Komenda z sąsiedniego miasta wojewódzkiego poprosiła nas o pomoc. Mieli ogromny kłopot z rozprzestrzeniającymi się ponad miarę tajnymi kompletami.
Różnie się to nazywało: latający uniwersytet, kursy, seminaria, a nawet przedszkole, bo Polacy to przecież wesoły naród. Podziemna „Solidarność” chciała podnieść poziom wiedzy społeczno-politycznej swoich członków, ale w rzeczywistości podjudzała tylko gasnący opór różnymi iluzjami. Robiła to, i świadomie, i mimowolnie, choć trzeba przyznać, że tych świadomych było mało. Socjotechnika nie była jeszcze rozwinięta, a tych, co trochę jej liznęli było co kot napłakał, szczególnie na prowincji. Jedynie sam fakt owych spotkań był mobilizujący, a poza tym integrował on rozłażące się już podziemie. Ludziom na takich spotkaniach może nie tyle przybywało wiedzy, co determinacji. Czuli się ważniejsi, mądrzejsi, mieli nadzieję, tę odwieczną matkę głupich.
Wysłany wywiadowca otrzymał adres: podziemia domu katechetycznego parafii pw. św. Katarzyny. Hasło: „Polska nowa”.
- Tylko nie poprawiajcie, towarzyszu, szyku tego hasła, na „nową Polskę”, bo od razu wpadniecie – zastrzegł w rozmowie telefonicznej z wydelegowanym wywiadowcą naczelnik tamtejszego Wydziału III. – Nasz funkcjonariusz chciał być polonistą i o mało co nie zbili mu mordy, ale w ostatniej chwili się zreflektował i wydukał tę „Polskę nową”.
- Kolega się myli… - cieć uważnie zlustrował przybysza. – A kto kolegę przysłał?
- Ksiądz proboszcz – zaryzykował funkcjonariusz. – Czy dzisiaj będzie?
Widać miał krótki wzrok, bo cały czas twarz jego tkwiła w kagańcu napięcia.
- Spóźni się trzy kwadranse – stwierdził cieć.
- Szkoda, bo będę musiał po pół godzinie wyjść. Chorej matce muszę zrobić kolację, bo mieszka sama – trzeba przyznać, że funkcjonariusz wykazał się niezłym refleksem, gdyż konfrontacja z proboszczem byłaby tragedią, tym bardziej, że nie był to klecha, który nie panuje na tym co robi. To on wymyślił ów podziemny uniwersytet i sterował nim z tylnego siedzenia. Pojawiał się na początku, potem wychodził do niby ważnych spraw i wracał pod koniec. Nie chciał widocznie tego słuchać.
Magia dwóch słów: ksiądz i matka uśpiła czujność ciecia. Był to gość pod pięćdziesiątkę, jowalny, z dwoma podbródkami, które od czasu do czasu ni to gładził ni to prostował. Taki tik. Ludzie z podziemia mieli różne tiki. Ciągłe napięcie, gra na dwa fronty nie uchodzi przecież bezkarnie. Człowiek jest tylko człowiekiem.
- Matkę ma się tylko jedną – roztkliwił się bramkarz. – Moja nie żyje już dwa lata.
- Współczuję – strzelił żałosną minę funkcjonariusz.
Wyszedł z podziemi po półgodzinie z życzeniami zdrowia dla matki, wygłoszonymi przez tego samego, cały czas stojącego przy drzwiach, ciecia.
- Nie rozpoznał więc do końca charakteru tego uniwersytetu i dlatego prosimy was o pomoc – tłumaczył wywiadowcy zza miedzy naczelnik.
- Po tylu latach nas już rozpoznają – dodał.
- To u was jest tak ostro? – zapytał, nieco zaniepokojony wywiadowca.
- Ostro nie ostro. Trzeba uważać – zbagatelizował naczelnik, bojąc się zapewne, że wywiadowca skrewi. – Na pewno towarzysza nie uszkodzą. Chrześcijanie. Tylko trzeba podać właściwe hasło: „Polska nowa”.
Wywiadowca, jadąc na obiekt, kilkakrotnie je sobie powtarzał, tak że wymówił je bezbłędnie, ale i tak bramkarz spoglądał na niego z wyraźną nieufnością. Spłoszony jakiś, bo nie patrzył wprost, tylko z ukosa, jakby ukradkiem, jakby wstydził się tego, że musi uważnie lustrować ludzi.
- „Z takimi wrażliwcami daleko nie zajadą” – pomyślał wywiadowca, ani z satysfakcją ani bez satysfakcji, po prostu rzeczowo jako ten, który od lat pracował „na ludziach”.
Zrobił śmiertelnie poważną i zafrasowaną minę, bo ludzie podziemia właśnie takimi minami się wyróżniali, zupełnie jakby na swych barkach nosili nie tylko ciężar owej iluzorycznej „Polski nowej”, ale i Polski teraźniejszej, wobec której byli z kolei bezradni. Żony narzekały na brak pieniędzy, a dzieciaki z owego braku narzekały na brak rozrywek. Gdyby nie nielegalne kolonie, też organizowane przez Kościół, to nie miałyby dokąd w lecie jechać.
Wykład w niczym nie odbiegał od szowinistyczno-antykomunistycznej sieczki sypiącej się od kilku lat do konspiracyjnych żłobów. Prelegent, łysawy mężczyzna w średnim wieku miał powolne, wystudiowane ruchy. Cedził słowa, co jeszcze bardziej miało podkreślić jego dostojeństwo. Stylizował się na mędrca albo co najmniej clerka i być może by mu się to nawet udawało, gdyby nie jego podobieństwo do Lenina. Był wypisz-wymaluj karykaturą karykatury Lenina z jakiejś podziemnej ulotki. Nie stać go było z powodu tego genetycznego obciążenia, które codziennie widział w lustrze, na uśmiech i swobodę, co jeszcze bardziej karykaturyzowało jego postać a ludzi wyraźnie męczyło. Niemniej niektórzy notowali coś na karteczkach, a jedna paniusia w zielonym bereciku z antenką miała nawet zeszyt formatu A4, w którym pisała kolorowymi długopisami, co miało podkreślać rangę niektórych stwierdzeń. Najważniejsze oczywiście podkreślała, nomen omen, na czerwono.
Wywiadowca przymknął oczy, aby odtworzyć obraz z radzieckiego filmu o Leninie w latach dwudziestych, który to film musiał oglądać w szkole oficerskiej w Legionowie.
- „Wypisz, wymaluj” – pomyślał. – „Ale heca!”.
Gdy prelegent skończył swoje ględzenie, bo nie inaczej można było nazwać jego piramidę haseł i zaklęć, rozległy się oklaski a potem – w ramach dyskusji – padały powtórzenia tych haseł i zaklęć oraz jedno w miarę sensowne pytanie:
- A czy my będziemy mieć kadry dla tej Polski nowej?
Prelegent uśmiechnął się promiennie, jakby tylko na to czekał. Wstał z dostojeństwem i zataczając obydwoma rękoma, niczym prawdziwy Lenin, krąg przed sobą, wskazał na zgromadzonych:
- Oto są kadry. Wy nimi jesteście.
- „Tylko zmiętej czapki mu w ręku brak” – pomyślał złośliwie wywiadowca, przypominając sobie ów legionowski film.
Złoconych czy srebrzonych pomników z taką zmiętą czapką nie widział, bo funkcjonariusze SB w ostatnich latach nawet do ZSRR nie puszczali. Chyba że na doskonalenie, ale to już była wyższa szkoła jazdy. Nie dla prowincji.
Burza oklasków, większa niż poprzednia napełniła całą salę. Niektórzy nawet wstali i zaczęli wznosić ręce z palcami zestawionymi w kształt litery „V”.
Wywiadowca popełnił błąd, kardynalny błąd. Zamiast entuzjazmować się z innymi „Polską nową” i nowymi, zgromadzonymi na tej sali jej władcami, to on, zniesmaczony niskim poziomem wykładu oraz owym żenujących entuzjazmem społecznym, kamuflując się tylko uniesioną do góry prawą ręką z palcami ułożonymi na kształt litery „V”, zmierzał do wyjścia.
Tuż przed drzwiami jakiś osiłek podstawił mu nogę tak skutecznie, że wywiadowca o mało co się nie przewrócił. Drugi złapał go za ramiona, chroniąc przed upadkiem.
- A ty co?! Uciekasz, szczurze?
Wywiadowca zrobił zszokowaną minę i popełnił drugi błąd. Zaczął się tłumaczyć:
- Mam chorą żonę, wiecie. I tak za długo jestem poza domem. Wiecie, jak to z kobietą. Marudzi, histeryzuje. Chora. Lekarze nie są w stanie stwierdzić, co jej jest. Taka służba zdrowia, w tym kraju, wiecie…
- Wicie, rozumicie – ktoś zakpił.
- A ty skąd jesteś? Nigdy ciebie tutaj nie widzieliśmy. Na „trzynastkach” bywasz? – potężny facet cuchnący tytoniem i alkoholem niemal przytknął swoją twarz do jego twarzy.
- Bywam – miauknął wywiadowca i to był jego trzeci błąd, bo trzeba było zbyć tę prowokację.
Poza tym powiedział to po chwili namysłu, jakby nie wiedział co to są „trzynastki”. I nie patrzył prosto w oczy, tylko gdzieś na boki. Taki typ na pewno kłamie.
- Jako kto? – zapytał za pleców potężnego jakiś rudy facet w okularach.
- Musiał się wspiąć na palcach, bo był mikry. – Ja ciebie nigdy nie widziałem.
- Co wy ode mnie chcecie?! – usiłował wyszarpać się wywiadowca z coraz bardziej ciasnego wieńca, który go otoczył.
- Na prelekcję nie można przyjść? Dla kogo ona? – zaczął odzyskiwać rezon.
- Można, ale tylko w dobrych intencjach – usiłowała tłumaczyć tę obcesową interwencję paniusia w szarym moherowym bereciku z antenką na czubku.
- Sprawdźcie go, czy nie ma legitymacji albo blachy. Do góry nogami dziada obrócić i wytrząsnąć wszystko z kieszeni. Może jakiś gnat przy okazji wyleci. Przyda się.
Wywiadowcę obleciał zimny pot. Rzeczywiście, miał przy sobie i jedno i drugie. Niezgodnie z instrukcją, która zakazywała mieć to wszystko przy sobie podczas misji wywiadowczych. W razie niebezpieczeństwa trzeba było bronić się samemu, a nie legitymacją czy gnatem. Dekonspiracja gorsza jest od rozwalonej mordy. Taka służba.
- Jeszcze raz mówię, że nie mam nic wspólnego ze Służbą Bezpieczeństwa – bronił się, w pewien sposób dekonspirując się, bo nikt przecież nie wspominał o SB – Przyszedłem, bo mi ktoś polecił.
- Kto?! – przyskoczył mały, chudy, zezowaty na dodatek, ubrany w ciuchy z darów, bo i rękawy marynarki były za długie, a spodnie fałdowały się na butach koloru żółtego.
- Nie jestem donosicielem – powiedział twardo i to chyba nieco przystopowało narastającą agresję.
- Pan wygląda na dobrze odżywionego – powiedziała mała, chuda kobietka również w moherze, tylko że jasnozielonym. – To podejrzane.
- Zostawcie człowieka! – zahuczał z tyłu jakiś głos.
Wszyscy odwrócili się.
Tęgi ksiądz zbliżył się do gromady.
- To obcy – ktoś wyjaśnił. - Niewiadomo kto go przysłał. Na „trzynastkach” go nie ma.
A „trzynastki”, jak się później dowiedział wywiadowca, to były msze za ojczyznę odprawiane każdego trzynastego dnia miesiąca na pamiątkę wprowadzenia stanu wojennego. Polacy lubią rozpamiętywać swoje klęski.
- Cichociemny – dodał ktoś inny.
- Cichociemny, czy nie cichociemny. Przyszedł czegoś się dowiedzieć. Czy chcecie zamykać się we własnym gronie? Prawdę trzeba rozsiewać. Chrystus głosił dobrą nowinę wszystkim. Ubogim i celnikom, czyli także przedstawicielom ówczesnej władzy. A czy to, co tutaj głosicie, to nie jest dobra nowina? A nawet gdyby on był ze służb, to czy nie może poznać prawdy? Może się nawróci. Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli. Chrystus.
Rozproszyli się. Wywiadowca, wychodząc z podziemi poczuł, że ktoś kopnął go kolanem w lędźwia. Niezbyt mocno, bo wywiadowca ruszył z kopyta, tak więc kolano omsknęło się.
Oczywiście, że dali mu ogona, który odprowadził go aż do samochodu, ostentacyjnie spisując na bilecie autobusowym numer rejestracyjny. Całe szczęście, że nie wziął służbowego z tym cholernym zerem na końcu. Dzięki niemu byli rozpoznawalni, tak jak podczas akcji w plenerze dzięki różnym, na przykład PTTK znaczkom wpiętym w klapę, ale szybko doszło to do podziemia, więc byli jak na patelni. W materii tej błędu wywiadowca już nie popełnił, a nawet wykazał się przezornością, bo ruszając w teren zajechał do komendy, aby mu blachy z rejestracją miasta do którego jechał podczepili.
W domu musiałem zaraz wrzucić koszulę do pralki, tak bardzo była przepocona.
W drodze powrotnej nie tylko się pociłem, ale i dumałem.
- Cóż to jest prawda? – zapytałem siebie Piłatem, wciąż słysząc w uszach słowa księdza.
Kłamstwo i manipulacja, szukanie haków, odwracanie znaczenia słów, nękanie ludzi – tak, to były nasze działania. Początkowo myślałem, że prowadzą one do czegoś dobrego, do ochrony państwa. Potem już były tylko mechanicznym nawykiem, działaniem bez celu. I bez emocji.
Nie byłem wcale tą przygodą z latającym uniwersytetem aż tak bardzo zniesmaczony. Zrobiłem rachunek błędów i tylko on mnie zniesmaczył. Powinienem być lepszy. Nic więcej.
- Nie biczować się za niepowodzenie, tylko wykazać sobie zrozumienie. Nie krytykować się za nieperfekcyjny wynik, tylko się zastanowić, co następnym razem można zrobić lepiej – sugerowała psycholożka, a ja, biorąc prysznic, aby zmyć to swoje spotniałe niepowodzenie, właśnie o niej myślałem. I nawet zobaczyłem ją obok siebie. I dotknąłem.