Fragment przygotowywanej do druku powieści "STRAŻNICY KAMIENNEGO SEKRETU"
Choć było to onegdaj – wówczas to początek lata był, zodiakalne BLIŹNIAKI urodziny miały – PANI EGUCKA także w takim SYPIALNYM podróżowała, w nim się znalazła była…
Ich habe zwei Woche in SÄCHSISCHE SCHWEITZ verbringen – powiedziała naraz na głos PANI EGUCKA, jakby przywoływała jakieś zaklęcie otwierające jej podwoje do niepamięci, gdzie zalegało. Dlaczego wypowiedziała je po niemiecku? Aha… bo czyż brzmiałoby to tak samo, gdyby powiedziała: byłam dwa tygodnie w saskiej szwajcarii? – jej muzykalne trzecie ucho natychmiast taki tekst odrzucało; nie oddawał on zaśpiewu urokliwych dni, próbujących – pragnących wyjść naprzeciw tajemnego bytu – dlaczego aż tak tajemnego? – ALCHEMIKÓW, dociekających – poszukujących procesów TRANSMUTACJI…
W Polsce przecież powinien wybrzmiewać język polski, a te liczne teraz, zwłaszcza anglojęzyczne wtręty… proszę, proszę! Ten CASUAL – należałoby wyciąć – dywagowała PANI EGUCKA.
Każdy język ma bowiem własną melodię, bo śpiewa pieśń swojego kraju; nie można dobrze zrozumieć uroków tajemnych SÄCHSISCHE SCHWEITZ mówiąc: SASKA SZWAJCARIA; jak nie można pojąć spraw Polski, bełkocząc anglopodobną polszczyzną; gdzie te czasy, kiedy to rozpisano konkurs na polski odpowiednik słowa szlafrok i umyślono go nazywać podomką. Żyjemy obecnie w kraju, w którym przecież co drugi szyld sklepowy straszy nas swą obcojęzyczną pseudoświadomością choć od wieków poeci napominali, że Polacy nie gęsi i swój język mają. Mają – westchnęła PANI EGUCKA – ale coraz mniej znają.
Zatem: ich habe zwei Woche in SÄCHSISCHE SCHWEITZ verbringen – cóż to była za podróż! Niby też EKSPRESEM, niby też współczesna bo o dwudziesty wiek zahaczająca, ale jakby dyliżansowa! Bo wiodąca do drzwi tajemnych pracowni największego ALCHEMIKA ówczesnej osiemnastowiecznej Europy – przypadkowego? Odkrywcy porcelany – bo przecież ta TRANSMUTACJA… Kamienia filozoficznego poszukiwał, nie metod produkcji tego białego złota.
PANI EGUCKA wyjęła ramiona spopod głowy i wyrzuciła je przed siebie, jakby ponownie chciała objąć – otoczyć ramieniem wspomnienia: ten obszar krajobrazu, też górskiego, ale nie tych gór z których zieje grozą ich surowej wysokości i przepastności; udręczających wędrowca i czyniących z niego katorżnika wspinaczki górskiej, opętanego maniakalną pasją oddawania swej fizjologii górom, aż do zatraty, jak to uczyniła była onegdaj koleżanka PANI EGUCKIEJ – chemiczka z akademika, która odbywając jakąś kolejna już wyprawę w Tatry, wpadła w przepaść, doznając nareszcie tego, widocznie przez nią upragnionego, miłosnego – śmiertelnego uścisku gór.
Tutaj – raczej obszar górski uroczy! Psychice ludzkiej przyjazny, nagromadzający doznań, do których by się można odwoływać w mniej szczęśliwych okolicznościach życia; uroczych, malowniczych, pachnących żywicznym lasem – zmieniających się, jak w kalejdoskopie, przestrzeni (istny raj dla zodiakalnego Bliźniaka, który stale nowego oblicza świata pożąda – mu się uszczęśliwiony przygląda), zbudowanych ze spękanych piaskowców uformowanych przez przyrodę a to w baszty przedziwne, a to w wieże tajemne, a to w strzeliste obeliski; na dodatek przez praktycznych Niemców obudowanych schodkami, by myśl człowieka niezajęta trudami wspinaczki, oddawała się swobodnie kontemplowaniu piękna krajobrazu – by można było na tych schodkach się zatrzymywać – przystawać i miast do czarnej otchłani przepaści wpadać, światłością niebios się omotać… nawet, a może zwłaszcza, ludziom starszym; nawet tym z laseczkami w dłoniach, dźwigającym swoje lata na to pozwalać.
Tak, ale i tutaj wałęsały się cienie – cień tego nieszczęsnego alchemika Johna Friedricha BÖTTGERA, bo jego umęczone życie skrócił o głowę władca okrutny, władca bezlitosny, władca żądny złota – August II Mocny – August de Starke; udręczał życie genialnego człowieka – zresztą udręczał też Polskę – ten jej król nieszczęsny i rozwięzły, bo do rozbiorów Polski dążący, z Piotrem I Wielkim w Toruniu sprzymierzony w 1709 roku. Jak dręczył BÖTTGERA! – PANI EGUCKA teraz przypominała sobie, jak któregoś to dnia, porządkując poznańskie mieszkanie, z dolnej szufladki siemmlerowskiej sekretery wyjęła medal z czerwonej kamionki… ta kamionka… pierwsze odkrycie tego alchemika na drodze do białej porcelany… medal, wybity z okazji 250-lecia manufaktury miśnieńskiej… bo mniej więcej w tym okresie PANI EGUCKA tę manufakturę, w czas swego pobytu w SÄCHSISCHE SCHWEITZ zwiedzała i ten medal tam otrzymała w prezencie; rewers głowę ALCHEMIKA ukazujący, a awers panoramę ówczesnej MIŚNI – MEISSEN – widok na zamek Albrechtburg i gotycką katedrę.
PANI EGUCKA pamiętała – zasiadła wówczas w fotelu i wpatrywała w wizerunek alchemika: głowa odwrócona profilem, urodziwa tą surową urodą wręcz Rzymianina; młody jeszcze, choć tą młodością mężczyzny w pełni sił twórczych – czoło szerokie, oko choć jedynie widoczne z profilu, zdało się być wypukłe wielkością wręcz bawolą naznaczone; usta jakby nieco zaciśnięte – milkliwe; podbródek czystą linią wyrysowany – żadnych obwisłości zapowiadających podeszłe lata… obżarstwo czy opilstwo… włosy bujne, w regularnych lokach porastające głowę od odsłoniętego czoła, po zakryty nimi kark – może peruka? Zapewne, w tamtych czasach było to w modzie…
Tak… peruka – na pewno! Dzięki tej peruce – PANI EGUCKA przypomniała sobie opowieść oprowadzającej bo TWIERDZY KÖNIGSTEIN przewodniczki, w której to August de Starke więził BÖTTGERA i, że on dzięki tej peruce, odkrył przypadkowo? niezwykłe właściwości tamtejszej glinki: każdego ranka bowiem jego służący układający mu włosy (właściwie nakładał i przeczesywał tę perukę), zgodnie z panującą w on czas modą, posypywał włosy białym pudrem.
Ten to puder właśnie z miejscowych zmielonych skał wykonany, stał przed zasmuconym i zamyślonym BÖTTGEREM w miseczce; podczas porannej toalety, która przecież – BÖTTGER o tym wiedział – mogła być i ostatnią. Pracował przecież dla dworu Augusta II Mocnego – osiłka tyleż MOCNEGO co okrutnego i miał ultimatum: albo wyprodukuje złoto – znajdzie KAMIEŃ FILOZOFICZNY – albo zostanie ścięty!
PANI EGUCKA raz jeszcze ujęła wówczas w dłonie ów pamiątkowy medal i odczytywała znajdujący się na rewersie napis:
Zum Erinnerung an der Besuch in Meissen
Choć PANI EGUCKA MIŚNIĘ – MEISSEN w roku 1963 odwiedzała, a teraz był początek 21 wieku, to jej iście komputerowo – fotograficzna pamięć potrafiła odtworzyć każde nieomal słowo, całą tam sytuację z przewodniczką w tle.
TWIERDZA KÖNIGSTEIN… otoczona wokół przepaścią… wiedzie… doń most… jakieś ponure izdebki BÖTTGERA… BÖTTGER siedzi przy oknie… w pamięci PANI EGUCKIEJ jakby szarość piwnicznej izby, bo te okienka tuż przy ziemi… służący fryzuje perukę… w zamyśleniu, może w jakimś odruchu rozpaczy nerwowym, uwięziony alchemik ugniata palcami w miseczce puder? – tamtejszą glinkę.
Pod spoconymi palcami glinka wilgotnieje – plastycznieje… staje się lepką masą!
BÖTTGER się zrywa, przepełniony nadzieją, że odkrywszy drogę wiodącą do białego złota – porcelany, uratuje swoje życie! Tak! Jest jeszcze taki młody! Urodził się przecież 4 lutego 1682 roku… a jakiż to rok teraz?... w tej TWIERDZY można zatracić poczucie czasu – rozpaczała wraz z BÖTTGEREM PANI EGUCKA – wracając jednocześnie myślą do cierpień swego ojca w zimnej celi na Młyńskiej 1 w Poznaniu…
Jeśli dzięki pomocy E.W. Tschirnhausa wyprodukował najpierw wyjątkowy gatunek czerwonej kamionki – tej samej, z której to wykonano pamiątkowy medal ZUM ERINNERUNG… jeśli w 1709 roku – mając 27 lat (!), wynalazł pierwszą w Europie białą twardą porcelanę i kierował założoną w 1710 roku manufakturą w MEISSEN – Miśni, no to chyba uratował swoje życie?! – ach, jak tego pragnęła PANI EGUCKA by się tak stało; jak pragnęła uszczęśliwić wolnością – choćby tylko wyobrażoną – BÖTTGERA… uwolnić OJCA!
Nic z tego! Ta piękna głowa osadzona na mocnym młodym karku – Spadła!!! Tak!!! Proszę, proszę! Jakaż złowroga ta TRZYNASTKA – denerwowała się, z wypiekami na twarzy PANI EGUCKA – wówczas w tym poznańskim mieszkaniu, ale i teraz, w tym sypialnym wagonie, kiedy to pragnęła dogadać się z czernią nocy za oknem pędzącego, wstrząsającego – roztrząsającego jej nerwy EKSPRESU… TRZYNASTEGO marca 1719 roku! Trzydzieści siedem lat (tyleż miał i ojciec, kiedy go zgładzono), PANI EGUCKA chwyciła się za głowę! Ten sprośny, gruby, mocny?! Rozpustny, wyuzdany go zarżnął! Król Polski – o ironio! Co za wstyd!!! Zgroza istna! Zapragnął przecież też ZGUBY POLSKI!
I nikt o tym nie myślał – wspominał! Nawet encyklopedyczne notki słabo o tym informowały; że ten osiłek ochrzcił pierwszą europejską porcelanę ludzką krwią; nawet PANI EGUCKA wówczas – na moment, ale jednak! – o tym zapomniała i położyła na tym miśnieńskim talerzu… całemu kulturalnemu światu znany przecież CWIBELMUSTER! – placek ziemniaczany. PANI EGUCKA – taka niby kulturalna (kultura – ta zdolność wyrażania szacunku, najogólniej mówiąc, dla kogoś, dla czegoś, no to dla cierpień BÖTTGERA też!), taka wpatrzona w piękno estetka! – drwiła – tak rozmyślając – sama z siebie PANI EGUCKA. Wówczas. I teraz. W tym SYPIALNYM. Też.
Aha! Wstała wówczas śpiesznie z fotela i wyrzuciwszy niedojedzony placek ziemniaczany do kubła na śmieci umyła talerz bardzo starannie, wypolerowała lnianą ściereczką i ustawiła na stelażu w serwantce, by żył tym pięknem, nieprzeżytego do końca, życia BÖTTGERA… ta jego płyta nagrobna… żaden talerz…
Układając w szufladzie medal – zawiniętą w bibułkę odciętą głowę nieszczęsnego ALCHEMIKA, zauważyła w jej kącie jakiś szarawy stary notes… ależ tak! To były jej notatki z tamtej wyprawy; stroniczki o brzegach już nieco pożółkłych, zapisane wiecznym piórem ojcowskim – przedwojennym parkerem z tamtego 1939 roku, chyba cudem zachowanego. Kartki musiały w czas przeprowadzek nieco zawilgotnieć, bo całe ich obszary były pokryte fioletowymi plamami – rozmazane…
Tak mają rękopisy znajdowane w starych szafonierach… ach! Ten ich urokliwy zapach tego, co było dawniej… Prawdziwy diariusz – stwierdziła.
Wówczas jednak zmartwiło to PANIĄ EGUCKĄ, ale postanowiła te zapiski odtworzyć – uratować, wyskrobany ostrym piórem tekst, jak z jakiejś wielkanocnej pisanki, odczytać… teraz też ten tekst wyłonił się był naraz z jej niepamięci tu, w tej żałobnej czerni pędzącego EKSPERSU, jak jakieś EPITAFIUM na cześć zgładzonego WIELKIEGO ALCHEMIKA.
Może być rękopis znaleziony w saragossie? To dlaczegóż to nie w szafonierze… – zdecydowała PANI EGUCKA, a nawet ten – jej zdaniem – piękny tytuł rzuciła w twarz tej otaczającej ją nocy:
RĘKOPIS ZNALEZIONY W SZAFONIERZE
10 czerwca 1963 roku.
Ich habe zwei Woche in SÄCHSISCHE SCHWEIZ verbringen…
Dzisiaj moje urodziny: jest godzina dziewiętnasta dwadzieścia pięć – pociąg z Poznania do Wrocławia rusza… moja pierwsza zagraniczna podróż – co mnie czeka?! Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś niezwykłego!!!
13 czerwca.
Dzisiejszy dzień obfitował we wrażenia tak silne, że trudno skupić myśli, by zdawać z nich relacje – nawet samej sobie…
Bardzo wczesnym rankiem przejechaliśmy tramwajem przez Drezno, raz jeszcze się dziwiąc, że takie zielone, takie rozległe i, że tyle w nim miejsc przypominających czytywane w dzieciństwie bajki Braci Grimm.
Właśnie rozkwitły rododendrony – u nas w Poznaniu ich nie ma – kwitną wielobarwnie przed wieloma domami; są czerwone, niebieskie, nawet żółte, ale Drezno opiszę później. Na pewno jest piękne, ale nie piękniejsze od MIŚNI – MEISSEN.
Jest to urocze, staroniemieckie miasteczko, płynie przez nie Elba (Łaba) – właściwie je przecina, a ono rozłożone na rozkosznych pagórkach, pełnych zieleni i amfiteatralnie wznoszących się uliczek.
Wysiada się na dworcu, przechodzi przez most, z którego widać słynną katedrę gotycką w MEISSEN. Wznosi się ona majestatycznie na wysokim wzgórzu i jest tak szlachetna w linii, że aż trudno uwierzyć, iż nie każdy z nas ją podziwia – że są na wycieczce osoby, które w jej obliczu martwią się, że jak dotąd nie sprzedały Niemcom przywiezionych z Polski papierosów.
Ale nie do katedry najpierw się udaliśmy, tylko do słynnej na cały świat MANUFAKTURY MIŚNIEŃSKIEJ.
Znajduje się tam muzeum, w którym to, w przestronnych salach, pełno porcelanowych wyrobów tworzonych w MIŚNI – MEISSEN z pietyzmem przez przeszło dwa wieki. Na mnie duże wrażenie zrobiła małpia kapela (małpeczki ubrane z francuska grające na przeróżnych instrumentach), szlachetne w kształcie wazy i żardniniery oblepione ręcznie wyrabianymi kwiatuszkami tak misternymi, iż wierzyć się nie chce, że nie przeniesione wprost z jakiegoś rajskiego ogrodu.
Po chwili, głos płynący z głośnika poprosił, aby polska wycieczka zeszła na dół, gdzie będziemy się mogli zapoznać z produkcją porcelany, uświęconą tradycyjnymi BÖTTGEROWSKIMI metodami.
Czysty i zwinny staruszek skierował nas do sali, w której to – krocząc po amfiteatralnie ułożonej posadzce – doszliśmy do miejsca pracy równie dostojnego precyzyjnego i pedantycznego w każdym ruchu artysty – garncarza; formował na garncarskim kole porcelanową masę (głównie kaolin i kwarc) i w naszej obecności wykonał szlachetnej aparycji filiżankę tudzież talerzyk i natychmiast te wyroby umieścił w gipsowej formie, by ten gips wypił nadmiar wody.
Gipsowe formy szły później do pieca, w którym – na skutek wysokiej temperatury – wyroby kurczyły się, bodajże o jedną szóstą.
Na naszych oczach też, ten perfekcjonista, wyrabiał drobne porcelanowe elementy – rączki, nóżki potrzebne do produkcji figurynek z saskiej porcelany, bądź kwiatuszki, girlandki do produkcji żardinier.
W następnej sali inny specjalista sklejał te części za pomocą porcelanowej masy.
W kolejnym pomieszczeniu – malarni – młode kobiety malowały, według szablonu, owe słynne CEBULOWE TALERZE MIŚNIEŃSKIE – na białej porcelanie ten urokliwy kobalt.
Oczywiście, ten ornament nie od razu kobaltowy – jego niebieskość ujawniała się po wypaleniu w piecu: bo najpierw szablon odbija się na talerzu za pomocą drzewnego sproszkowanego węgla, potem pracowicie ręcznie maluje się każdą kropkę, każdy ESFLORES, każdy kwiatek, by nareszcie talerz mógł pójść do pieca, gdzie ten czarny wzór w kobaltowy przemieniony... w całej krasie!
Dalsze pokoiki – królestwo młodych artystek – malarek – dobry wzrok, pewna ręka – które już szablonem się nie posługując malowały porcelanę ręcznie, wiedzione własną wyobraźnią!
Ale też WIEDZĄ: artystka malująca figurynki ... jak w tej piosence, którą śpiewała Gertruda – Żanna... a jestem figurynka z porcelany... Popatrzcie na mój buziaczek różany, do pocałunku buzia ma ... – musiała mieć gruntowną wiedzę z kostiumologii.
Na koniec jeszcze… aha! PANI EGUCKA spamiętała – przyjrzeć się trzeba było piecom do wypalania porcelany, bo były dwa modele: w innym się wypalało porcelanę białą, a w odmiennym tę malowaną na glazurze specjalnymi farbami rozpuszczalnymi w terpentynie… te figurynki zwłaszcza… jak to było? W tej piosence Gertrudy – Żanny?... Tylko, że we mnie wielka sztuka serca mojego niech nikt nie szuka, rączka atłasowa, suknia koronkowa, taka jak ja nie jest nikt! – zanuciła PANI EGUCKA w tym SYPIALNYM… jak Gertruda – Żanna? Jak koloraturowa śpiewaczka stryjenka Hala? Hm… PANI EGUCKA chyba trochę na tym mroźnym peronie zachrypła, bo te rodzinne damy śpiewały jednak dźwięczniej – wdzięczniej; no to jej dusza ma śpiewać? Tak… bo ten V.I.T.R.I.O.L. – PANI EGUCKA na dno swej duszy zejść miała… Musiała… na dno swego SERCA. Po co? Jeszcze tego nie wiedziała – trzeba dużo odwagi, by dno swego SERCA ujrzeć – tam dotrzeć…
Stasia od św. ZYTY – ta mądrość wszechczasów – zapewne tez tam coś o tym DNIE SERCA wiedziała – rozmyślała; każdego to dnia przecież psalmy w kuchni wyśpiewywała… ależ tak! Wiedziała! Bo może to z tych psalmów swoją mądrość czerpała…
… Wstąpi człowiek do serca głębokiego
I Bóg będzie uwielbiony…
PANI EGUCKIEJ teraz podpowiadała – dopowiadała. Bo to serce głębokie, to przecież wewnętrzny ład w człowieku – zachwyciła się naraz PANI EGUCKA – takie serce, co nas nie oskarża.
A zatem VITRIOL… te jej rodzinne damy nic o tym VITRIOLU? Bo może V.I.T.R.I.O.L.U. nie wiedziały… nieee KAMIENIA FILOZOFICZNEGO nie poszukiwały, więc skąd to PANI EGUCKIEJ w tak odległe przestrzenie świata ALCHEMIKÓW powracanie? Po co? dno duszy? Dno serca? Na co komuś w dwudziestym pierwszym wieku te jej dociekania – badania nawet?
O! Gertruda – Żanna: ona by zaraz to skwitowała jednym zdaniem – nawet pokpiewała:
– Dziadek ICZ tu ze swoim herbem MOGIŁA a nawet TRZY za tym stoi! Jakieś swoje historyczne wariactwa (hi, hi! A może i histeryczne nawet), z przeszłości widać powyciągał i PANIĄ EGUCKĄ w nie wciągał, bo zawsze wszystko co tej jego żmudzkiej szlachcie się czynić podobało, łącznie z tym po tych dzikich polach hasaniem, dla PANI EGUCKIEJ wzorem postępowania być miało, bo może na DNIE DUSZY – SERCA PANI EGUCKIEJ też ta zuchwała samowola szlachecka przetrwała, skoro ona stale od tego planktonu demokratycznego się odżegnywała; do tych monarchów polskich w koronach na głowach śpiących na Wawelu tęskniła; ale nie tylko na Wawelu, bo w Legnicy też! tam bowiem ostatni z Piastów spoczywał straszny kirem miast szablą – Jerzy Wilhelm, lat piętnaście, książę legnicko – brzeski, uszedł za swym rodzicem… – ubolewała PANI EGUCKA.
Ubolewała, bo oni by królewską krew – też – krew PANI EGUCKIEJ uszanowali; ICZE przecież w księdze Rafała T. Prinke i Andrzeja Sikorskiego odnotowani, jako polscy potomkowie Piastów i innych dynastii panujących… potomkami Wielkiej Księżnej Juliany… Błękitna krew PANI EGUCKIEJ tam ujawniona; zresztą nie tylko tam – w tym szpitalu w Zakopanym też! Ta grupa krwi AB RH+ – rzadkość przecież! Krew to ponoć Chrystusowa! Nawet profesorskich lekarzy w czas tej operacji zadziwiała, bo coś tam utrudniała…
– Łeeetam – językiem Stasi od św. ZYTY mruknęła PANI EGUCKA – jak się sama nie uszanujesz, to na szacunek innych – jakże względny – nie ma się co oglądać – przecież nawet Gertruda – Żanna z tej ICZOWSKIEJ krwi błękitnej sobie dworowała. Urażony – rozgoryczony tym dziadek ICZ, przełykając ów afront – to prześmiewanie – mawiał:
– Moja wnuczko! Najważniejsze, że mając taką krew – zawsze – nawet przebywając sama z sobą, przebywasz w dobrym towarzystwie! Bo należy zawsze ZŁEGO unikać!
Zaś Stasia od św. ZYTY mu wtórowała: – Kto z kim przestaje, takim się staje.
PANI EGUCKA jednak teraz – tak w tym SYPIALNYM rozmyślając nie do końca się z tymi sentencjami zgodzić mogła – no bo czyż ZŁO należy pozostawić samemu sobie? Jeśli będzie z DOBREM przestawało, to może się też DOBREM stanie. To już to DOBRO takie słabiutkie, że nigdy z tym ZŁEM krzykliwym nie wygra?! Czyżby już ludzie honoru nie mieli? Nawet o nim słyszeć chcieli?! Zwierzęca walka o byt? Tym się teraz kierowali? To byt? Kształtuje ich świadomość?! Przecież to już było – miało nie wracać więcej?!
Wiem, że nic nie wiem – może to wędrowanie na DNO DUSZY – SERCA? Coś wyjaśni – pomoże – pocieszała samą siebie PANI EGUCKA.
Róbmy swoje… powrócić jej zatem trzeba? Ale dlaczego? Do MEISSEN – Miśni… PANI EGUCKA zapamiętała, że tam, w fabrycznym sklepie, kupiła wówczas te dwa porcelanowe talerze… wzór cebulowy… sygnowane, a jakże! Skrzyżowanymi błękitnymi mieczami (zapewne jednym z nich ścięto głowę BÖTTGEROWI, bo skąd by taka sygnatura – fantazjowała PANI EGUCKA), zaś w prezencie otrzymała ten medalion – medal, wyemitowany z okazji 250 – lecia manufaktury MIŚNIEŃSKIEJ – oczywiście wykonany z pierwszej – jeszcze czerwonej – glinki, bo następna już była biała.
Koła pędzącego pociągu swym jednostajnym rytmem stale wysnuwały z niepamięci PANI EGUCKIEJ, ten jedeń dzień jej życia (dlaczego właśnie ten?! może miał cos wspólnego z tym VITRIOLEM? Taaak… coś w tym było) – 13 czerwca 1963 roku.
Zatem zanurzyła się w ten dzień ponownie: w bardzo staroświeckim hoteliku… stare drewniane schodki – stale te schodki? – zapach ich jakby przesycony kurzem wieków się jej jawił… PANI EGUCKA zjadła tam obiad – ciężki, bo wszystko było podlane gęstym brunatnym sosem – a później, ale już samotnie się udała do KATEDRY, odnotowała to dokładnie w swych zapiskach, tych, z tej szafoniery. Pisała:
Pragnę odnotować, że droga wiodąca do KATEDRY – wspaniała! Znów schodki, ale tym razem, niczym jaskółcze gniazdo, przyklejone do ściany stromej góry; jak baldachim, zwisały nad nimi gałęzie starych liściastych drzew – miły baldachim, bo słońce prażyło. Z tej bardzo przepastnej strony widoczne ściany budynku – wzgórze w tym miejscu PIONOWE – stanowiły przedłużenie ścian więzienia z mocno okratowanymi oknami; ale oto już dziedziniec się był ukazał, z którego to panorama całej Miśni się roztaczała... jeszcze parę kroków i już KATEDRA.
Tam krypty – w pierwszej spoczywali książęta, a ich metalowe nagrobki projektu samego DÜRRERA były!
Druga krypta zadziwiała ołtarzem z 1534 roku i od tej pory nie odnawianym!
Wyłaniały się tu posągi postaci księcia Jerzego Saksońskiego i Barbary Jagiellonki.
Ach, ten najczystszy gotycki styl tej katedry lata 1220 – 1411 – budowało ją SZEŚĆ generacji!
PANI EGUCKA w tym rękopisie odnalezionym w szafonierze – tak, tak! – wszystko odnotowała i teraz w tę bezsenną noc w tym SYPIALNYM te zapiski ze swej pamięci odtwarzała, bo może to zagadkowe miasto – to MEISSEN – się w jej serce wpisało? A jednak nieee... Na DNIE SERCA nie spoczywało, gdy tak nachalnie się jej ukazywało! Do DNA SERCA jeszcze drogi nie znała? Może się jednak dotrzeć tam bała? Sama nie wiedziała.
No to niech dalej tej MIŚNI ukazywanie ... jej podziwianie... to odczytywanie…
KATEDRA... ołtarz przez CRANACHA malowany – w 1526 roku się to działo; ściany zdobił LOTTER; organy – 9000 piszczałek! W Oliwie 7000.
Ciekawe czy zagrały, kiedy grzebano BÖTTGERA? – przemknęło PANI EGUCKIEJ przez głowę w tym SYPIALNYM. Chyba nieee... TEN – cóż za ironia – MOCNY?! zapewne by na to nie pozwolił...
PANI EGUCKA zacisnęła mocno powieki, by się pod nimi jej ukazały katedralne witraże – pokazał się jeden, ten środkowy czerwony z 1270 roku!!!I jeszcze rzeźbione kolumny i głowice ją naraz otoczyły – zadziwiły dostojeństwem, bo w całej KATEDRZE było ich aż pięćset! Takie dzieło, a nazwisko rzeźbiarza zaginęło w mroku wieków.
A te cztery zagadkowe figury? Wierzyć się nie chce, że z kamienia, bo jak żywe... tak sobie żyją już od 1262 roku – przemyśliwała teraz o nich PANI EGUCKA.
I jeszcze Otto I i jego żona Joanna, i jeszcze koronkowy ołtarzyk wykonany z jednego bloku piaskowca, i jeszcze urokliwy krużganek, łączący KATEDRĘ z domem biskupa... i jeszcze, jeszcze? Poprzestańmy na tym – postanowiła była PANI EGUCKA. Ileż to heroizmu ludzkiego potrzeba, by talent w dziełach się objawił! A ileż skromności, by swe nazwisko za tym dziełem skrywać. Cóż to jeszcze PANI EGUCKA w on czas widziała, a potem o tym wypisywała? Oczywiście – zamek książąt saskich, ale także kościół zbudowany – ufundowany przez kobiety, bo tak zwany FRAUENKIRSCHE.
Te dwa budynki oddzielone jedynie urokliwą uliczką drapiącą się pod górę. Kościół zachwycał porcelanowymi dzwonami, harmonijnie zestrojonymi, które o oznaczonych godzinach całe miasteczko napełniały delikatną, subtelną muzyką; tak delikatną, jaką winna być DUSZA kobiety – jasną i dźwięczną.
Po chwili KATEDRA odpowiadała tym delikatnym, zaiste kobiecym głosom poważnym, nieco burkliwym, ale dostojnym dźwiękiem, a potem znowu zapadała cisza...
Przez chwilę jeszcze PANI EGUCKA się wsłuchiwała w te dzwonne odgłosy, które zapamiętała, bo może chciała aby ją w tym SYPIALNYM do snu ukołysały, ale coś jej nadal tego snu wzbraniało, choć wagonem, niczym katedralnym dzwonem, też rozkołysało...
Złożyła dłonie jak do modlitwy i wsparłszy o nie brodę, przez chwilę tak trwała... coś jeszcze z niepamięci może i wyrwać by chciała? ale nie – na tym ów zapis, a więc fotografia dnia 13 czerwca 1963 roku był się zakończył – jego cień – tylko cień, bo o aparat fotograficzny wówczas trudno było i inaczej tego dnia udokumentować się nie dało – wypełzł ze starej szuflady siemmlerowskiej serwantki: Po co? Dlaczego? To przypomnienie BÖTTGERA; dzieła jego umysłu podziwianie; jego cierpienia twórcze w sięganiu po niemożliwe? Bo aż po KAMIEŃ FILOZOFICZNY? Ikara poraziło słońce, gdy chciał sięgnąć po to niemożliwe; BÖTTGEROWI kat zgasił lampę życia! Ojcu przecież też – ubolewała PANI EGUCKA i dłonie złożone modlitewnie zaciskała kurczowo.
PANI EGUCKA w tym rozpędzonym, wypełnionym jednostajnym postukiwaniem kół SYPIALNYM jeszcze i z innego powodu do snu nie było: po raz pierwszy od czasu, gdy nóź chirurga przeszył jej ciało – bo ta operacja? jej fizjologia domagała się jedzenia. Nie, nie pomyślała wcześniej o kanapkach, ale zaraz sobie przypomniała, że w tej swojej torbie – CASUAL?! Cha! Cha! Cha! – przepastnej, jak Telimena w biurku w Sankt Petersburgu ma wszystko; miała – również góralskie serki – oscypki... rozpachniały się teraz wydobyte, ogniskiem góralskiej watry – już dawno nic jej tak nie smakowało jak ten kęs odgryzionego, jej wciąż mocnymi zębami (to kozie mleko w dzieciństwie! od Stasinej kozy!) – owczego sera.
Usiadła na posłaniu wspierając plecy o twardą ściankę przedziału; wpatrywała się w okno, ale tam wciąż ta czarnota nocy – gdzie te czasy, kiedy to wracając wraz ze stryjenką Halą z Zakopka – tak się wówczas mawiało – do Poznania, snopy iskier rzucane z komina parowozu rozświetlały mrok, potęgując dynamizm takiej podróży, ale też stwarzając romantyczne klimaty.
Do tego raju utraconego — dzieciństwa – PANI EGUCKA naraz zatęskniła.
Powróciła jednak myślą znów do tej porcelany... taaak ... teraz krocząc ulicą Paderewskiego w Poznaniu – ulicą najdroższych sklepowych magazynów – żadne galerie dla demokratycznego planktonu, raczej sklepy – salony dla nuworyszy, bo tylko ci ostatni przy witrynie tego sklepu przystawali, gdzie ta PORCELANA – MIŚNIEŃSKA. ROOSENTHAL – a jakże, bo jakaż inna być by mogła w magazynie sklepowym na Paderewskiego?!
Nuworysze wchodzili tam by kupić – zakupić jakiś nobilitujący ich bibelot, zaiste kształtny– wyszukany w swej prostocie wazon, paterę – czasami ślubny prezent, a najbogatsi to nawet całe kufry wypełnione serwisami;
PANI ECUCKA takowe oglądała i się nimi zachwycała, bo przypominały stylowe sakwojaże ludzi z epoki dyliżansu.
Czasami wygrymaszali... nieee, nie targowali: wiedzieli jak się w takim sklepie zachować – nazbyt dbali o swój IMAGE. bo z prawdziwą dumą ten nobilitujący ich wyraz wypowiadali.
Przyglądając się im – obserwując ich wyniosłe, graniczące z impertynencją, zachowania, podyktowane nowobogactwem, ale zarazem brakiem kultury – tej zdolności wyrażania szacunku dla kogoś, dla czegoś – PANI EGUCKA powracała była myślą do męki twórczej BÖTTGERA... do trudów produkcji tego białego złota…
Złota krwią BÖTTGERA opłaconego, dłońmi pracowitymi artystów wyniesionego na ołtarze kultury, wzniosłością ludzkiego ducha przystrojonego... PORCELANA... – rozmarzyła się PANI EGUCKA – nie plastikowy kubeczek jednorazowego użytku... Nie!
Jak to pisał profeta Cyprian Kamil Norwid – Dziś nie kocha nikt piękna... Dziś kocha się to co uderzające... Miał rację: skrzydła Uranii nas nie obejmą, uścisną, łzy z oka nie otrą... Przypomnisz w grobie… smuciła się wraz z Norwidem PANI EGUCKA, ale zaraz samą siebie pocieszała: jest jeszcze na tym świecie PANI EGUCKA... Zawsze jakaś będzie, no bo ktoś nią być musi!!!
Nie, nie wolno nam stanąć po stronie plastikowego śmiecia!!! Bo w końcu samemu takim–plastikowym śmieciem stać się nam można.
Tak. PANI EGUCKA pięknem zafascynowana! Zawsze! O! proszę – w jej siemmlerowskiej serwantce nie tylko te dwa miśnieńskie talerze, kobaltowymi mieczami skrzyżowanymi sygnowane, ale jest tam jaszcze miśnieńska PORCELANOWA filiżanka; chyba ta, z serwisu Sułkowskich… lata odległe, bo 1755 do 38! i BRÜHLÓW? Może? tez te lata 1737 do 41! Naznaczona bowiem tych serwisów słynnym łabędzim wzorem... Tak! – PANI EGUCKA w tym SYPIALNYM, przypomnieniem jej PIĘKNA się delektowała.
Co za filiżanka! Uszko? Wygięta szyja łabędzia, zwieńczona głową tego ptaka; rozwarta paszcza obejmowała brzeg naczynia – baryłeczki urokliwej, bo jej powierzchnia zarzucona kwiatuszkami fiołkowymi, seledynowymi, błękitniejącymi .. ach! Ta kolorystyka świeżością delikatnych barw nasycona MIŚNIEŃSKIEJ MANUFAKTURY!
Czyż spoglądając na takie dzieło rąk ludzkich można popadać, w tak powszechną obecnie, depresję?! To już raczej prędzej rozdeptując na brudnej jezdni pośpiesznie opróżniony plastikowy kubek, bo nie wpisując się w świat kultury, sam plastikowym śmieciem się stajesz.
Ta baryłeczkowata filiżanka z saskiej porcelany z odrobinę wyszczerbionym brzeżkiem? Taka cenna. – bezcenna?! TAK, bo ona wraz z tym miastem POZNAŃ cierpiała, tę hekatombę Poznańczyków oglądała ze swego ukrycia w gruzach; ta jej SZCZERBA stale o trupim smrodzie wojny w swej bezwzględności okrutnej dla Polaków – Poznańczyków przypominała, bo ta inwazja przeszło sześć milionów Polaków – jakiż olbrzymi stos trupów! – do grobu wgarnęła; a ta PORCELANOWA filiżanka – przez PANIĄ EGUCKĄ uratowana, spopod gruzów poznańskich domów przez nią wygrzebana – wydrapana... teraz przechowywana jako niemy świadek zagłady miasta, uratowana – chociaż ONA! Taka krucha, taka delikatna – zdumiewała się PANI EGUCKA w tym SYPIALNYM. Może widziała – wiedziała – że OJCIEC do tego trupiego stosu dołączony, do tego pojemnego narodowego grobu wrzucony – boleśnie westchnęła PANI EGUCKA – w tym SYPIALNYM – i znów zatęskniła była do tego snopu iskier parowozowych, takich dynamizujątych, do czegoś zachęcających, może nawet jakąś magią z tym VITRIOLEM? V.I.T.R.I.O.L.E.M. połączonych, nie tylko czarnotę nocy, ale i mroczność DNA SERCA oświetlających.
– No dobrze, już dobrze – zamruczała gdzieś z góry? Stasia od św. ZYTY – PANI EGUCKA – ty też tę wojnę przeżyłaś, nie tylko ta porcelanowa filiżanka… nie tylko! Jak to Gertruda – Żanna mawiała? Trza nam z żywymi naprzód iść… Szak Tak? No to dali, dali, do roboty – tego cię zawsze uczyłam…
– Ależ Stasiu – obruszyła się nieco PANI EGUCKA – toż to ja ciebie zawsze wysłuchiwałam – słuchałam; chyba zapomniałaś, że to ja też, z moją klasą, w tych latach czterdziestych – powojennych ten Poznań odgruzowywałam, zwłaszcza to miejsce, gdzie znacznie później wybudowano Hotel Merkury; obecnie? z jakichż to powodów? Jakie to smutne, tą niepolską jakąś nazwą: Mercure – ochrzczony – przechrzczony!
Właśnie to miejsce w czas II Światowej Wojny do cna zbombardowane było – pozostały jedynie jakieś szczątki oficyn, zamienione na sklepiki, którymi, jak się Stasiu domyślasz PANI EGUCKA zawsze pogardzała, bo... nawet i wówczas ten marketing... sprzedawały bryki!!! Takie skrótowce Stasiu, dla tych, co normalnych książek czytywać nie chcieli, a z tych bryków, to nawet i całe wypracowania ściągali! – prychnęła pogardliwie PANI EGUCKA.
Stasia od św. ZYTY też zamilkła, zgorszona takim oszukiwaniem, bo choć sama czytywała tylko te swoje opowieści o Siedmiu trupach w wannie, lub o Strasznej zemście nieboszczyka, to jednakże czytywała je od deski do deski – starannie, no bo skrócić – ukrócić taką straszną zemstę? Jak straszna, to dłuuugą być musiała! czyż nie?! Stasi z tymi brykami nie po drodze było, więc to jej wygadywanie tam z tej góry się skończyło.
PANI EGUCKA też, się w jakieś swoje – chyba jakieś odmienne teraz – regiony rozważań wycofała była... Świat książki?! PANI EGUCKA całe swoje serce mu oddała... jejku – mówiąc językiem Stasi od św. ZYTY – jak się tak nad tym zastanowić, to na tym DNIE SERCA, które spenetrować chciała, może też jakąś książkę? a może nawet księgę miała? no bo skąd by tak stale i stale! o tym VITRIOLU – V.I.T.R.I.O.L.U. gadała…
Taaak... Świat książki... PANI EGUCKA wszystkie wakacyjne dnie lata mu poświęcała – nie opalała się – swej alabastrowej karnacji na działanie promieni słonecznych nie narażała; upałów nie znosiła, z konotacjami dziadka ICZA herbu MOGIŁA a nawet TRZY się absolutnie zgadzała: arystokracja się nie opala!!!
Zatem lato całe spędzała w cienistym parku pana von HOFF (arystokracja przecież zawsze tymi cienistymi parkami otoczona – swoje wiedziała!), ułożona na pomoście – kładce rozległego stawu porośniętego rzęsą, z którego to dobywało się melancholijne – tajemnicze kumkanie żab, oddawała się lekturze... Czytała… czytała... czytała... całe stosy książek z biblioteki ojcowskiej, ale i tych z biblioteki pałacowatej szkoły, w której przecież mieszkała i po tym pustym – w czas letnich wakacji – pałacu buszowała.
Na jesieni, zaś, niech no tylko, a to polonistka, a to pan od historii – nie byle kto, bo ta potęga intelektualna – późniejszy profesor uniwersytecki, poznański Bolesław Szczepański, o jakowejś ważnej księdze napomykali, to zaraz ten gadatliwy zodiakalny Bliźniak – PANI EGUCKA – z ławy szkolnej się wysuwała i tym wytwornym melancholijnie tajemniczym głosem kumkających żab w stawie w parku pana von HOFF, ów wątek ukazany jedynie przez tych profesorskich mędrców rozwijała – ba nawet uzupełniała, bo jej przedziwna wiedza o przeszłości nie tylko z czytanych książek się brała, ale...Tak! Teraz to zrozumiała!!! Tak, tak z tego DNA SERCA, gdzie chyba jednak jakąś tajną Księgę miała (współcześni by coś o tych genach – pamięci genetycznej wymyślali), wydobywała... Ta jej wiedza! Przysparzała jej w szkole samych kłopotów… Nikt PANI EGUCKIEJ w klasie nie lubił, bo uważano, że ta PANI EGUCKA takie rzeczy nieraz na lekcjach opowiadała, że nawet ten profesorski swą wybitnością historyk się zdumiewał! nieraz nawet mawiał: ICZÓWNA – to chyba niemożliwe… sprawdzę! Sprawdzał – zawsze się zgadzało… – roześmiała się nareszcie w tym SYPIALNYM PANI EGUCKA.