Taką hierarchią przedmiotów zainteresowania można skwitować publicystykę wspomnieniową Jana Rulewskiego Wysoka temperatura. Od wolności do wolności 1980-1990. Dominuje ja bardzo egotyczne, lecz nie egoistyczne, gdyż zauważające innych, nawet ich szanujące i oddające im sprawiedliwość, choć ustawicznie z nimi polemizujące, aby ostatecznie różnymi argumentami i zagadaniem, zmęczeniem wręcz, wypłynąć na wierzch, sobą postawić kropkę nad i. Nie jest to jednak subiektywizm zniekształcający fakty i prawdę historyczną, gdyż J. Rulewski jako inżynier bazuje na realności, nadbudowując tylko na niej, nowe konstrukcje, jako kreator, a był przecież w Zakładach Rowerowych „Predom-Romet” w Bydgoszczy skąd się wziął, znakomitym racjonalizatorem a nawet wynalazcą.
„Wynalazkami” w tej opowieści są analizy różnych, większych lub mniejszych zjawisk i procesów, próby syntez intelektualnych, których nawet nie powstydziłby się niejeden politolog. Niejeden badacz dziejów najnowszych winien, jeśli chce dzieje te przedstawić w dynamicznej syntezie, zwrócić uwagę na tezy tego nietuzinkowego działacza związkowego i politycznego, cały czas, nawet do dziś czynnego współkreatora owych dziejów.
Wybiórcza, bowiem przesłonięta przez owo monumentalne ego, rzetelność faktograficzna recenzowanej opowieści publicystycznej została dodatkowo wzmocniona przez Jana Olszaka, który wspomnienia te opracował naukowo. Zostały one do Instytutu Pamięci Narodowej przekazane „w formie luźnych i nieuporządkowanych szkiców, które wymagały pracy redakcyjnej przy jednoczesnej dbałości o zachowanie indywidualnego stylu autora”. Styl ten rzeczywiście został zachowany i kiedy czyta się tę książkę, to jakby się słyszało ów bucząco-falsetowy, wodzowski głos solidarnościowca, jako że dość często, nawet przypadkowo na ulicy, z nim rozmawiam. Bo J. Rulewski ma niewątpliwy talent narracyjny, a także rzadko spotykaną umiejętność zakodowania w słowie pisanym dynamiki i metodyki swojego słowa mówionego. Cecha ta to dodatkowy walor recenzowanej książki, jej specyficzna literackość, obok uwidocznienia szerokiego spektrum zainteresowań i pasji autora. Pisze on, że w technikum przykładał się po trosze na przemian do przedmiotów zawodowych i humanistycznych, choć z powodu jego „kiepskiego języka polskiego cierpiał nauczyciel od polskiego” (s.15). Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście cierpiał. Może się dziwił, może nie był w stanie wtłoczyć tej dynamicznej, pełnej porównań i metafor, krzykliwej nieco mowy, która jak już wspomniano, nawet brzmiała na piśmie, w sztywne ramy stylistyczno-gramatyczne. W każdym razie J. Rulewski ma niewątpliwy, szkoda że nie rozwinięty i nie poparty pracą, zmysł literacki. Sprawia to, że czyta się tę opowieść wartko, a nawet z przyjemnością, choć co rusz chce się polemizować z takimi czy innymi wygłaszanymi ex catedra stwierdzeniami autora, notabene logicznie wywiedzionymi i historiozoficznie uargumentowanymi. Bo ów polityk miał też w szkole szczególne zamiłowania do historii. Pisze: „Na świadectwie po ostatniej klasie wśród rzadkich piątek błyszczała dumnie ta z historii. Była to rzecz niebywała w dziejach szkoły, gdyż nauczycielka wcześniej wielokrotnie mówiła, że nikt nie może się nauczyć historii na piątkę” (s. 16).
Miłośnik historii wszedł do historii, a wynikło to nie tylko ze szczególnego zbiegu okoliczności, a taki bardzo często decyduje o losach jednostki w dziejach, ale z kreatywnego, buntowniczego wręcz podejścia do świata. Autor nazwał tę swoją cechę , jeśli idzie o okres szkolny, „chuligaństwem” (s.15). Tak, J. Rulewski jest „chuliganem” w tym pozytywnym znaczeniu tego pojęcia, jako permanentnej niezgody na to co jest, ciągłej, wręcz neurotycznej aktywności na przekór, wyszukanej fantazji. Świetnie to ujęli więźniowie kryminalni, a ja jako były więzień cenię sobie ich lapidarne oceny drugiego człowieka. Próbując zidentyfikować spacerujących w ZK-Białołęka opozycjonistów, dialogowali: - „A ten z brodą to Rulewski” – jeden z nich wskazywał na mnie, na co inny powiedział: - „E tam, gdyby to był Rulewski, to byśmy mieli bunty” (s. 206).
„Chuligaństwo” J. Rulewskiego w sferze politycznej miało niestety przełożenie na sferę osobistą, do czego ten zresztą niedwuznacznie się przyznaje. I to nie tylko idzie o relacje rodzinne ale także koleżeńskie, towarzyskie, incydentalne. Wielu jego współpracowników ma mu wiele do zarzucenia, ale taka chyba już jest uroda wybijającej się jednostki, która skupia się na sobie, na realizacji swoich wizji, nie licząc się zbytnio z interesami i uczuciami innych. Do tego bloku zachowań można zapewne zaliczyć występy i „występki” w parlamencie, choćby wspomnieć teatralne mini-spektakle 21 lipca i 12 grudnia 2017 roku w Senacie RP. Ale to już wykracza poza okres przedstawiony w recenzowanej książce (1980-1990), więc pozostańmy tylko na krótkim anonsie, chyba niezbędnym dla nakreślenia osobowości autora. Wydaje się, że dygresja to nie przekracza granic przyzwoitości i szacunku, bowiem sam autor raczej nie ukrywa mniej pozytywnych stron swego życia. Wiele z tych spraw rozumiem, bo nie raz współpracowałem z J. Rulewskim. Wydaje mi się, że gdyby nie one, to nie byłoby jego dzieła, a jest ono doniosłe, dziejowe. Nic nigdy nie jest jednoznaczne w ocenie. Dobro splata się ze złem. Najważniejsze, aby zwyciężyło, a w przypadku owego polityka ostatecznie zwyciężyło, także w sferze osobisto-rodzinnej.
Omawiane wspomnienia pisane są z większym lub mniejszym dystansem do przedmiotów narracji i to nie tylko wynikłym z upływu czasu. Autor większy dystans zachowuje wobec zdarzeń, szczególnie nie inicjowanych przez niego i toczących się bez jego udziału, mniejszy wobec siebie samego, ale jest on za to podszyty humorem i autoironią. Niemniej „ogląda” się „tamte czasy” (1980-1990) wyraźnie przez okulary sporządzone przez J. Rulewskiego – działacza pełnego inicjatyw, charyzmatycznego, odważnego, nawet desperacko, ale już nie dość konkretnego w żmudnej pracy, w której zazwyczaj wyręczał się innymi. Czasem nawet ich „używał” i porzucał po osiągnięciu, bądź zmianie celu, a były to zmiany dość częste. Miał poczucie wielkiej misji, misji solidarnościowej i uważał, że można stosować różne środki, aby tę misję wypełnić. Sądził, że inni też powinni, ale koniecznie pod jego przywództwem, tę wielką misję wypełnić. Innego przywództwa, choćby w drobnych sprawach, gdy po naradzie dochodziło do „podziału pracy”, nie tolerował i bardzo często „wkraczał z butami” w przydzieloną komuś „działkę”, co czasami wywoływało chaos, a nawet niezrealizowanie danego zadania. Był charyzmatycznym przywódcą, który potrafił pociągnąć masy, ale już wykreować instytucję codziennej pracy – z tym było gorzej. To że Zarząd Regionu NSZZ Solidarność w Bydgoszczy był jednym z najsilniejszych w kraju zawdzięczać należy, oprócz charyzmy, umiejętności i nieraz desperackiej odwadze przewodniczącego, dobrze dobranym, też bardzo ideowym, trzem zastępcom przewodniczącego: Krzysztofowi Gotowskiemu, Janowi Perejczukowi i Antoniemu Tokarczukowi oraz grupie pomniejszych działaczy, również szczerze oddanych idei Solidarności. Gdy NSZZ zdelegalizowano, J. Rulewski nie potrafił znaleźć się w konspiracji, i to nie tylko dlatego, że „świecił”. Po prostu nie nadawał się do metodycznej, szarej, nie-wiecowej roboty. W zasadzie pozostał sam, bez asysty, bo potencjalni jej udziałowcy, raz że bali się dekonspiracji, dwa że nie chcieli tak łatwo odsprzedawać swojej odwagi i równocześnie, często wielkim nakładem sił zbudowanego warsztatu konspiratora. Obawiali się zawłaszczenia i przytłumienia, czego doświadczali już wcześniej w okresie działalności jawnej. „Okazywano mi szacunek, ale miałem wrażenie, że nikt nie chciał mnie dopuścić do swojego »imperium«” (s. 239) – skarży się J. Rulewski po latach.
Wierny był Solidarności i sobie. Znamienne jest to, że nie przystąpił do Komitetu Obrony Praworządności powołanego przez środowiska KOR-owskie jako spontaniczna reakcja na zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki w 1984 roku . Uważał, że ta inicjatywa działaczy z „górnej półki” będzie osłabiała Solidarność. Traktował ją jako próbę „przenicowania Związku, który walczył, ma swoich przywódców, przyjęte cele odbudowy. Wątpliwości we mnie wzbudził też fakt, że inicjatywa rodzi się w Warszawie zamiast w Gdańsku, co podważa naszą wiarygodność (…). Ostatecznie Komitety Obrony Praworządności, które powstawały również w regionach, szybko się rozpłynęły. W Bydgoszczy skończyło się na jednym oświadczeniu (Antoni Tokarczuk). Byłem przekonany do tego, że trzeba trwać przy „Solidarności” i jej nie odpuszczać, skoro za nią nadal stoją tysiące ludzi w kraju i na świecie” (s. 235)
Autor jest bezpośredni, choć powściągliwy jeśli idzie o obscena i „grubość” swych słów, pełnych skądinąd metaforyki i zaskakujących skojarzeń. Nie jest jednak ekshibicjonistą, mimo że prowokując, aż się naprasza o analizę psychologiczną swojej osoby. Nie ma jednak sensu zastanawianie się nad autorytarnymi czy histerycznymi składowymi tej osobowości, gdyż jest ona rzeczywiście wyjątkowa, a jej dzieło – jak już wspomniano – ma wymiar dziejowy nie tylko na poziomie krajowym. To on znakomicie pokierował konfrontacją bydgoską 19 marca 1981 roku, najpierw do niej doprowadzając (związanie się Solidarności robotniczej i chłopskiej). Dziś, z perspektywy 40 lat, widać, że konfrontacja ta, obojętnie jakie były jej szczegóły, rozpoczęła pasmo klęsk aż do ostatecznego upadku władzy komunistycznej w Polsce. Niby niezbyt wiele znaczące wydarzenia (interwencja milicji wobec okupujących salę WRN) zyskały rangę wręcz światową. Doszło do moralnego potępienia władzy, obnażenia jej prawdziwych intencji. Posługując się, nie używanym wówczas pojęciem hybrydowości, można powiedzieć, że było to starcie hybrydowe (twarde fakty plus propaganda). Bardzo skuteczne, zwycięskie.
Dziwi więc zgoda autora na ilustrację okładkową jego książki, przedstawiającą na pierwszym planie dysputę z Lechem Wałęsą, którego przerysowany przez obiektyw paluch celujący w Jana Rulewskiego, dominuje wizualnie. Sprowadza to pozycję tego drugiego do roli antagonisty pierwszego, a to nie jest pełna prawda. Antagonizm był tylko jednym z elementów dynamiki NSZZ Solidarność w tamtym okresie, a w istocie mieliśmy do czynienia ze szczególną kreacją historii przez J. Rulewskiego, jego autonomią, odrębnością, wizją. Dopiero drugi plan wizerunku okładkowego pokazuje istotę ówczesnego wydarzenia – niepowtarzalna wspólnota robotników, inteligentów i chłopów, a więc narodowa solidarność. J. Rulewski o takiej właśnie marzył i choć wystąpiła ona krótko (kilka miesięcy 1981 roku) to jednak wycisnęła piętno na całej naszej historii.
Polskie doświadczenie Solidarności ożywiło i wzbogaciło zakres społeczny pojęcia solidarność a poprzez światowe zainteresowanie nim oraz działalność teologiczno-formacyjną i upowszechnieniową papieża Jana Pawła II oraz następców, nadało jej wymiar globalny.
Polskie doświadczenie solidarności miało cztery fazy:
- Wspólnoty społecznej i narodowej lat 1980-1981
- Kształtowania się mitu solidarności i umacnianie jej obecności w życiu społecznym, a szczególnie w działalności konspiracyjnej w latach 1981-1989
- Solidarnej budowy nowego państwa (po 1989 roku do rozwiązania parlamentu I kadencji w 1993 roku)
- Rozmywanie idei i zamykanie jej w annałach historii
Doświadczenie to, zanim zmieniło polską rzeczywistość, najpierw głęboko przekształciło świadomość jego uczestników. W okresie ostatniego czterdziestolecia solidarność, głownie dzięki Polsce, stała się w sferze społecznej wartością, nie tylko powszechnie dostrzeganą, ale i docenianą. Jest wciąż aktualna. Jako postawa jednostki i grup wobec trudności i problemów, prowadząca do czynów solidarnych, jest ona w stanie pokonać lub złagodzić owe trudności i problemy. Jako idea i pojęcie może wpłynąć na świadomość i życie emocjonalne, a za ich pośrednictwem na konkretne, w tym społeczno-prawne działania, stając się wówczas zasadą życia społecznego.
Jan Rulewski, Wysoka temperatura. Od wolności do wolności 1980-1981, Warszawa 2021, IPN, ss. 344