Maksymilianowi Bartowi – Kozłowskiemu Czarna i gorzka była ta noc dla księdza Marcina Bochenka z parafii Świętej Rodziny w niewielkiej wsi, zwanej Rohatyniec, położonej gdzieś na południowym zachodzie Kujaw… Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci czy czwarty, pierwsza połowa stycznia. Cała wieś tonęła jeszcze w białych zaspach śniegu, ale owa biel złudna była – jako symboliczny kolor czystości i niewinności! Ksiądz Marcin – wikary, zastępca i niejako uczeń będącego już „w latach" proboszcza, Józefa Beli – był jeszcze człowiekiem młodym, niespełna trzydziestoletnim. Czarna i gorzka („nigra et amara" po łacinie; w kościółku wiejskim był taki niewielki obraz, przedstawiający pełnego trwogi i lęku Jezusa w Ogrójcu, rozmawiającego przy wielkim kamieniu z Bogiem, tuż przed nadejściem Judasza i aresztowaniem, z tą właśnie, przedziwną i tajemniczą inskrypcją: „nigra et amara"…), tak: czarna i gorzka była dla księdza Marcina – „Marcinka", jak pieszczotliwie nazywał go ksiądz Bela – nie tylko ostatnia noc, ale wiele dni i nocy, kilka ostatnich lat, od wybuchu drugiej wojny światowej i rozpoczęcia okupacji… Wiele doprawdy, choć tu, w Rohatyńcu, było jeszcze W MIARĘ spokojnie, ale poprzednia noc – była szczególnie straszna! Poprzedniej bowiem nocy, około dwudziestej pierwszej, aresztowano wielu mieszkańców wioski, głównie mężczyzn, ale i kobietami „nie gardzono" – a wśród tych ludzi aresztowano… JEGO MATKĘ!! Była to lotna jednostka motocyklowa SS i Gestapo z jedną wielką ciężarówką, w której ciemnej czeluści znikali potem stopniowo mężczyźni, kobiety, nawet paru młodych chłopców – dzieci jeszcze. I jego chciano zabrać, ale w ostatniej chwili nadbiegła Mama, która gdy zobaczyła, że biorą jej syna – jedynaka, księdza, sama „zaofiarowała się" za niego – w całej dosłowności tego wyrażenia. Zabrali więc ją, gwałtownie popychając (jak innych – i szturchając kolbami karabinów) w kierunku wielkiej ciężarówki, przykrytej ciemnym brezentem. Syna jej skrępowano, by nie ruszał się, a później… pobito – „tylko" – nie stracił jednak przytomności do końca… Pamiętał jeszcze, i było to ostatnie, co z tej sceny zapamiętał, jak wielka niemiecka ciężarówka w otoczeniu małego motocyklowego konwoju ruszyła w kierunku pobliskiego lasu, a w środku, wśród zamkniętych w niej ludzi, majaczyła mu twarz i postać matki, pani Jadwigi Bochenkowej. Pamiętał, zapamiętał to, i zapamięta do końca życia, choć nie widział wtedy tego zbyt wyraźnie, jako że dowodzący gestapowiec (kapitan? major?) w czarnym, połyskującym, skórzanym płaszczu, jednym ruchem ręki – z dłonią w równie kruczoczarnej rękawiczce – „zdjął" mu, zrzucił raczej - jego okrągłe, druciane okulary. Marcinowi pomogli wtedy sąsiedzi, Seweryn i Teresa Broniczowie, dobrzy, ubodzy bardzo ludzie, choć kiedyś, przed wojną, gospodarze… Broniczowie umieścili księdza wikarego na plebanii, gdzie zajął się nim gorliwie i z prawdziwie samarytańskim poświęceniem proboszcz. Znał się trochę na medycynie, a raczej – na zielarstwie i opiece nad chorymi czy rannymi (jedynego we wsi lekarza właśnie wtedy Niemcy zabrali wraz z innymi), więc – przede wszystkim – przemył twarz Marcinowi i opatrzył jego, niezbyt na szczęście liczne, rany… Bochenek zresztą nie ułatwiał mu tej roboty, ciągle wyrywał się, szarpał gazę i opatrunki, był – po zabraniu ukochanej rodzicielki – wdowy – zupełnie jak w amoku! - Księże proboszczu… ja… ja muszę… tam moja matka… zabrali ją!... - Nie ruszaj się Marcinku, bo tylko sobie zaszkodzisz. Nie ruszaj się, słyszysz??! – dodał duchowny zdecydowanym, a nawet ostrym głosem (choć człowiek łagodny, opanowany, cichy i spokojny zazwyczaj, „do-rany-przyłóż", jak mawiali Rohatyńczanie, to w takich nagłych, alarmowych sytuacjach potrafił być… taki właśnie: zdecydowany, stanowczy i ostry). - Ależ… Mama!... - Nic matce nie pomożesz. Zabrali ją. Trudno. Może nic się jej nie stanie – dodał, ale jakoś tak dziwnie bez przekonania. – Teraz ty potrzebujesz pomocy. Bochenek na te słowa uspokoił się jakby, tak duchem, jak i ciałem. Ksiądz Bela – widząc to – zmienił już teraz ton swojej przemowy: - Marcinku kochany, nic się nie bój. Jest noc; dam ci teraz taki środek na sen, będziesz spał po nim długo… Pamiętasz? dwa lata temu cierpiałem na bezsenność i doktor Rozenblum zapisał mi to. Podziałało. Doktora Rozenbluma wywieźli niedługo potem; pewnie już nie żyje, zabili go – w getcie jakimś albo w Auschwitz… A teraz: doktor Lipowski… Mój Boże. Toż to nasza wieś już zupełnie bez opieki medycznej zostanie! W tejże jednak chwili proboszcz Bela wystraszył się swoich słów, zwłaszcza w obliczu widocznego fatalnego stanu psychicznego swego młodego podwładnego. Podał więc mu szybko ów cudowny lek na bezsenność, żeby równie szybko zasnął, by pogrążył się w śnie – owym bezpiecznym azylu, kończącym każdy dzień ciemną, mglistą kurtyną, oddzielającą krainę Księżyca od krainy wschodzącego Słońca. Nie przewidział jednak biedny stary kapłan, że nie azyl mu daje, nie oazę, nie schronienie, ale wprost przeciwnie: wzmagający się niepokój, koszmarne obrazy marzeń sennych, przywoływane aresztowanie matki i… (o, dziwo!) wizję aresztowania Jezusa z Nazaretu w ogrodzie oliwnym! …Nie wiedział, skąd to wie, ale wiedział, że bijący go po twarzy, zaś przedtem przyglądający mu się z dziwną uwagą, hitlerowiec nazywał się Horst Schopenhauer – jak ten słynny niemiecki filozof z dziewiętnastego wieku. Był człowiekiem („jak dziwnie, jak pokracznie to brzmi w tym przypadku!") średniego wieku i średniego wzrostu, siwiejącym lekko na skroniach szatynem o pięknych, błękitnych oczach. Mimo, że był dość przystojnym mężczyzną, o twarzy regularnej w kształtach, i mimo tych jego PIĘKNYCH, błękitnych oczu, było właśnie w tej twarzy coś strasznego, nieprzyjemnego, perwersyjnego nawet. - No, księżulu, nie pomoże ci teraz ten twój Bóg! – ozwał się do niego po raz pierwszy po paru chwilach intensywnego przyglądania się jego twarzy. Uśmiechał się ohydnie, z jakimś dzikim tryumfem i poczuciem wyższości, jak typowy germański „übermensch" w hitlerowskim uniformie… - Gdzie on teraz?... Gdzie cuda, które RZEKOMO czynił?! Ten wasz żydowski Bóg… (wiem, że nie jesteś „Jude", ale wy, chrześcijanie, przejęliście od nich ich żydowskiego Boga)… - Zabrać go? – spytał tłumacz w cywilnym ubraniu herr Schopenhauera. Ten nagle obrócił się ku niemu z oznakami gniewu i rozdrażnienia: - Nie przerrrywaj, Rontschke!! – Zabierzemy go, ale trochę później… Załadowałeś TO WSZYSTKO? – spytał, uspokoiwszy się już znacznie, mając w tym powiedzeniu na myśli aresztowanych mieszkańców Rohatyńca. - Ja wohl, mein herr! – stuknął „kopytami" Rontschke. - No. To poczekajcie jeszcze na mnie chwilę… A właściwie – NA NAS. Chcę sobie porozmawiać z uczonym teologiem! - Nie jestem „uczonym teologiem" ; jestem zwykłym księdzem w tej parafii – odparł Bochenek skromnie i z godnością. - Gówno mnie to obchodzi! (Bochenek nawet nie miał czasu zastanowić się, skąd Schopenhauer tak dobrze znał język polski, w którym „rozmawiali", język który oczywiście kaleczył niemieckim akcentem. Czas toczył się w iście błyskawicznym tempie, przynajmniej dla młodego księdza. Kwestia ta jednak rozjaśniła się równie szybko, bo już za moment.) - Pewnie dziwisz się, księże, że mówię trochę po polsku. Za młodu mieszkałem w Danzig… jak to jest po waszemu: w Gdańsku?... Byłem nawet przez pewien czas klerykiem w seminarium duchownym – katolickim! – i także mogłem być teraz duchownym. Dziwi cię to? Gorszy? Więc wyłup sobie oko, cha, cha, cha!... Czy nie tak powiedział wasz Jezus?! Mogłem być księdzem, ale – na szczęście – stało się inaczej. Zrozumiałem, o co tu chodzi: O MAMIENIE LUDZI! Oszukujecie ludzi, wmawiając im Niebo za dobre uczynki, wmawiając im Sprawiedliwość, Dobroć i Miłosierdzie. Gówno prawda! Za dobre uczynki jest tylko KARA. Śmierć. Po śmierci będziesz gnił w ziemi i zjedzą cię robaki i larwy, tak jak tych, którzy na ziemi szerzyli Zło. Wtedy to zrozumiałem, właśnie wtedy, podczas studiów nad Biblią i Katechizmem. W pewnym momencie Nietzsche bardziej, mocniej do mnie przemówił, niż wasi prorocy… A wszystko to wina tych zasranych Żydów! Wola – rozumiesz? Tylko wola i moc. Tylko to się liczy… Sokrates, Mojżesz, Jezus – skończą, jeśli jeszcze nie skończyli, na śmietniku historii! Mam szczęście, mam cholerne szczęście, że wyzwoliłem się wtedy z tych nędznych ograniczeń słabeuszowskich idei! – przerwał na chwilę. – No. Porozmawialiśmy sobie, pożartowaliśmy. A teraz – zabierzcie go wreszcie!... - Mylisz się, człowieku. To Pan Bóg ma ostatnie słowo. I miłość. Nie wola i nie moc… Sam nie wiedział, jak zdołał, w proroczym niemal uniesieniu, wypowiedzieć takie słowa. Zawsze był nieśmiały, skromny i raczej małomówny. Marcin Bochenek nie należał do ludzi specjalnie odważnych, stanowczych, „twardych" – mimo niewątpliwej inteligencji oraz wrażliwości (…a może właśnie dlatego) – zrozumiał, odczytał więc potem wyraźnie w tym swoim nagłym i jednoznacznym, stanowczym, mocnym wręcz, odezwaniu się – wpływ Ducha Bożego! Herr Schopenhauer na te słowa kazał puścić go krępującym go żołnierzom – na chwilę. Przybliżył się znów do niego. Tym razem jednak nie miał najmniejszego zamiaru rozmawiać; twarz jego aż „kipiała" z gniewu, oczy mu pociemniały, na zaciętych ustach zaś nie było już teraz ni śladu owego uśmieszku zmieszanego z perwersyjnym uczuciem wyższości nad „tym klechą", jak o nim myślał. Schopenhauer był po prostu zły, nawet więcej: wściekły. Przez drobny przesmyk czasu poczuł, że „ten zwykły wiejski klecha" upokorzył go swoimi paroma słowami wobec podwładnych, a zwłaszcza wobec volksdeutscha Rontschkego, którego szczerze nie cierpiał… Nie mógł tego spokojnie znieść. Wściekły, naładowany nienawiścią i zwyczajną, najzwyczajniejszą w świecie chęcią zemsty, podszedł do księdza Marcina, bez jednego słowa zrzucił mu z twarzy okulary, wymierzając mu przy tym siarczysty policzek. Potem – na oczach wszystkich, na oczach całej wsi – bił go i kopał przez dłuższą chwilę. Nastało złowrogie milczenie. Ludzie z wioski, często nieraz bliscy sąsiedzi (ci, których „pozostawiono"), musieli przyglądać się bezsilnie tej okrutnej scenie – żaden z nich nie przerwał tego złowrogiego w owym milczeniu spektaklu nienawiści i pogardy wobec drugiego człowieka… Widzieli już wiele takich scen; wobec Żydów, Cyganów, przedstawicieli inteligencji – i wobec zwykłych ludzi, takich jak oni… Sami tego doświadczali nie raz… Wielu z nich miało bliskich wywiezionych na roboty do Niemiec lub zabranych do obozów koncentracyjnych, a często po prostu rozstrzelanych i pokazywanych publicznie w szarych worach, do których wkładano trupy – pokazywanych ku odstraszeniu, ku przestrodze. Terror, represje – najbardziej widoczne były może w miastach, ale i polska wieś w owe dni, w owe lata, widziała niejedno… Po skończeniu bicia oficer rozkazał żołnierzom zabrać go do ciężarówki. Nie zauważył jednak, że do stojącego tłumu dołączyła matka księdza Marcina. Przybiegła tu, na „ryneczek", na wieść o niebezpieczeństwie, grożącym jej synowi – przybiegła z rozwianym włosem, ubrana jeszcze po domowemu. Wiedziała wcześniej, że Marcin miał dziś odprawiać wieczorne nabożeństwo, nie dziwiła się więc zrazu z jego nieobecności w domu. Dopiero stara Broniczowa powiedziała jej o „nalocie" Gestapo i SS na wieś. Pani Jadwiga uczuła w sercu jakiś nagły skurcz, przeczucie czegoś złego, przeczucie czegoś grożącego jej synowi, jej jedynakowi. Od paru lat, po śmierci Jana Bochenka, z całej rodziny miała tylko jego jedynego: Marcinka… Nie wahała się więc ani sekundy – tylko „przyleciała" tu, by jego ratować. - Puśćcie go!! – zawołała na widok wleczonego do ciężarówki syna. Żołnierze – o dziwo – wykonali jej „rozkaz", jakby bojąc się gniewu tej kobiety. - Co jest??! – wykrzyknął Horst Schopenhauer, gestapowiec i niedoszły ksiądz, zdziwiony sytuacją. - Puśćcie go… On jest księdzem… Ja jestem jego matką!... Mutter! Zabierzcie MNIE!! Wszyscy, tak Niemcy, jak i Polacy, z niemałym zdziwieniem patrzyli na tę scenę, tak przecież w końcu nietypową. Horst przybliżył się wówczas do pani Jadzi, jak ją powszechnie we wsi nazywano, i znów na jego twarzy zawitał ów perwersyjny grymas uśmiechu, coś co tylko per analogiam można było by nazwać tym mianem… - Jak pani uważa. Prosimy… - i z okropną w tych okolicznościach pseudononszalancją wskazał mamie młodego księdza nie zakryty jeszcze tył ciężarówki, gdzie wkrótce dołączyła do innych aresztowanych. Zaraz potem Horst przybliżył się znów do rannego, ale już powoli usiłującego wstawać księdza Marcina. - Miałeś jednak szczęście w nieszczęściu, księżulu… jak masz na imię? - Marcin… - O, Marcin! Jak Martin Luther! Słyszysz, Hans? – tu, znów w przypływie dobrego humoru, zwrócił się do młodego esesmana, widocznie luteranina. – Masz szczęście. Podziękuj swemu Jezusowi, podziękuj. No. Na ten raz jeszcze dam ci szansę. A raczej: Diabeł! Cha, cha, cha, cha!!!... Ruszamy! I ruszyli, z ogłuszającym warkotem, w kierunku pobliskiego lasu. Na wsi, na „ryneczku", zrobiło się teraz cicho jak makiem zasiał. Ludzie stopniowo zaczynali się rozchodzić do swych domów. Marcin Bochenek nawet nie zauważył, jak zostali – i stanęli przy nim, za nim raczej – Seweryn i Teresa Broniczowie, sąsiedzi, przyjaciele rodziny Bochenków. Marcin drżał cały – jak osika – i był już bliski zemdleniu, gdy (stojący wciąż) osunął się powoli na chodnik. Seweryn i Teresa postanowili zabrać go do księdza proboszcza, wiedząc że ma on na plebanii i lepsze warunki do opieki nad młodym mężczyzną, i niezbędne minimum wiedzy lekarskiej… ponieważ zanim jeszcze do kapłaństwa powołał go Pan Bóg, studiował dwa lata medycynę. Tak kończył się ten straszny wieczór, apokaliptyczny niemal w swej namacalnej i realnej grozie dla księdza Marcina. - Śpisz?... Śpi już… to dobrze – dodał szeptem poczciwy ksiądz Bela, patrząc na śpiącą pozornie niewinnym snem twarz Marcinka. – Środek doktora Rozenbluma zadziałał, niezawodny!... Szkoda tylko, że sam pan Joachim „przepadł" na zawsze, podobnie jak ukrywająca go tak długo starsza pani Leokadia Wąsik. Ach, co za czasy szatańskie nastały… Mój Boże, dlaczegoś nas opuścił?!... Tu stary proboszcz spojrzał na tkwiący na ścianie jego „gabinetu" duży ciemny krucyfiks z jasnym – zapewne dla kontrastu – wiszącym nań ciałem Chrystusa, Mesjasza… - Eli, Eli, lemma sabakthani??! – zawołał, patrząc na twarz Chrystusa cierpiącego, jak Marcinek teraz, jak tylu – tylu ludzi w ostatnich latach… Zawołał, jak On przed prawie dwoma tysiącami lat. - Czemuś nas opuścił… Marcin usnął. Gdy obudził się, zobaczył ze zdziwieniem, że jest już w zupełnie innej rzeczywistości, zupełnie gdzie indziej, w innym czasie. Nie było już zimy, stycznia, nie było okupacji niemieckiej – była wiosna; było mile ciepło i przyjemnie w tym sadzie, czy może ogrodzie. Obok niego spali jacyś ludzie w tunikach czy szatach, a gdzieś w oddaleniu przy wielkim kamieniu czy głazie siedział lub klęczał jakiś człowiek – Marcin nie widział go wyraźnie, człowiek ów odwrócony był do niego tyłem, głowę oraz ramiona zakryte miał dużą jasną chustą, niby szalem… Była noc, jasna jednak; księżyc był w pełni, świecił jak lampa… Podszedł do tego człowieka, modlącego się najwidoczniej lub medytującego w świetle księżycowej poświaty. Zaszedł go z drugiej strony i – ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zaskoczeniu – w owym orancie, modlącym się młodym mężczyźnie, rozpoznał… Jezusa, Jezusa z Nazaretu, zwanego potem z grecka Christosem – czyli: Chrystusem! Zadrżał – z niewymownej wprost radości i szczęścia, płynącego z nieoczekiwanego, namacalnego, PRAWDZIWEGO obcowania ze swoim Mistrzem i Nauczycielem, Synem Bożym, którego głosił na mszy każdej niedzieli, codziennie z wielkim zapałem, z wielkim wewnętrznym ogniem zaangażowania – całą duszą, sercem, umysłem, z wszystkich dostępnych mu sił… Wobec tak wielkiego szczęścia, mistycznego spotkania ze Zbawicielem świata, zapomniał kompletnie o niedawnej scenie z hitlerowcem Horstem i z aresztowaniem matki, która z tak ofiarną gorliwością ocaliła mu życie. - Rabbi! – ozwał się do niego, gdy ów skończył już swoją rozmowę z Bogiem… z Ojcem. Jezus zwrócił swe oczy na Marcinka, uśmiechnął się nawet – lekko, samymi kącikami ust – ale jakoś tak bardzo smutno. Marcinkowi zabrakło nagle słów, które podświadomie chciał wyrazić, albo których przynajmniej szukał w pamięci, jakimi chciał przywitać Mistrza z Nazaretu. Tylko to „Rabbi" wyszło mu z gardła, jakby z tą podświadomą wiedzą, że – być może – Zbawiciel nie zrozumiał by W TEJ RZECZYWISTOŚCI, TU I TERAZ, jego polskich wyrazów. Jednak najwidoczniej syn Marii i Józefa nie oczekiwał wcale od niego potoku słów. Marcinek wyraźnie, intuicyjnie czuł, że Jezus wie, co go trapi i z czym tutaj do niego przyszedł – pokonując we śnie barierę nie tylko przestrzeni, ale przede wszystkim czasu. Po chwili wzajemnych spojrzeń i łez, rodzących się w oczach Marcinka, Jezus raptem spojrzał na niego jakoś tak szczególnie, z miłością, a potem… A potem bez słowa przygarnął go do siebie, objął ramieniem, pogłaskał nawet po blond włosach… I trwali tak przez moment, w doskonałym milczeniu; nie potrzebowali słów, by się zrozumieć, by być z sobą – ot tak, po prostu. Nie było im jednak dane rozmawiać, ani nawet dłużej pobyć z sobą w intymnej ciszy – bo oto już wkrótce, już po chwili nadeszła grupka ludzi z zapalonymi pochodniami. „Marcinek" – ksiądz Marcin Bochenek – z Ewangelii wiedział, że to Iskariota, uczeń – zdrajca, przyszedł po Jezusa wraz z grupką faryzeuszy i uzbrojonych Rzymian (zresztą tylko takich widywało się w Jeruszalaim). Tymczasem ze snu zbudzili się uczniowie Rabbiego, o których „Marcinek" domyślał się, że byli Piotrem, Jakubem i Janem. Wszystko zresztą odbywało się na jego oczach zupełnie tak, jak było opisane w czterech świętych Ewangeliach. - Szalom, reb Jeszua – tymi aramejskimi słowami powitał niewierny uczeń swojego do niedawna Mistrza, całując go przy tym w policzek. Potem Mistrz powiedział coś szeptem do niego, ksiądz Marcin nie wiedział, co DOKŁADNIE znaczyły te słowa, ale na podstawie Ewangelii właśnie wiedział, że Jezus retorycznie zapytał się ucznia: „Pocałunkiem wydajesz mistrza swojego, Judaszu?..." (bez najmniejszego cienia gniewu czy pretensji, a tylko z ogromnym żalem, z ogromnym smutkiem) – w każdym razie Marcin posłyszał i zrozumiał tylko jedno słowo, imię – Jehuda: „Jehuda ish-Karioth". Judasz z Kariotu… Potem widział, jak Szymon zwany Piotrem wyjmuje zza pazuchy krótki nóż (zapewne kupiony na bazarze jerozolimskim) i ucina ucho Malthusa, świątynnego sługi. I jak Jezus swój ostatni cud przed Zmartwychwstaniem czyni, jak wkłada z powrotem ucho Malthusa na swoje miejsce… Związano wreszcie Jezusa i zabrano go, skrępowanego, w dal… tak jak w dal pojechała ciężarówka z matką Marcinka… A on sam czuł się bezsilny wobec tej przemocy, wobec przemocy jaka dotknęła Jezusa, jak i wobec przemocy, jaka dotknęła jego samego, wtedy, na wsi, wobec wszystkich… Był jak sparaliżowany. Wiedział zresztą, iż TAK STAĆ SIĘ MUSI, by dzieło Zbawienia dokonane zostało – ale było mu jednak wstyd, że nic nie robi, że nie działa w obronie syna Marii… Tu widzenie urwało się, a Marcinek obudził się z krzykiem. - Jezu!!... - Co się stało, Marcinku? – spytał, zawołał raczej, zlękniony tym nagłym przebudzeniem podopiecznego stary ksiądz Józef. Bochenek przez chwilę rozglądał się po gabinecie proboszcza, jakby dopiero teraz pojmując, gdzie się naprawdę znajduje: na plebanii. - Wypij może trochę wody… To pomoże… Wypił. I rzeczywiście – uspokoił się nieco. - Co się stało?... – powtórzył poczciwy i dobry duszpasterz. I po chwili sam sobie odpowiedział: - To był tylko sen, zły sen, prawda? Młody ksiądz pokiwał w milczeniu głową – na „tak" – ale potem, po chwili namysłu, zaprzeczył. Spojrzał na „szefa" ze łzami w oczach. - I tak, i nie. To nie tylko sen. To rzeczywistość. Przypomniało mi się wszystko, jak ten Niemiec bił mnie po twarzy, a potem zabrali mamę… Niestety, z tego koszmaru nie będę mógł się już obudzić. Mama… straciłem ją… Tu wszystkie modlitwy na nic. - Jak możesz… Jak możesz tak bluźnić?! Wszystko w ręku Boga, synku. Widzisz Jego?... – tu ruchem ręki stary proboszcz wskazał Marcinkowi krucyfiks. – On ZMARTWYCHWSTAŁ! - Tak. On zmartwychwstał. Wiem, widziałem go zresztą tej nocy. - Widziałeś go?? – spytał ksiądz Józef zaniepokoiwszy się raptownie, pomyślał bowiem, że młody duchowny doznał z tego przemożnego stresu i lęku pomieszania zmysłów. - Tak. Widziałem go. We śnie, w widzeniu. Nie na Golgocie, nie na Taborze, i nie po Zmartwychwstaniu, ale w Ogrójcu, na chwilę przed pojmaniem go przez straże i zdradą Iskarioty. W chwili lęku i trwogi. Widziałem go, WI-DZIA-ŁEM!... Ksiądz Marcin nadal był wzburzony, „w afekcie", ale mówił już teraz znacznie spokojniej. Ksiądz Józef nie za bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Był prostym człowiekiem, bardzo głęboko wierzącym i pobożnym, ale bynajmniej nie mistykiem. Wobec tych dziwacznych, niecodziennych słów postanowił jednak zdać się na Bożą Opatrzność i Matkę Przenajświętszą. Widocznie tak musi być, tak było, skoro tak mówi; nie miał powodu mu nie wierzyć. Pomyślał tylko chwilę… - Jeśli tak, jeśli taka jest prawda, to… dlaczego rzekłeś przed chwilą to, coś rzekł? Że wszystkie modlitwy na nic?... Ksiądz Marcin przymknął powieki. - Przepraszam… jeśli tak powiedziałem… Oczywiście: wierzę, wierzę – że wszystko stać się może, że nawet kiedyś mamę odzyskam. Ale… Chciałem tylko powiedzieć to, że jeżeli Jezusowi, Synowi Bożemu, lęk, trwoga i cierpienie nie były oszczędzone, TO DLACZEGO MNIE, PROSTEMU KAPŁANOWI OSZCZĘDZONE BYĆ MAJĄ?... Tu zamilkł, i tylko jeszcze zapłakał, mimowolnie jakby, bezgłośnie. Ale to już były te łzy ostatnie, najmniej bolesne, bo przynoszące ulgę. Stary proboszcz bez słów przyciągnął Marcinka do siebie i przytulił. A Marcinkowi wydawało się teraz, jakby to nie stary ksiądz Józef go przytulał, ale mama i nieżyjący już tata… I przypomniał sobie niedawną Wigilię spędzoną razem z mamą, Broniczami (byli już starzy, a nie mieli dzieci, chętnie więc przyjęli zaproszenie w gościnę do Bochenków) oraz właśnie z księdzem Belą – także przyjacielem domu – jak razem śpiewali kolędy… „…Lulaj-że, Jezu-u-niu, moja perełko, lulaj u-lu-bioone me pie-ścidełko… Lulaj-żee, Jezu-niu, lulaj-że, lulaj… A ty go, Matu-u-lu w płaczu utulaj…" - Odwagi, mój synu. Odwagi… - dodał jeszcze tylko proboszcz, poklepawszy go delikatnie po plecach. - Tak, wiem, ojcze. Muszę być teraz odważny. I twardy. - Nie tyle może „twardy", co: dzielny. Takie czasy… Pamiętaj: JESTEŚ KAPŁANEM. Ludzie cię potrzebują, będą cię potrzebowali… Tak jak ty teraz jesteś w potrzebie!... Marcin Bochenek przytaknął w milczeniu. - Pomyśl zresztą tak: nazywam się Bochenek. Marcin Bochenek. Marcin – jak święty Martinus, twój patron, żołnierz rzymski, chrześcijanin, który dał żebrakowi połowę swego płaszcza. I jak bochenek, jak chleb, jak bochen chleba: bądź chlebem dla ludzi, dawaj im święty pokarm: Corpus Christi, bądź dla nich szafarzem Boskiego pocieszenia, krzewicielem wiary, miłości i nadziei. Zwłaszcza nadziei – teraz. Widzisz? – dodał żartobliwie. – Pan przemawia do Ciebie nawet przez Twoje imię i nazwisko! Słowa starego kapłana, niespodzianie dla niego samego, od razu trafiły do tego młodego człowieka, trafiły widać na podatny grunt o sposobnym czasie i w sposobnej sytuacji, jak ziarno z Chrystusowej przypowieści. Zresztą nawet w zmianie wyrazu twarzy Marcinka Józef Bela dostrzegł echo swoich słów, które podyktował mu chyba w tej smutnej, przygnębiającej chwili, sam Duch Święty! Jego oczy nabrały blasku, twarz jakiejś dziwnej mocy czy wewnętrznego rozświetlenia, cała postawa stała się bardziej wyprostowana… jakby obudził się w nim prawdziwy żołnierz Pana, żniwiarz – siewca – robotnik. I Apostoł. - Tak, masz rację, ojcze. Nie pomyślałem o tym w ten sposób… cóż: mea culpa. Masz rację – muszę być teraz DLA INNYCH, nie DLA SIEBIE i nawet NIE TYLKO dla Boga… Stary Józef Bela uśmiechnął się łagodnie. - Napijesz się herbaty? - Tak, dziękuję bardzo. - Jak tam Twoje rany, bolą jeszcze? - Nie bardzo, księże proboszczu – uśmiechnął się lekko Marcinek. W pewnym momencie rozległo się w ciszy pukanie do drzwi. - Proszę… Kto tam?... Wszedł kościelny, pan Alexiewicz. - A, to pan, panie kościelny. Proszę, proszę. W jakiej sprawie?... Nie musiał jednak pytać dalej i dowiadywać się, o co chodzi – obaj od razu zgadli. Za kościelnym Alexiewiczem kryła się młoda drobna kobieta o ciemnorudych włosach, ciemnej karnacji i wielkich ciemnych oczach; z tego co było widać, była w pierwszych miesiącach ciąży. Wydawała się bardzo zalękniona, wystraszona – jak zaszczute zwierzątko. Bez wątpienia: Żydówka. - Wejdź, wejdź, moje dziecko. Tutaj nic ci nie grozi – zaczął od razu stary proboszcz. A ksiądz Marcin wstał od stołu i rzekł do nieznajomej pani: - Proszę za mną… Pokażę pani pokój gościnny. Zaraz przygotujemy coś na kolację, coś do zjedzenia, a potem… Potem coś się z pewnością wymyśli. Proszę… I wyszli już razem: młoda Żydówka (zapewne uciekła z transportu; niedaleko plebanii była stacja kolejowa) i Marcinek, który zresztą w tejże samej chwili przestał być Marcinkiem, a – pozostając tym samym człowiekiem – stał się już księdzem Marcinem Bochenkiem, duchownym i duszpasterzem. Wikarym tutejszej parafii.
- JAROSŁAW STANISŁAW JACKIEWICZ
- "Akant" 2010, nr 2
Jarosław Stanisław Jackiewicz - Marcinek
0
0