Rankiem każdego znaczącego dla rodziny ICZÓW herbu MOGIŁA A NAWET TRZY, przedwojennego dnia w OWIE – a dnie ZNACZĄCE to były urodziny i imieniny jej członków, żadne tam rocznice śmierci, bo zarządzająca domem Stasia się śmierci bała i uważała, że lepiej tam nikomu nie wypominać, że zrobił taką głupotę i zmarł, na tym świecie JEST JAK JEST (jaki jest KŁÓŃ KAŻDEN widzi), ale JEST – Stasia stawała pośrodku kuchni i patrząc w niebo przez staroświeckie za WILUSIA wybudowane wyniosłe wąskie okna, górą zwieńczone łukiem (ładne: za WILUSIA – mawiali starzy – nawet dziewczyny były ładniejsze), z miną SYTEGO KOTA co to głupi nie jest to żyje, głosiła:
Gdy rano wstałam, w błękit niebios spojrzałam
usłyszałam głos ptaszyny – dziś w naszym domu URODZINY !
Szarym listopadowym świtaniem, niechętnie rozjaśnianym przez światło późno wstającego dnia, naznaczonym pamięcią teraz już nie o ciotce Helenie, ale o KNIAGINI JELENU, PANI EGUCKA stała pośrodku EUROKUCHNI Z SALONEM i spoglądając w mglistą przestrzeń rozciągającą się za oknami przyozdobionymi firankami koloru ciemnej orchidei takimi z IKEI na modnych szelkach (ładnych: w tej UNII EUROPEJSKIEJ – mawiali młodzi – to nawet garnki ładniejsze bo chińskie), z miną udręczonego bezsenną nocą człowieka, co to wie, że NIC NIE WIE więc ledwo żyje, szeptała:
Gdy rano wstałam, w szare niebo spojrzałam
usłyszałam głos KNIAGINI – dziś PANICHIDĘ odprawimy.
– Ta PANICHIDA – nie może być ponura! – szeptała PANI EGUCKA – Przecież na nabożeństwie Jutrzni oparta, a Jutrznia, to przecież poranne godziny uwielbiania Boga który jest ŚWIATŁOŚCIĄ i nam tę światłość ukazuje – symbol zmartwychwstania Chrystusa – przypomniała sobie naraz opowieści Babuszki z Ermitażu PANI EGUCKA
Babuszka na panichidy chadzała, a nawet za dusze tych impresjonistów, fowistów, ekspresjonistów, kubistów,,, ISTÓW! panichidy zamawiała, a nawet pomiannik im założyła, żeby ojciec duchowny miał z czego ich imiona wyczytywać, mówiąc: JESZCZE MOLIMSJA O UPOKOJENIE DUSZ USOBSZICH RABÓW BOŹICH – Claude Moneta, Alfreda Sisleya, Augusta Reniora, Camille Pissaro, Paula Cezannea, Vincenta van Gogha, Paula Gauguina, Henriego Matissea, Andera Deraina, Pablo Picassa... I O PROSTITISA WSIAKOMU PREGRESZENIJU WOLNOMU ŻE I NIEWOLNOMU, bo przecież tam w Paryżu nie uszanowano tych dusz wielkich, a na wszelki sposób udręczonych w swym dążeniu do ŚWIATŁOŚCI i w końcu przez tę ŚWIATŁOŚĆ w swych obrazach wywyższonych; no to jeśli dusza bojara ruskiego tą ŚWIATŁOŚCIĄ porażona – niby blask ikon jaśniejących – przed nimi się pokłoniła, te obrazy zakupiwszy z nędzy głodowej ich – ich wydobyła, no to teraz to ona – prosty ruski człowiek – te obrazy jak święte ikony szanuje i te dusze modlitwą panichidy wspomaga! Panichidy modły nawet z piekła — mocą Bożą – wydobyć mogą! – zapewniała.
– Tak, tak – ciągnęła Babuszka z Ermitażu – dusze tych artystów i piękne, ale i grzeszne – w tych obrazach, których, to ona strażniczką – zaklęte. Kiedy już wieczór nastaje, Ermitaż pustoszeje, to ona słyszy, jak poprzez wyludnione sale ich jęk się niesie... GOSPODI POMIŁUJ... POMIŁUJ... POMIŁUJ...
A Zły, to nawet tu, po tych salach krąży i o nich próbuje się upominać, że niby mu się zdaje, że to on – pyszny taki – taką JASNOŚĆ im pomógł z tych obrazów wydobyć! Durak jeden! Nie durak? – Jedno pewne: sama ludzka ręka by tego nie namalowała! No bo jakby to ludzką ręką namalowane było, to ona też by umiała tak malować – raz nawet spróbowała, trochę z nudów – skopiować tę białą damę w ogrodzie ukwieconym z obrazu Monetą ale taki jeden co to po salach w kapeluszu, jak zbój jakiś po oczy wciśniętym chadzał, takim się głosem strasznym zaśmiał, kiedy przez jej ramie w ten rysunek spojrzał, że ten śmiech okrutny do dziś w niej tkwi, nie mówiąc już o tym, że oczyma strasznymi takimi dzikimi ją świdrował, jakby mordować chciał ją starą i tę pięknotkę Moneta wykraść zamierzał! – jęknęła.
– Pan Bóg oddzielił jednak światłość od ciemności – dalej już spokojnie ciągnęła Babuszka – poprzez to ŚWIATŁO tchnienie istotom żyjącym dając tym ŚWIATŁEM impresjonistów... ISTÓW obdarował, by ich życie w obrazach trwało, no to na panichidzie tym ŚWIATŁEM tego Złego...
– ISTNEGO – rzuciła ulubione słowo Stasi PANI EGUCKA.
–... ISTNEGO – Złego, co na ich dręczone dusze czatował przegonił, a nawet ją starą od tego w kapeluszu na oczy wciśniętym uratował, bo naraz tylu zwiedzających to ŚWIATŁO w ich obrazach oglądać przyszło do jej sali, że uciekł...
– Za mną tu przyszedł – wyszeptała PANI EGUCKA przejęta – głośno zaś dodała: – To fantom – a może SOBOWTÓR SZALONEGO KNIAZIA – podobno według starożytnych Egipcjan, każdy ma takiego sobowtóra – myślą sprowadzony do swych przodków – nie przodków carskich – ja też takiego w kapeluszu od dawna widuję.
– Też pomyślałam, że to zjawa, duch może tego malarza, którego swej durnocie świętokradczo kopiowałam, no nie ? – zatrwożyła się Babuszka.
– Znów panichidę odprawić każę, bo nasze prawosławie dla wszystkich dusz łaskawe – nie od razu u nas dusza potępiona – kościół prawosławny losu człowieka po śmierci nie przesądza – aż do momentu sądu ostatecznego duszę można modlitwą ratować, a Bóg nawet z piekła ma moc duszę wyciągnąć – WSZECHMOCNY – Babuszka na swym krzesełku w kącie sali przysiadła, znów w ową damę Moneta w białej sukni w ukwieconym, niczym rajskim ogrodzie – duch taki biały, zbawiony – spacerujący po niebie – wpatrzona, bo to przecież ONA, stara Babuszka, jeśli Bóg zechce, tak spacerować po ogrodach rajskich razem z tymi impresjonistami... ISTAMI, za których się tak modli – będzie... znowu młoda... jasna... piękna...
Ubierając się do wyjścia w futro z czarnych brajtszwanców, połyskujące jak najczarniejsze bryły tłustego węgla, PANI EGUCKA przypomniała sobie, że o panichidzie czytała w takiej książce, co to opisywała jak Dymitr Samozwaniec na Moskwę ciągnął z polskim i najemnym wojskiem swoim; jak to Borys Godunow zatrwożony tym jego zaistnieniem – istnieniem mimo braku przewagi wojsk Dymitrowych, od płanetników się wywiedział, że podstępna śmierć mu pisana przez otrucie – niczym biednej ciotce Helenie – KNIAGINI JELENIU – NIEKNIAGINI ? – że to krew uszami i nosem mu się rzuci po kolacji zjedzonej: wieszczka Helena – ta co w owej pieczarze pod Moskwą siedziała, to nawet jeszcze za życia Borysowego PANICHIDY nad martwym drzewem carskie ciało uosabiającym odprawiać nakazała.
Czytając to, PANI EGUCKA nic jeszcze nie wiedziała o PANICHIADZIE, ale ten nowy wyraz ją zadziwił i zapragnęła się dowiedzieć dokładnie, jaka jest jego ISTOTA.
PANI EGUCKA chętnie by się rozmówiła z Babuszką Sankt Petersburską – bo nie Leningradzką te do cerkwi nie chadzały – na temat panichidy, ale jej pobyt w tej Wenecji Północy się kończył; miast złotych pierścionków, którymi po przekroczeniu granicy chwalił się Fredzio, że kupił... że przewiózł przez granice... – ten osobliwy wyraz z Sankt Petersburga do domu przywiozła.
– Szkoda – myślała PANI EGUCKA – Babuszka Sankt Petersburska ponoć syna na popa wychowała – tfu! to ponoć obraźliwy wyraz – na ojca prawosławnego, no to o panichidzie wiedziała wszystko.
A teraz proszę! Nagle i ona – PANI EGUCKA – w ten nie znany jej świat panichidy, z miseczką KOLIWA w ręku wkroczy... i to w Poznaniu w cerkwi pod wezwaniem Św. Mikołaja.
Za ciotkę Helenę – KNIAGINI JELENU, Dymitrowym samozwaństwem naznaczoną ma się modlić?
– Cóż, takie moje przeznaczenie: zmniejszać ENTROPIĘ – wyszeptała PANI EGUCKA, mocując się z zacinającym się zamkiem błyskawicznym w prawym czarnym botku, który swą niesubordynacją utrudniał jej wyjście na panichidę pokojowi Cienia KNIAGINI JELENU poświęconą.
Mina Stasinego SYTEGO KOTA, co to głupi nie jest to ŻYJE, nie przystawała do ciotki, ale przecież ciotka Helena choć niewykształcona, też głupia nie byłą swój rozum miała, no to dlaczego na własne życzenie pomarła – otruta taka przez SZALONEGO KNIAZIA?
Więc: jak to jest? Nie głupią a ŚMIERCIĄ NAZNACZÓNA? Przez Śmierć w jej strasznej łoktuszy doścignięta? Honor carski wyżej od życia ceniwszy CARSKIE WROTA rozwarła i swój CIEŃ do Doliny Cieni Carskich – strasznych? Okrutnych? Wspaniałych? Szalonych – jak SZALONY KNIAŹ? – nie nam oceniać, bo ich Serca już tam zważone, ileż to dobrych i złych myśli w nich było – ustalone: po sprawiedliwości – zaprowadziła?
– Tak – mówiła PANI EGUCKA – sama do siebie – dziś w naszym domu nie URODZINY, dziś PANICHIDA; nie ma smakołyków upieczonych przez Stasię od św. ZYTY, stoi oto miseczka z KOLIWEM – PANI EGUCKA pszenicy nie miała, toteż przygotowała ryż z miodem, rodzynkami, migdałami, orzechami, śliwkami suszonymi; taki symbol jedności żywych z nieżyjącymi – teraz z ciotką Heleną? KNIAGINI JELENIU – NIEKNIAGINI? – w Jezusie Chrystusie. Poświęcona kształtem KRZYŻA po zakończeniu panichidy przez kapłana, ta dostojna potrawa przez wiernych będzie spożywaną bo miód tu symbolizuje SZCZĘŚCIE WIECZNE, a pszenica lub ryż, każe przywieść na pamięć słowa Chrystusa o zmartwychwstaniu:
– JEŚLI ZIARNO PSZENICY WPADLWSZY W ZIEMIĘ NIE OBMURZE, ZOSTANIE TYLKO SAMO, ALE JEŚLI OBMURZE, PRZYNOSI PLON OBFITY.
Choć pogrzeb ciotki Heleny w obrządku katolickim był odprawiony – ciotka katoliczką przecież była – to teraz – w trzeci dzień po pogrzebie odprawiana panichida w obrządku prawosławnym, miała dowieść, że to nie oto ciotka Helena przeniosła się do wieczności, a kniagini Jelenu swą duszę oddzieliła od ciała i według prawosławnej teologii swych przodków znajduje się teraz w świecie bezcielesnych potęg duchów dobrych i złych – CIENI – gdzie stan swojej duszy będzie ujawniała i sądu szczegółowego doznawała, choć – jak się to dzieje i w sądach tu na ziemi – nie jest to jeszcze SĄD OSTATECZNY: Bo teraz jej dusza zaczynała chodzić PO CŁACH, gdzie jest badana przez złe duchy, ale przez anioły broniona i chroniona – to chodzenie PO CŁACH ma teraz uzdrowić i odrodzić jej ludzką naturę, aby w radości ŻYŁA WIECZNIE – ażeby na trzeci dzień zmartwychwstałą w dziewiątym dniu po śmierci zaliczona została w poczet dziewięciu chórów anielskich, a w czterdziestym dniu – na podobieństwo Chrystusa – dostąpiła chwały NIEBA.
By się to stało, to uzdrowienie duszy ciotki KNIAGINI – NIEKNIAGINI – modlitwa żyjących i wstawiennictwo zbawionych potrzebne: dopiero wówczas – po CŁACH, panichidami, parastasem wspomagą kniagini Jelenu – ciotką przed oblicze BOGA przeprowadzona pokłon mu odda i dozna niebiańskiej szczęśliwości – z tą uzdrowioną i odrodzoną LUDZKĄ naturą
– Jakiż to dobry i szlachetny ten KNIAŹ SZALONY, że tak o stan duszy kniagini Jeleny zatroskany! Jak to pragnie doprowadzić ją do chwały NIEBA! – uprawiała w myśli persyflaż PANI EGUCKA.
– To oczywiste, że zachowuje raczej pozory tej dobroci i szlachetności by skryć pod tymi pozorami swą zbrodniczą manię seryjnego mordercy staruszek i może nie tylko: z przepastnych głębin carskich genów wydobytą, bo iluż to carów krew lekką ręką ochotnie rozlewało.
Kniaź ci on Moskiewski – może i PANI EGUCKIEJ krwi – potomkini Wielkiej Księżnej Twerskiej w swym chorym umyśle zapragnąć – Wielkie Księstwo Moskiewskie zawsze przecież z Twerem wojowało i księcia Twerskiego na Litwę przegnało, toż to i teraz ten chory umysł może wojnę nową z wyimaginowanym Twerem w osobie PANI EGUCKIEJ rozpocząć: w jego genach wszystkie bitwy i animozje ludzi noszących CZAPKI MONOMACHA zakodowane! Na pewno podsłuchał, jak ciotka Helena mówiła do PANI EGUCKIEJ, że KRÓLEWSKIEJ KRWI JEST, bo od Wielkiej Księżnej Twerskiej w prostej linii...
Nie, nie ze mną te numery Brunner nie Brunner, bo SZALONY KNIAŹ – PIĘĆ plus JEDEN i TYLKO JEDEN jest TRZYNAŚCIE! Może jeszcze pomsta na ciebie spadnie – oby przedtem nie opłacona kolejną ofiarą! Żyją przecież kolejne ciotki Szlacheckiego i tego strasznego, ujawnionego naraz, kuzyna
– SZALONEGO KNIAZIA! – gorączkowała się PANI EGUCKA. Zawsze się tak gorączkowała, gdy do kolejnej walki zbierała siły.
Zresztą – nawet gdyby tych sił jej kiedyś zbrakło, to i tak cała szlachta żmudzka, ICZE z jednego DOMU z Bilewiczami herbu Mogiła a nawet TRZY! z ojcem na czele przybędąjej z odsieczą! Ochronią! Obronią!
Ranek posunął się ku przodowi, toteż o tej przedpołudniowej niedzielnej godzinie – zgodnie z uwiadomieniem jej przez SZALONEGO KNIAZIA – udała się do poznańskiej cerkwi.
W tym futrze z czarnych brajtszwanców połyskujących jak najczarniejsze bryły tłustego węgla tłuczonego na polecenie GALARETY w STAREJ KUCHNI i w czarnym toczku z woalką przesłaniającą oczy – wypisz wymaluj toczek CECYLI PUCHĘ, bo wykonany przez najlepszą poznańską modystkę, tę z ulicy Woźnej w Poznaniu według fotografii z lat trzydziestych ubiegłego wieku na której to CECILE kroczy ulicą Św. Marcina, wtulona w ogromny szalowy futrzany kołnierz długiego do kostek, ciemnego paltota, z którego wychyla się niczym delikatny kwiatek główka CECYLI w takim właśnie wytwornym toczku z woalką... NAKRAPIANĄ. Romantyczną, bo osnuwającą jak o ćmą tę FAMME FATALE, która swego pierworodnego syna, ojca PANI EGUCKIEJ, urodziła TRZYNASTEGO o godzinie TRZYNASTEJ.
Teraz też – PANI EGUCKA była pewna – dzięki takiemu samemu toczkowi, stanie się FAMME FATALE dla SZALONEGO KNIAZIA – pokona go!
Cerkiew – no może cerkiewka, bo gdzież jej było do tych wszystkich monasterów, soborów, cerkwi kapiących złotem, które podczas licznych peregrynacji na wschód PANI EGUCKA z szacunkiem i podziwem nawiedzała, bo nie: zwiedzała – raczej kontemlowała duchowość ich niezwykłych ikonostasów, za których CARSKIMI WROTAMI kryła się jakaś tajemnicza wieczność. Słowo: zwiedzała – w przypadku świątyń wszystkich wyznań wydawało się PANI EGUCKIEJ niestosowne. KULTURA – ta zdolność wyrażania szacunku... no i KINDERSZTUBA.
Zatem: skromna cerkiewka przy ulicy Marcelińskiej w Poznaniu, szara, pozbawiona – chyba dla zabezpieczenia jej przed złodziejami ikon – okien, z solidnymi metalowymi drzwiami bocznych wejść, jakby wrosła w ziemię swą przysadzistością i byłaby nieomal niezauważalna z ulicy, gdyby już z daleka nie przywoływała PANIĄ EGUCKĄ swymi solidnymi podwojami, rozjaśniającymi jej szarość w ów popielaty dzień białym obramowaniem i imitacją skromnego równie białego frontonu, na którym zawisła oprawna w szeroką drewnianą ramę IKONA – św. Mikołaj patronował tej cerkwi. Wyżej – nad frontonem – na gołym szarym murze przytwierdzone metalowe litery osobliwe skrojone (nawet tamte, z dzieciństwa PANI EGUCKIEJ: gotyckie, były łatwiejsze do odszyfrowania) to była chyba CYRYLICA, bo przypomniały wielkie litery alfabetu greckiego, tworzyły jakiś tajemniczy napis, który natychmiast zachęcił PANIĄ EGUCKĄ do wejścia do świątyni, bo zawsze zachwycała ją wszelka TAJEMNICZOŚĆ – może prowadząca do odkrycia TAJEMNICY ISTNIENIA, której całe życia poszukiwała.
Tuż przy wejściu, z przeszklonego przepierzenia z okienkiem, wyłaniała się swym popiersiem dostojna matrona – staroświecka koafiura: włosy upięte w kok i przyozdobione najprawdziwszym dziewiętnastowiecznym kościanym grzebieniem, rzeźbionym... no, ręcznie wykrawanym – żadne tam plastyki.
Wydawała przybywającym na panichidę wiernym prawosławnym – raczej nielicznym – POMIANNIKI.
– Każda prawosławna rodzina ma tu u nas takie książeczki z zapisem imion bliskich ŻYJĄCYCH, a w drugiej części spisane są imiona bliskich zmarłych. Z tych to POMIANNIKÓW, złożonych przez przybywających na panichidę na PANICHNIKU – o, to te stoliku w głębi, stojące w nawie głównej cerkwi, po lewej i po prawej stronie CARSKICH WRÓT.
Po prawej za żywych się modlimy, po lewej za zmarłych – objaśniała bardzo uprzejmie, uśmiechnięta matrona PANIĄ EGUCKĄ, trochę zaskoczoną taką kartoteką ISTOT ludzkich w świątyni.
– Ojciec duchowny odczytuje imiona zmarłych, za których odprawia mdły, wraz z wiernymi – objaśniła nadal cierpliwie.
– Są tam też tulejki na świeczki: świeczki, które może pani zapalić w intencji swoich bliskich – dodała, wyjmując z niebieskiego podłużnego pudełka, cieniutkie, długie woskowe świece, które PANI EGUCKA oczywiście nabyłą wyłuskując z czarnego aksamitnego woreczka złotówki, które wen głęboko zapadły i PANI EGUCKA musiała w nim nerwowo gmerać:
Ładny, ale niepraktyczny – roześmiała się matrona. – Ja na starość to już tylko wygodę sobie cenię... PANI EGUCKA przez grzeczność nie zaprzeczyłą choć zawsze wolała rzeczy dziwne, może nawet dziwaczne, ale PIĘKNE, od praktycznych, toteż skinąwszy głową matronie, oddaliła się.
Choć z zewnątrz niepozorną cerkiew w swym wnętrzu swą pustą przestronnością dodawała sobie dostojności; podłogę miała wyłożoną kobiercami, tłumiącymi teraz kroki PANI EGUCKIEJ podążającej za nieliczną grupką wiernych w kierunku panichników.
PANI EGUCKA stanęła za kolumną przypatrując się panującym tu obyczajom: kobiety i mężczyźni, prawie zawsze o wschodnich, nieraz ostrych, rysach twarzy, często czarniawi – jak Ksenia – ubrani najczęściej w niewyszukane stroje – często w czarne skórzane płaszcze – podchodzili do panichników i najpierw składali głęboki ukłon, dotykając prawą ręką podłogi, żegnali się znakiem prawosławnego krzyża i zapalając te cieniutkie świeczki, zatykali je w tulejki.
PANI EGUCKA też tak zrobiła, ale jeszcze – pouczona przez matronę – ustawiła na panichniku dla zmarłych przyniesione KOLIWO; postawiła je na brzegu stolika, bo stał na nim już pośrodku krzyż z wizerunkiem ukrzyżowanego, a po obu stronach symetrycznie umieszczone były postaci Matki Boskiej i św. Jana Teologa – Ewangelisty.
Jako osoba nie znająca obyczajów cerkiewnych, ponownie, skromnie przysiadła za kolumną – miała teraz możliwość obserwowania wnętrza nieomal całej cerkwi, a nawet wysuniętego do przodu balkonu, na którym ustawił się już niewielki zespół chóralny.
Z prezbiterium – części ołtarzowej – wyszedł teraz Ojciec Duchowny, w liturgicznych szatach, z kadzielnicą w dłoniach i PANI EGUCKA zdumiała się jak bardzo długo i bardzo starannie, bardzo starannie i znów długo, okadzał wszystkie zakamarki cerkwi, jakby poukrywały się tu tabuny jakichś ZŁYCH MOCY – PANI EGUCKA przypomniała sobie owe ZŁE MOCE przedstawione na ikonie jej przodków, które jednakże trzymała na uwięzi Matka Boga wpisana w urodę Syberyjki? Eskimoski? Któż to może wiedzieć, ileż to oblicz posiada Matka Boska – Boska, nie Boża jak się teraz mówi, bo przodkowie PANI EGUCKIEJ tak się do niej zwracali, choć przecież najpiękniej brzmiało jej przyzywanie przed bitwami: BOGURODZICA MARYJA...
To okadzanie! Takie staranne, takie uporczywe – czyżby ta cerkiew, ta warownia DOBRA, atakowana? Oblegana była przez złowrogie CIENIE UJEMNOWYMIAROWCÓW?
Zapewnie tak. DOBRO zawsze przyciąga Zło, toteż PANI EGUCKA wdychała dymy kadzidelne ze zrozumieniem, a nawet otoczyła tego zapracowanego Popa z kadzielnicą w dłoniach serdeczną myślą– tak, POPA, bo w PANI EGUCKIEJ rozumieniu, nie był to wyraz o znaczeniu pejoratywnym – wręcz odwrotnie: kojarzył się jej z Carami, starą Rusią – Matuszką a może jeszcze dawniejszymi czasami: z Wielkim Księstwem Moskiewskim, co to choć jej wielkich przodków – książąt Twerskich prześladowało i pokonało, to jednak o ich waleczności przypominało.
Przywodziło też na pamięć całą rosyjską literaturę, w zakamarkach duszy ludzkiej zanurzoną a dusza rosyjską to dopiero zagadka!
Tajemnica, mroczna tajemnica! Kto wie, ten wie, a kto nie wie nigdy wiedział nie będzie – cytowała
PANI EGUCKA słowa matematyka Kluskowskiego, z Seminarium Nauczycielskiego Ojca.
PANI EGUCKA WIEDZIAŁA – miała muzykalne ucho Gertrudy – Żanny, toteż rozumiała ten język –
jego pieśń rozkołysaną stepowym, syberyjskim czy morskim wiatrem Odessy...
Toteż może dlatego, że panichida miała być pamięci dziewiczej KNIAGINI JELENU poświęcona,
wpłynęła z jej pamięci muzyczna fraza Jesieninowej poezji:
ZIELONAJA PRICZOSKA
DZIEWICZESKAJA GRUST
O TONKAJA BIEROZKA...
Może dlatego, że równie muzycznie, równie poetycznie, prawie jakby jednym tchem wypowiadając słowa modlitewne – tchnieniem swego duchą jak na fali eteru, którego istnienia fizykom nigdy nie udało się dowieść, ale o którego delikatnej materii wypełniającej świat... przenikającej wiedzieli starożytni – cóż: nie tylko szkiełko i oko jej kolegi, profesora Szafa – wysyłanej w KOSMOS CHRYSTOLOGICZNY modlił się... niech już tak zostanie... PANI EGUCKA uważałą że ten wyraz jest właściwy i na właściwym miejscu: POP
Jak echo przebrzmiałych ludzkich dni na tym świecie minionych bezpowrotnie, na CŁACH teraz badanych, panichidą w tej cerkwi wspomaganych przez żywych, wtórował mu rozdzwonionym basem starych szafkowych stojących gargamelowskich zegarów, pod kopułą cerkwi – bo na balkonie – ten zespół chóralny, z takich chórzystów złożony, co to chyba w swych klatkach piersiowych kontrabasy i basetle przechowywali i teraz tę ich muzykę ze swych trzewi dobywali, stosowne poetyckie katyzmy kanonu, w przypisanych im TONACH śpiewając, teraz właśnie TON 6 – minorowy z ośmiu tonacji głosowych wybrany – scharmonizowane TONY – taka to wschodniego DUCHA magia.
A POP – Ojciec Wasyl – coraz to nowe modły zanosił i zanosił, niczym HASŁA jakoweś, bo ich ODZEWEM było owego chóru odśpiewywanie:
GOSPODI POMIŁUJ... POMIŁUJ...
Znowu dało się Słuczem Ojca Wasyla recitativo:
JESZCZE MOLIMSIA O UPOKOJENIE DUSZ USOPSZICH RABÓW BOZICH – KNIAGINI JELENU I O PROSTITISIA JEJ WSIAKOMU PREGRESZENIJU, WOLNOMU ZE I NIEWOLNOMU –
gdy w ten sharmonizowany przez POPA świat wtargnął trzask rozwieranych drzwi świątyni, a potem zapanowała głucha cisza, bo miękkość wschodnich dywanów wyciszyła chrzęst podeszew lśniących jak piekielna smoła niesłychanie długich i wąskich trzewików.
Teraz, w tej ciszy, jak zjawa z innego świata sunął wysmukły długi CIEŃ, cały od stóp do głów otoczony kirem, w czarnym kapeluszu borsalino, wciśniętym aż po oczy, na głowie, okalającym zapadnięte policzki i głębokie oczodoły i tą niezwykłą bladość twarzy! upiora lub...?
– Taka sama bladość twarzy charakteryzuje wariatów – pomyślała PANI EGUCKA. Ojciec Wasyl nawet się od panichniką przy, którym się modlił za KNIAGINU JELENU, nie odwrócił, tylko jeszcze mocniejszym głosem ponowił przerwane recitativo:
– Jeszcze módlmy się o spokój duszy zmarłej służebnicy Bożej KNIAGINI JELEŃ Y, aby zostały jej odpuszczone wszystkie grzechy wolne i mimowolne – rzucił energicznie po polsku.
Chór westchnął lękliwie:
– PANIE, ZMIŁUJ SIĘ.
– O miłosierdzie Boże, Królestwo Niebieskie i grzechów jej odpuszczenie u Chrystusa, nieśmiertelnego Króla i Boga naszego prośmy...
– PANIE, ZMIŁUJ SIĘ...
...a Ojciec Wasyl modlił się i modlił... Boże duchów i wszelkiego stworzenią który pokonałeś śmierć i obezwładniłeś szatana i dałeś życie całemu światu, Ty sam Panie daj odpoczynek duszy zmarłej służebnicy Twojej Kniagini Jelenu, w miejscu światłości, w miejscu szczęśliwości, w miejscu pokoju, gdzie od stąpi od niej boleść, smutek i wzdychanie, przebacz jako Dobry i miłujący ludzi, przebacz ponieważ nie ma człowieką który nie żył i nie grzeszył.
Ty Panie jeden jesteś bez grzechu i sprawiedliwość Twoja trwa na wieki, a słowo Twoje zawsze jest PRAWDĄ.
CIEŃ w kapeluszu borsalino ani nie podszedł do panichniką aby do płonących świec dołączyć swoją ani się nie pokłonił do ziemi i swą długą cienką ręką nie dotkną podłogi cerkwi, tylko się rozsiadł w pierwszym rzędzie krzeseł – tuż przed PANIĄ EGUCKĄ i dopiero wówczas zdjął powolnym ruchem kapelusz borsalino i położył go na pustym krześle obok, ukazując wyłysiałą do połowy głowy czaszkę, udekorowaną niczym harcapem, warkoczykiem splecionym z resztek wyrosłych mu na tyle głowy włosów.
Jeszcze chór nie zdążył wyśpiewać do końca kolejny już raz ów ODZEW:
GOSPODI POMIŁUJ...
gdy PANI EGUCKA ujrzałą jak naraz jakaś niewidzialna ręką metodycznie ale z wściekłością tłamsiła i ugniatała kapelusz borsalino.
Wytworne nakrycie głowy zmieniło się na jej oczach najpierw w pomiętą szmatę, a później owa niewidzialna ręka skręciła tę szmatę w gruby sznur... Zgroza napełniła serce i umysł PANI EGUCKIEJ przerażenia zamknęła oczy. Gdy je rozwartą nie było już na krześle przed nią SZALONEGO KNIAZIA, ani kapelusza borsalino, a właściwie sznura skręconego niewidzialną ręką.
Dało się tylko słyszeć grubym dywanem tłumione uciekające śpiesznie kroki a potem straszny huk obitych od wewnątrz blachą podwoi, teraz zatrząśniętych za uciekającym.
Cerkiew wypełniła zatrważająca ciszą a POP – Ojciec Wasyl – otworzywszy CARSKIE WROTA ikonostasu, ukazał się w nich ponownie z kadzielnicą w dłoni i jeszcze dłużej, cierpliwiej i staranniej zaczął okadzać każdy zakątek cerkwi.
To nie była enigmatyczna Stasina STRASZNA ZEMSTA NIEBOSZCZYKA.
To była UNAOCZNIONA PANI EGUCKIEJ straszna zemsta NIEBOSZCZYCY.
Już nie: ciotki Heleny, tylko strasznej, strasznej KNIAGINI JELENU, która teraz, TU, na panichidzie, trzeciego dnia po swej śmierci odprawianej, gdy jej zmartwychwstanie niczym Chrystusowe,
dopuszczone się stało, moc swoich carskich przodków ukazałą w jakąś głębię otchłanną tych nowych przestrzeni w których się teraz nurzała Szalonego Kniazia wciągała... choć tam niby te swoje ziemskie dobra mu pozostawiła: po co? dlaczego?
Tajemnica jej nieistnienia.
– Zaraz! Zaraz! – zdenerwowała się PANI EGUCKA. – A to po co PANI EGUCKIEJ tę dziwną? A może STRASZNĄ? A może NIEBEZPIECZNĄ? BROSZĘ dziewiętnastowieczną ofiarowała?
I naraz wydało się PANI EGUCKIEJ, że jej TRZECIE OKO mówi:
– Przynęta! Przynęta na SZALONEGO KNIAZIA to! Przynęta – ta tajemnica dziewiętnastowiecznej broszy KNIAGINI – NIEKNIAGINI Jelenu... tajemnicza brosza – przynętą? Jaką? Po co? dlaczego? KNIAGINI JELENU głupia nie byłą a na własne życzenie pomarła – otruta taka...
Testament KNIAGINI? Przejrzeć na wylot tajemnicę XIX – wiecznej BROSZY? No tak!!! przejrzy NA WYLOT tajemnicę BROSZY, wtedy przejrzy SZALONEGO KNIAZIA! Ciotka Helenka dała jej broszę, aby go PRZEJRZAŁA! Po co?
Być może po to, by ją przed nim ratować! Ciotka Helenka pragnęła ją uratować!
– Spokojnie – powiedziała do siebie PANI EGUCKA wciąż siedząc za filarem w cerkwi, choć panichida już się skończyła i słychać było teraz ciche rozmowy Ojca Wasyla z mającymi duchowe problemy wiernymi w kulisach ikonostasu. – Spokojnie – powiedziała raz jeszcze PANI EGUCKA wytwornie się prostując – tak jak to robił GESKł, to znaczy przyjmując pozycję zahipnotyzowanego przez zaklinacza węży – węża boa i składając wytwornie obie dłonie na owiniętych tymi długimi brajtszwancami kolanach, bo naraz zrobiło się jej zimno, tak jak minionej nocy. Przypomnijmy sobie dokładnie jak ta BROSZKA wyglądała... przecież oglądała ją dokładnie. Ależ! Przecież idąc na panichidę wrzuciła ją do tej aksamitnej – pięknej, ale niepraktycznej torebki, aby ciotce Helence lam w zaświatach było przyjemnie znów ją ujrzeć.
Tak myślała jeszcze wczoraj, ale już dziś nie była taka pewna, czy ta broszka była jej miła.
Znów pogmerała w woreczku i z zaciągniętej na zameczek błyskawiczny przegródki wydobyła to cudeńko.
Zawsze pragnęła studiować historię sztuki, a jednak z różnych praktycznych przyczyn studiowała chemię; jednak ta historia sztuki wciskała się do jej biblioteki całymi tomiskami, toteż PANI EGUCKA jako takie pojęcie o dziewiętnastowiecznej biżuterii miała. Trzymając cacko dyskretnie ułożone na dłoni, kontemplowała...
BROSZA. XIX – wieczna – srebrna brosza... no tak, wówczas nawet diamenty oprawiało się w srebro, podobno lepiej w takiej oprawie błyszczały – tak opowiadał jej pewien muzealnik, który otworzył własny sklep z antykami... nie, nie miał XIX wiecznej biżuterii, to była rzadkość! Teraz proszę! Srebrna XIX – wieczna brosza, przypominająca motyle skrzydła, pochodząca – jak twierdziła ciotka – z dworu Mikołaja I, prawdopodobnie prezent jaki przyszły car podarował swej żonie Charlottcie Hohenzollern z okazji ślubu, o czym świadczą inicjały C.H. oraz data 1817 rok.
– Mówmy dalej – jak PRAWDZIWY historyk sztuki, nie jakiś chemik – roześmiała się nareszcie PANI EGUCKA. – Tak, jakby w muzeum oprowadzała zwiedzających, więc:
Proszę Państwa. Brosza reprezentuje nurt sztuki zdobniczej, zwanej ESTETYZUJĄCA, która przenikała życie codzienne i kształtowała otoczenie człowieka.
Ozdobiona filigranem, czyli ażurową dekoracją z cieniutkich złotych drucików, nawiązywała do słowiańskiej kultury gotyckiej.
Ornamentyka, głównie motyw wici roślinnych, przywodzi na myśl nurt późniejszy, mianowicie secesję, która jednak nie była znana ówczesnym artystom.
Brosza nie jest sygnowała, co może świadczyć o tym, że została wykonana przez miejscowego artystę – rzemieślnika na chwałę cara...
Ależ! Proszę Państwa! Kończę... bo się śpieszę... BO COŚ ODKRYŁAM! "W SERCU" broszki znajduje się więdnący kwiat, który jest alegorią OBUMIERANIA!!! Znalazłam TROP!
W SERCU BROSZKI ZNAJDUJE SIĘ WIĘDNĄCY KWIAT, który jest alegorią OBUMIERANIA – PANI EGUCKA dyskretnie wsunęła broszę do aksamitnego woreczka i zasunęła zameczek schowka. Już zamierzała wstać i wyjść ze świątyni, kiedy zza kulis ikonostasu wyszedł Ojciec Wasyl żegnając jakąś parafiankę, po umówionej domowej wizycie. Widząc wciąż jeszcze siedzącą PANIĄ EGUCKĄ podszedł do niej i witając się z nią powiedział:
– To był dla pani shocking – ten kapelusz? Prawda?
PANI EGUCKA zerwała się z krzesła:
– Skąd Ojciec to wie?! Ojciec był przecież zajęty modlitwą.
– Widziałem: kątem oka, a poza tym – choć w zupełnie odmiennych okolicznościach, w cerkwi mojego kolegi – proboszcza coś podobnego się zdarzyło, dlatego zawsze tak starannie okadzam moją świątynię, ale cóż... licho nie śpi.
– Jakież to były okoliczności – zdumiała się PANI EGUCKA.
– Jest taka zasada w kościele wschodnim, że duchowny nie może wchodzić w świeckim nakryciu głowy do świątyni. Tymczasem mojemu koledze przytrafiło się dziwne zdarzenie, z tym związane: zmarł proboszcz – leciwy 90 – letni starzec, jego ciało złożone na katafalku w otwartej trumnie, w pełni szat liturgicznych, bo duchowni dostępują tego zaszczytu, że chowani są w szatach liturgicznych, leżało przygotowane do egzekwi.
Mój kolega – nowy proboszcz, bardzo zaaferowany, wszedł aby sprawdzić czy wszystko jest należycie przygotowane w... KAPELUSZU!
Przyłapawszy sam siebie na tej niezręczności, szybko zdjął ów kapelusz z głowy i położył na bocznej ławce.
Obszedł świątynię sprawdzając stan przygotowania do pogrzebu, pokłonił się zmarłemu i szykował się do wyjścia ze świątyni – ciągnął dalej swą opowieść Ojciec Wasyl. – Jakież było jego zdumienie, kiedy chciał zabrać swój kapelusz! – nosił wyraźnie ślady, że ktoś na nim usiadł!
– Dobrze, że ja przyszłam w toczku – kształtem przypomina trochę cylindryczne nakrycie głowy Ojca – zażartowała, dziękując za pociechę – nie pociechę PANI EGUCKA – cóż, DUCHY Stasi, to mały PIKUŚ, przy tych tu, w cerkwi – ich działania są nad wyraz wychowujące i stanowcze: dokładnie precyzują czego sobie nie ŻYCZĄ, a nawet w przypadku SZALONEGO KNIAZIA: KOGO! Ponieważ SZALONY KNIAŹ chyba się już w cerkwi nie pokaże – pomyślała PANI EGUCKA – postanowiła zamówić następną panichidę za ciotkę Helenę – tę po dniach dziewięciu. Tak zrobiwszy, pożegnała się grzecznie z Ojcem Wasylem, którego polubiła, bo był, tak jak kiedyś w O WIE jej ojciec ICZ herbu Mogiła a nawet TRZY – LUDZKI.
Kiedy wyszła na ulicę, znów powróciła myślą do broszki, posiadającej w swoim SERCU więdnący kwiatek – alegorię obumierania...
Trzeba będzie poszperać w książkach... trzeba rozszyfrować – TAJEMNICĘ XIX – wiecznej BROSZY KNIAGINI JELENU – postanowiła.
W mieszkaniu nie zastała nikogo – Szlachecki wyszedł do agencji, zapłacić rachunki za media, tylko ze ścian – z aprobatą – spoglądały na PANIĄ EGUCKĄ konterfekty ICZÓW herbu Mogiła a nawet TRZY i SZLACHECKICH herbu Kotwicz.
PANI EGUCKA z ulgą zrzuciła z nogi przyciasny botek i odstępując od wszelkich szanownych zasad, rzuciła karakułowe futerko na dywan.
Długo i starannie myła dłonie w błękitno – białej łazience, wplątana w srebrne strumyki lodowatej wody...
Zaparzyła herbatę – tę z Błękitnym SŁONIEM i otoczona talerzykami pełnymi koliwa i makowcy – jeszcze jeden dowód pamięci o Ciotce? Kniagini nie kniahini Jelenu? Za sprawą lektury, znalazła się na MONMARTRZE w 1900 roku.
DUCH tam nie jadł KOLIWA – głodnego DUCHA wywlekano z piersi, by jego energia mogła TRWAĆ WIECZNIE na płótnach.
IMPRESJONIŚCI! IŚCI! Oglądała wielokrotnie te tajemnicze płótna, z zaklętą w nich duszą artystów z MONTMART! BOHEMA! Skąd czerpali te pokłady energii aby odrzucając wszystko, co nie służyło ich PANI – SZTUCE, trwać – wbrew cierpieniom wpisanym w ich codzienność – w jej katorżniczym rydwanie.
Trzydzieści dni w Sankt Petersburgu... no, to był rok 1990 – ty, więc jeszcze w Leningradzie... trzydzieści odwiedzin... ba! całe popołudnie w ERMITAŻU, bo tam zawisły te PŁÓTNA. Chciała je wchłonąć, by posiąść choć trochę ich ENERGII. Wymykały się pogardliwie, demonstrując swoją ZEWNĘTRZNOŚĆ skrywając wszelkie podteksty, które wydrapywali z ich wnętrz historycy sztuki, rozdrapywali w duszach ich twórców psychoanalitycy i wielcy pisarze, MONOLIT, którego spojrzenie – niczym spojrzenie SFINKSA zamykało się w sobie – dla tych, co chcieli poklepać po ramieniu NIERZECZYWISTOŚĆ, choć...? może nie dla tych którym ARKADYJSKIE ŚWIATŁA NA POBOCZACH ICH DROGI wskazująjak dotrzeć do TAJEMNICY ISTNIENIA. ONI mieli odwagę przekroczyć piekło, by wynieść pracę swych dni na dziedziny niebieskie – tam się nie dociera TAK SOBIE! To właśnie PANI EGUCKA zrozumiała, stając każdego popołudnia przed ich DZIEŁAMI.
Niech pewien pisarz się nie przechwala, że ma własne Muzeum w swej duszy... że co? Że oglądał jakiś obraz i się nim zachwycił?
Nigdy go przecież nie posiądzie! To niemożliwe! Musiałby najpierw przekroczyć tak jak ONI – PIEKŁO! ICH piekło! Bo przecież każdy musi przekroczyć WŁASNE piekło, by wydostać się na tę drogę, gdzie na poboczach płoną ARKADYJSKIE ŚWIATŁA.