołchoz kojarzył mi się z wielkim państwem totalitarnym, natomiast polityczna poprawność z jedynie słusznym światopoglądem. Z tym większą przyjemnością zapoznawałem się z wnikliwym, pogłębionym, wieloaspektowym uzasadnieniem takiej analogii. Ryszard Legutko, jako konserwatysta, jest myślicielem niezależnym, publicystą odważnym i europosłem krytycznym. Nie zamierza być politycznym „zdechlakiem”, skoro nie boi się posądzenia o nacjonalizm czy antyfeminizm (aluzja do felietonu „O zdechlakach”). W swoich książkach otwarcie broni tradycyjnych wartości i kultury wysokiej, namiętnie obnaża absurdy naszych czasów, w przekorny sposób ocenia ekspansję liberalnej demokracji, udziela jawnego poparcia chrześcijaństwu w społecznych zmaganiach z antyklerykalizmem nowej lewicy i jej popleczników. Z jego analiz dowiadujemy się, jakimi metodami aktywiści liberalnej demokracji prowadzą swoistą indoktrynację szerokich mas, ze szczególnym uwzględnieniem wstępujących generacji.
Jeżeli takie pojęcia, jak postęp, tolerancja, wielokulturowość czy prawa człowieka służą określonym grupom nacisku do manipulowania opinią publiczną, to nie mogę ich percypować jako czegoś wyjątkowo pozytywnego. Jeśli za pomocą odnośnych słów („postęp”, „tolerancja”, „multi-kulti” etc.) ideolodzy liberalnej demokracji chcą określać moje myślenie pod ich dyktando – tak abym to, co de facto głupie, brał za niby mądre, to wg mnie jest to brzydki proceder socjotechniczny, ergo – słowa te również są brzydkie. A jeżeli nie brzydkie, to co najmniej podejrzane i społecznie szkodliwe. Dlaczego? Eksperymenty obyczajowe, jakie krzewiciele postkultury fundują społeczeństwu, zaprowadzą ludzkość na manowce duchowe, etyczne i demograficzne. Takim właśnie piewcom absolutnej wolności dedykuję sprawdzoną, ale niestety zapomnianą, maksymę starożytnych łacinników: Quidquid agis, prudenter agas et respice finem! Mądrość tę przypisuje się Owidiuszowi, a tłumaczy następująco: „Cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca!” Mądrość to zdrowy rozsądek i chora wyobraźnia. A to znaczy, że pozwala nam ona akuratnie przewidywać (w bliższej lub dalszej perspektywie) najgorsze, najstraszniejsze skutki naszych nierozważnych i nieroztropnych działań. Jest to podstawa arcyważnego instynktu samozachowawczego, owej niezbędnej samokontroli, jaką rodzaj ludzki – zdaje się – odrzucił w szaleńczej pogoni za fantomami swojej wszechpotęgi. Mrzonki totalnej bezkarności wobec najbardziej zboczonych i zdegenerowanych pomysłów doprowadzą do katastrofy w owym „zderzeniu cywilizacji”, omawianym przez dalekowzrocznych futurologów. Ryszard Legutko stwierdza bez ogródek: „Myślenie strategiczne jest piętą Achillesową całej polskiej polityki” („Nie lubię tolerancji”, s.46). Jeżeli zatem przykłady Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii nie zreflektują nas w porę, to również w Polsce będziemy mieli kłopoty z muzułmańską ekspansją. To tylko kwestia czasu, albowiem pierwsze wraże ziarno zostało już zasiane…
(Zebrzydowska, sierpień 2015 r.)