Wokół znanego wszystkim krzyża narosło sporo emocji. Walczący okazali już swoją siłę i okazało się, że po każdej stronie jest ona niemała. Doszło do wojny pozycyjnej. Chwycił Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Sytuacja zamarła w bezruchu w stadium mało zadowalającego modus vivendi. Ośrodki władzy mogące mieć wpływ na przebieg zdarzeń w obawie przed nieobliczalnymi konsekwencjami kolejno oświadczają, że nie mogą nic zrobić.
Najbardziej przy tym kuriozalna była wypowiedź rzecznika Episkopatu Polski udzielona dziennikarzom po posiedzeniu 25 sierpnia w czasie briefingu pod gołym niebem, w której porównał on krzyż do mebla.
Zwolennicy przeniesienia krzyża w inne miejsce, a wśród nich jeszcze dobitniej przeciwnicy pozostawienia krzyża tam, gdzie obecnie się znajduje, jako jeden z argumentów podnoszą tezę następującą: „Przecież mniejszość nie może terroryzować większości". Stwierdzenie to w zasadzie słuszne. Omalże tautologiczne. Wszak terror polega na tym, że to mniejszość robi coś złego większości i wprawia tę większość tym sposobem w stan przerażenia. Poza tym terror, jak wiadomo, jest rzeczą złą.
Jak sobie przypomnimy zachowania mniej lub bardziej skandaliczne, buńczuczne, a czasem heroiczne samych obrońców krzyża, to myśl o terrorze może nam przyjść do głowy, choć główna zasada dobrego terroru nie jest tu zachowana, bo wszystko się dzieje jawnie i nie ma mowy o żadnym działaniu nie wiadomo kiedy nie wiadomo gdzie. Już raczej regułę tę stosuje sama władza. Inna rzecz, że w naszym stwierdzeniu nie chodzi o prawdziwy terror, ale po prostu o to, że mniejszość nie może forsować swojej opinii wbrew woli większości. Teza zdawałoby się oczywista, ale pomyślmy przez chwilę nad nią. Czy naprawdę nie może?
Nie zapominajmy, że żyjemy w demokracji, a demokracja nie polega na bezdusznym oglądaniu się na wolę większości. Demokracja zachodnia, a taką w końcu przyjęliśmy, nie polega na jednomyślności. Wpisane jest w nią założenie, że część spośród nas może nie zgadzać się z przyjętą w trybie głosowania większościowego linią postępowania. Część ta nie zostaje jednak siłą zmuszona do zmiany zdania, ani eksterminowana, ani przegnana. W ducha demokracji wpisane jest pokojowe współżycie z ludźmi o odmiennych opiniach, a dalej szacunek do nich i przyznanie im wszelkich praw do rozwijania swoich odmiennych poglądów i utwierdzania się w nich. Każdy wyborca winien działać wedle tych zasad świadom, że jeśli nie dziś, to jutro i on może znaleźć się w opozycji.
Z tego samego ducha demokracji wynika kolejno następująca zasada. Jeśli większość ma w danej sprawie określoną opinię sprzeczną z opinią pewnej mniejszości, ale rzecz, o którą chodzi, nie jest dla większości specjalnie ważna, dla owej mniejszości zaś ma ona charakter fundamentalny, to większość winna ustąpić. Gdyby postąpiła inaczej, to ona właśnie wystąpiłaby w roli terrorysty, albowiem z mało ważnych powodów tłamsiłaby mniejszość.
Czy to, co napisałem, stosuje się do przypadku krzyża? No cóż, jako żywo, jeśli spojrzeć na rzecz z odpowiedniej strony. Nie skupiajmy się bowiem na reakcjach obrońców. One nastąpiły dopiero po tym, jak przedstawiciele większości ugodzili w to, co dla nich bardzo ważne. Co było jednak wcześniej? Sam krzyż. Czy sam krzyż stojący tam, gdzie stoi, aż tak bardzo nam przeszkadza? Co by się stało, gdyby stał tam sobie już nawet na zawsze? Moim zdaniem nic lub prawie nic, co można by uznać za godzące w ważne dobro większości.
Z punktu widzenia Polaków żyjących poza centrum Warszawy, sprawa wydaje się w ogóle pozbawiona znaczenia. W polski krajobraz wpisują się przydrożne krzyże i jeden więcej nikomu nie czyni różnicy. Zwolennicy ateizacji, neutralności światopoglądowej kraju czy też rozdziału Kościoła od państwa też nie mają powodu skupiać się akurat na tym krzyżu, gdyż byłaby to zwyczajna małostkowość w obliczu kwestii tego rodzaju – od kaplicy sejmowej począwszy, poprzez religię w szkołach publicznych, wartości chrześcijańskie w mediach, wolne dni w święta kościelne, na poświęcaniu państwowych inwestycji przez biskupa skończywszy.
Wydaje się, że można by wymienić jeszcze następujące mniej lub bardziej większościowe powody usunięcia krzyża. Po pierwsze, jest to zapewne samowola budowlana. Wydaje się jednak, że większość nie ma prawa powoływać się na ten argument, skoro sama uprzednio owo złamanie przepisów usankcjonowała. To samo dotyczy ewentualnego drugiego powodu, czyli tego, że postawienie krzyża w danym miejscu spotkać by się mogło ze sprzeciwem architekta miejskiego. Trzeci i czwarty powód jest taki, że krzyż może nie podobać się obecnemu prezydentowi i partii rządzącej. Zastanówmy się, czy tego rodzaju powód może wpisywać się w dobro większości.
Nie ma jednak co się zastanawiać. Oczywiste jest, że jeśli większość popiera interes polityczny świeżo wybranego prezydenta i partii rządzącej, to większość chce usunięcia symbolu, który opozycji udało się zawłaszczyć i którego istnienie w taki czy inny sposób godzi w interes polityczny obozu rządzącego. Owo godzenie w interes ma charakter terytorialny. Platforma zdobyła Pałac Prezydencki, a tu jak na złość, PiS fuksem wywalczył przyczółek i to nie na tyłach, ale od frontu, w najbardziej widocznym miejscu. Opozycja, gdyby jej na to pozwolić, uczyniłaby zapewne z tego miejsca miejsce spotkań i wieców.
Pytanie, czy przyznanie racji Platformie i de facto pozwolenie jej na stłamszenie pewnej skromnej mniejszości w imię partyjnych interesów jest w istocie w interesie większości. Zadając to pytanie zakładam, że interes większości w Polsce obejmuje wszystko to, co sprzyja stabilności demokracji. Odpowiedź ma to pytanie również jest oczywista. Partyjne interesy Platformy nie mają nic wspólnego z interesem większości ani z dobrem Polski. Jest ona jedynie jedną z wielu partii, które były i będą przewijać się przez nasze życie polityczne. Jej ewentualna wartość może polegać wyłącznie na tym, że powoływani z jej nadania urzędnicy dbają o dobro publiczne. Udzielamy jej wobec tego mniejszego lub większego poparcia w wyborach. Natomiast jej spór z PiS-em nic nas nie musi obchodzić. Popieranie jednej z partii w tym sporze jest niczym innym jak nawoływaniem do upartyjnienia państwa, rozumianym tu jako używanie instytucji państwowych do realizacji interesu politycznego.
Jaki z tego wszystkiego wniosek? W ogóle nie należało ruszać krzyża i wspominać o jego przeniesieniu. Prezydent zdecydowanie nie wyczuł sprawy i rację mają PiSowcy, że go obarczają odpowiedzialnością za rozpoczęcie awantury. Może co prawda zawsze powiedzieć, że się nie spodziewał, ale jako głowa państwa mógł się tego spodziewać. Nie niepokojony krzyż stałby sobie grzecznie otoczony coraz bardziej kurczącą się grupką fanatyków, którzy wcale nie nazywaliby się wtedy obrońcami. Po roku czy dwóch można by go zapewne przenieść, skonsultowawszy się uprzednio po cichu z zainteresowanymi środowiskami i wybadawszy ich nastroje. Należy się spodziewać, że na przeniesienie zgodziłby się również samo PiS, skoro w miarę upływu czasu waga zdobytego przyczółka by zmalała. No, ale tak się nie stało.
Co wobec tego możemy zrobić w tej chwili? To samo. W jednej chwili przestać interesować się krzyżem. Władze powinny ogłosić, że krzyż nie zostanie usunięty, jeśli wszystkie zainteresowane strony nie wyrażą zgody, a następnie zignorować go. Niech sobie stoi. Stopniowo zlikwidować barierki, a ewentualnych gapiów czy pielgrzymów usuwać od czasu do czasu zgodnie z wymogami bezpieczeństwa w trakcie rozmaitych uroczystości.
*
Dziwimy się czasem ateistycznym zapędom Francuzów. Tak są uczuleni na obecność symboli religijnych w miejscach publicznych, że przegnali z nich noszone przez muzułmańskie kobiety chustki. W duchu postmodernistycznej tolerancji zazwyczaj nie widzimy niestosowności w jakiejkolwiek symbolice i jej mieszaniu. W duchu ekumenizmu sprzeciwu nie wzbudziłaby budowla opatrzona krzyżem katolickim, krzyżem prawosławnym, gwiazdą Dawida i półksiężycem. Ostatnie wydarzenia uchylają nam jednak rąbka tajemnicy, jak to możliwe, by krzyż nabrał złowrogiego wydźwięku i pojawiła się tendencja do wycofania go ze sfery publicznej.
Obrońcy krzyża ustawionego pod Pałacem Prezydenckim doprowadzili do spiętrzenia emocji i do zaognienia konfliktu. Nikt się tego spodziewał i nikt tego nie chciał. Nie zdają sobie być może sprawy, że ich działania będą miały pewne niezamierzone zapewne przez nich konsekwencje.
Wyobraźmy sobie, że dziś spada kolejny samolot i znowu giną ważni przedstawiciele państwa. Mamy powtórkę z żałoby narodowej, ale krzyż? Czy znowu gdziekolwiek by go ustawiono? Gdyby ktokolwiek nawet przyniósł go w miejsce spontanicznej żałoby, sto razy zawahano by się, nim by miał stanąć i zapewne by do tego nie doszło. W pamięci mieliby wszyscy, że w ślad za nim przyjdą niezłomni bojownicy niepomni na prawa przestrzeni publicznej, jakie wszak sami dla siebie ustanowiliśmy, by ich dla własnego dobra przestrzegać, i podepczą je.
Będziemy już odtąd myśleć: „z krzyżem trzeba ostrożnie, więc lepiej go tak nie ustawiać wszędzie, gdzie popadnie, a najlepiej w miejscach prywatnych". W ten sposób obrońcy krzyża wykonali poważny krok na drodze do wypchnięcia go poza przestrzeń publiczną. Obrońcy wszelkich symboli – miejcie tę lekcję w pamięci.
- Roman Godlewski
- "Akant" 2010, nr 11
Roman Godlewski - Kontrowersje wokół krzyża
0
0