Brzęk tłuczonej szyby wyrwał mnie z głębokiego snu.
– Wstawaj! – potrząsnąłem śpiącą obok mnie dziewczyną – trzeba zobaczyć, co się stało.
Szyby poleciały powtórnie. Tym razem znacznie bliżej dyżurki. Wybiegłem na korytarz. W biegu potknąłem się o Spaślaka bijącego głową w ścianę.
– Przestań! Nie napieprzaj tak w ten mur! Bo jak go obryzgasz krwią, to z twojej renty trzeba będzie malować, a masz jej tyle, co kot napłakał do puszki po piwie i nie będziesz miał na fajki!
– Ale panie, ja mam czystą głowę. Muszę, bo mnie tak morduje…
– Spadaj w podskokach do łóżka, już! – krzyknąłem.
– Idę, idę – wstał z kolan i poszedł na swoją salę.
Przebiegłem niski, kiepsko oświetlony migającymi świetlówkami, korytarz. Dlatego przez chwilę wpatrywałem się w ciemność. Wreszcie znalazłem się w pokoju Wentyla.
– Co się dzieje? – dobiegł mnie głos pielęgniarki.
– Ciemność widzę. Widzę ciemność! – odkrzyknąłem.
– Co się dzieje? – dopytała.
Nie odpowiedziałem od razu. Oswajałem wzrok z czarnym kotem ciemności. Na ścianach wyblakłe i potargane plakaty: Hendrix, Joplin, Dżem, Metallica, Nirvana. Po prawej stronie rozbebeszone szpitalne łóżko. Na nim butelki, resztki chleba, książki, ciuchy. Szyba w oknie była wybita. Na podłodze leżało pełno odłamków szkła. Zakląłem pod nosem, byłem w skarpetkach. Ostrożnie je przeskoczyłem. Na tarasie księżyc w pełni oświetlał ciemny zarys drzew. Wszedłem z powrotem. Tym razem ostrożniej. Powąchałem butelkę leżącą na wyrku. Śmierdziało denaturatem. „No to nieźle zabalował” – pomyślałem. „Wieczorem łyknął psychotropy, popił dyktą (znów „Biznesmen” melinę otworzył, po wyjściu z więzienia) i poszedł w tango. Oj! Nie wyśpią się dzisiaj obywatele naszej mieściny”.
Tak rozmyślając, oglądałem książki. Stachura, Witkacy, poradniki doradzające, jak znaleźć ćpuna za łóżkiem babci, jakaś poezja i grube tomiszcza o różnych religiach. Zrobiło mi się zimno w stopy, wróciłem więc do gabinetu. Dziewczyna już poskładała wyrko i wysprzątała pomieszczenie.
– Wentyl poszedł w długą – powiedziałem.
– Zamierzasz go szukać? Wiesz, co się będzie rano działo? – zapytała z niepokojem w głosie.
– Mam za nim myszkować? Po ciemku? Gdzie? Słuchaj, on sam wróci za parę godzin. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Jak przyjdzie damy mu się napić czaju i wszystko nam sam opowie.
Dziewczyna wkłada grzałkę do kubka i włącza ją do kontaktu.
– Chcesz się napić kawy?
– Z trzech łyżeczek – odpowiedziałem – lubię mocną.
W milczeniu kiwa głową i wsypuje brązowy proszek do szklanek. Zalewa ją wrzątkiem i stawia na biurku.
Nabieram gorącego płynu w usta i parząc sobie wargi połykam.
– Mówiłaś kiedyś, że poznałaś Wentyla? Jak to właściwie było? – pytam, żeby rozładować napięcie.
– W czwartej klasie miałam praktykę na oddziale psychiatrycznym, dwa dni po jej rozpoczęciu przyjęli go tam. To był bardzo ładny chłopak i bezpośredni. Chodził wcześniej po mieście, gitara, wiatrówka, długie włosy. Przysiadał się do dziewczyn w kawiarni na rynku, śpiewał piosenki o miłości.
– Chodził z jakąś? – zaciekawiłem się.
– Nie. Był jakiś dziwny i dziewuchy się go bały. Nagle coś się stało. Zniknął. Zaczął zamykać się w mieszkaniu i tygodniami nie opuszczał swojego pokoju. Drzwi otwierał tylko matce, właściwie uchylał. Potem wyszedł i zaczął rozrabiać tak, że częściej był na komisariacie niż w domu. A rodzicielka miała już tego dość. Zniszczył jej meble w pokoju: palił na nich świeczki, porysował ściany jakimiś satanistycznymi znakami… Zmarnował jej życie.
– Nie próbowała mu pomóc?
– Właśnie dlatego znalazł się w szpitalu. Ordynator się nim zajął, nawet książki przynosił mu na oddział, i dlatego Wentyl skończył zawodówkę.
– Ale to nic nie dało, jak znam życie.
– Nic. Po następnej zadymie, gdy usiłował przytulać się do manekina z wystawy sklepowej i całować go, pojechał do wariatkowa.
– A stamtąd przyjechał do nas – dopowiedziałem. – Dostał dożywocie bez wyroku.
Nagle w drzwiach dyżurki stanął Wentyl. Usiłował sprawiać wrażenie zdziwionego. Miał na sobie szarą bluzę dresową, spodnie od piżamy i rozlatujące się adidasy.
– Panie opiekunie, ktoś w mojej kawalerce wybił szybę w oknie. Zgłaszam, żeby nie było na mnie – w jego głosie czaiła się ostrożność.
– Gdzie byłeś? – zapytałem.
– Czytałem gdzieś, że niebo i piekło jest w głowie człowieka – odparł ni w pięć, ni w dziewięć.
– Nie chrzań. Wypiłeś dyktę, było ci mało, to poszedłeś się doprawić. Wybiłeś szybę i wyszedłeś przez okno.
– Jak Nalepa kosę sklepał to tak powstał zespół Breakout – powiedział.
Spojrzeliśmy na siebie z pielęgniarką. Pomyślałem, że nie ma sensu wzywać karetki. Nikt nie przyszedł na skargę, nie zadzwonił, a pogotowie nie zapomni nam niepotrzebnego wyjazdu w środku nocy.
– Niech mi siostra da białego pająka. Coś nie mogę dzisiaj zasnąć – poprosił obłudnie.
Dziewczyna po chwili wahania podeszła do szafki z lekami. Z kasetki z silnie działającymi środkami wyjęła relanium. Dała mu tabletkę.
– Pójdę spać do Spaślaka – rzekł – u mnie za mocno wieje.
– A on? – zdziwiłem się.
– Pospaceruje sobie do rana. Ruch to zdrowie – odparł Wentyl.
Wyszedł. Machnąłem ręką. Spaślak i tak nie spał od lat. Większość czasu spędzał na korytarzu, chodząc tam i z powrotem. Przeszedłem się jeszcze po oddziale, zakręciłem wodę, którą Eliasz znów odkręcił we wszystkich kranach w łazience i wróciłem do dyżurki. W sali Wentyla okno zasłoniłem przyniesionym prześcieradłem, zamknąłem zdemolowany pokój na klucz, a w raporcie nocnym wpisałem, że przeciąg wybił szybę.