Archiwum

Marcin Mielcarek - Śniąc betonowe koszmary

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Od przeszło roku wynajmowałem kawalerkę w popegeerowskim bloku – stojącym samotnie pośrodku brązowych pól szarym, czteropiętrowym klocu. Wracałem właśnie z zakupów, szedłem na piechotę dziurawą, asfaltową drogą w jego kierunku. Przykry był to widok, naprawdę żałosny – ten kawał betonu upchany w centrum niczego. Nie bardzo to przypominało Pierwszy Świat – w kontraście do metra w Seulu, opery w Sydney czy wieżowców Dubaju. XXI wiek i nadal nie ocknęliśmy się z głębokiego, czerwonego koszmaru.

Pracowałem w fabryce tworzącej części do chińskich maszyn, w oddalonym o dwadzieścia kilometrów mieście i chociaż musiałem dojeżdżać pięć, a czasami sześć dni w tygodniu do pracy, to i tak kalkulowało mi się mieszkać właśnie w takim postkomunistycznym tworze. Ten blok oraz sama wioska – jeden sklep, mały kościół, budynek poczty i kilkanaście domów na krzyż – sprawiały wrażenie zastygłych w czasie i przestrzeni. Człowiek czuł, jakby wciąż śnił, czuł, że wszystko płynie tu znacznie wolniej – każdy dzień wlókł się jak tydzień, bo działo się tyle i nic się nie działo właściwie. Nie powiedziałbym, że polubiłem to miejsce. Kwestia przyzwyczajenia. A ja nadal nie mogłem przywyknąć.

Przeszedłem przez zabłocone podwórko z placem zabaw jak z horroru i dwoma połamanymi, przeżartymi rdzą trzepakami. Zdezelowane auta stały w szeregu pod jedną ze ścian, pod oknami na parterze. Zatrzymałem się na sekundę, bo obok mojego starego forda ktoś zaparkował nowego, czarnego lexusa. Rejestracje miał miejskie. Podziwiałem go, wiedząc, że nigdy nie będzie mnie na podobnego stać. Później wszedłem do bloku prosto na odrapany korytarz. Na tablicy ktoś przyczepił kartkę dotyczącą podwyżki czynszu – drugi raz odkąd się wprowadziłem. Ruszyłem dalej po schodach na pierwsze piętro i z grzeczności zapukałem do gładkich, niebieskawych drzwi z płyty wiórowej. Nacisnąłem na klamkę i znalazłem się w środku, nie ściągnąłem butów ani kurtki. Telewizor wył na maksa. Na ścianie, naprzeciwko wejścia, wisiał drewniany Jezus, cierpiący za grzechy takich jak ja.

                   – Pani Gieniu! – zawołałem od wejścia. – Przyniosłem zakupy!

                   – Proszę! – odrzuciła mi z salonu.

                   Wszedłem tam.

                   – Mam zakupy! – powtórzyłem, bo kobieta miała problem ze słuchem, no i ten telewizor. – Zostawić w kuchni?!

                   – Tak.

W kuchni zastałem niezły bałagan, sterty naczyń piętrzyły się niepozmywane, tworząc ciekawą wieżę. Otworzyłem lodówkę, a ta buchnęła mi prosto w twarz stęchłą, chłodną bryzą. Wypakowałem jedzenie, a potem westchnąłem ciężko i wziąłem się do pracy. Kiedy skończyłem nie miałem w co wytrzeć rąk, więc wytarłem o swoje spodnie. Wróciłem do salonu. Pani Gienia siedziała tak jak wcześniej – na dużym fotelu, gapiąc się w ekran, w lecący dzień po dniu ten sam religijny kanał.

                   – Schowałem zakupy do lodówki! – oznajmiłem, starając się przekrzyczeć TV. – Będę już szedł!

                   – Pieniądze mam w portmonetce, na stoliku, w korytarzu.

                   Nie odwróciła nawet głowy, żeby na mnie spojrzeć. Jej siwe włosy, wydawały się jak z waty. Kiedy się obróciłem chcąc wyjść, zawołała za mną:

                   – Na mszy już byłeś?

                   – Byłem.

                   – Pomódl się za mnie.

                   – Pomodlę się.

Ta rozmowa na do widzenia wyglądała zawsze identycznie, niezależnie od dnia tygodnia. Oczywiście nigdy nie szedłem do kościoła i nie modliłem się za jej duszę. Bóg w katolickim wydaniu przestał być dla mnie niestety atrakcyjny i nowi faryzeusze musieliby się bardzo postarać, żeby ten stan zmienić. Wychodząc zerknąłem na stolik i leżący na nim portfel. Nie wziąłem od niej pieniędzy, nigdy nie brałem. Wiszący Chrystus spoglądał na mnie za każdym razem tak samo.

Zamknąłem za sobą drzwi i udałem się na trzecie piętro, do siebie. Na schodach minął mnie jeden typ, mieszkający obok Pani Gieni. Miał więcej niż trzydzieści lat i Grzegorz na imię. Kiedyś był podobno dzianym biznesmenem, miał wielki dom na przedmieściach i żonę, ale dojechała go skarbówka i stoczył się na samo dno. A teraz łapał mnie nerwowo za ramię. Popatrzyłem na niego znudzony, bo już to przerabialiśmy.

                   – Dzisiaj pofrunę – wyszeptał.

                   Czarne oczy miał dzikie jak spłoszony zwierz. Iskrzyły się w świetle żarówki.

                   – Okej stary. Nic mi do tego – odpowiedziałem mu, wyrywając się.

                   – Dzisiaj pofrunę! – rzucił głośniej i pobiegł schodami na górę.

Potem, kiedy już wchodziłem do swojego wynajmowanego mieszkania, zbiegał po tych schodach w dół. Prawie się wywalił, wyłożył tuż przed moimi nogami – nie zwrócił na mnie jednak uwagi. Podniósł się i poleciał dalej, zupełnie jak małe dziecko. Ewidentnie był znowu na jakimś kwasie czy innych dropsach. Na szarym stopniu pojawił się czerwony slajd. Zrozumiałem, że ten dziwny gość musiał zedrzeć sobie skórę z dłoni podczas upadku. Niechętnie przetarłem to podeszwą.

Zamknąłem za sobą drzwi i rozebrałem się. Była niedziela i miałem w planach nadrobić zaległości z kultury, przeczytać coś dobrego albo obejrzeć jakiś film. Spojrzałem na zegar, wiszący w kuchni. Wskazywał, że jest już po dwunastej. Wyjąłem piwo z lodówki, otworzyłem je i pociągnąłem na zdrowie – nie chciałem myśleć o tym, że musiałem wypijać jedno, dwa po pracy czy w weekend; zdawałem sobie jednak sprawę, że to szybka droga do zostania alkoholikiem, ale tłumaczyłem to narodowo-genetycznym obciążeniem. Przeszedłem do salonu, usiadłem na wysłużonym tapczanie i momentalnie zrobiłem się śpiący. Po sześciu dniach pracy jedyne na co człowiek ma ochotę to sen. Tylko praca i sen – tak to sobie w naszej cywilizacji urządziliśmy. Zamknąłem na chwilę oczy. Praca i sen. Nic więcej od życia.

W każdym razie nie wiem czy naprawdę zasnąłem czy tylko śniłem na jawie pośród betonowych ścian, bo usłyszałem nagle dzwonek do drzwi. Podniosłem się, ziewnąłem i podszedłem do nich. Zajrzałem przez judasza i otworzyłem.

                   – Ten debil znowu opowiada, że pofrunie – zaczął Stachu od wejścia. – Wnerwia mnie to. Ktoś powinien z nim coś zrobić.

                   – Daj sobie spokój.

Stanął w korytarzu, popatrzył chwilę na ściany, dotknął stojącej paprotki, zajrzał do salonu i spojrzał w końcu na mnie. Był w spodniach od garnituru i idealnie wyprasowanej, białej koszuli. Kiedyś go o to zapytałem – zapytałem po co mu ten cały elegancki pic w niedzielę. Wyznał, że wyniósł to z domu. Pomyślałem wtedy, że czasami można natknąć się jeszcze na szczątki kultury.

                   – Zajęty jesteś? – zapytał.

                   – Nie bardzo.

                   – Pomożesz mi przynieść z auta komodę?

                   – Jaką komodę?

                   – Kupiliśmy z Magdą w IKEI. Komodę zwykłą no. Zapakowana w karton jest. Ciężka jak cholera.

                   – Dobra. Chodźmy.

Wziąłem buty i zarzuciłem na siebie polar, bo mieliśmy przecież styczeń. Stachu mieszkał na samej górze, na czwartym, w bloku nie było windy. Zchodziliśmy po schodach, więc przyglądałem się odrapanej klatce schodowej i wulgarnym napisom, trafiającym się gdzieniegdzie. Pomyślałem, że ktoś powinien się tym w końcu zająć. A potem pomyślałem, że mógłbym zrobić to ja, załatwić kasę od spółdzielni, zaszpachlować i pomalować – dorobiłbym sobie. Prosta sprawa, ale w sumie to nie, bo zrobiłbym to gdyby nie ten cholerny, notoryczny brak czasu. Pewnie inni myśleli podobnie. Czyli będzie tak jak było, nic się nie zmieni.

                   Wyszliśmy na zewnątrz, gdy z nieba zaczynał padać śnieg.

                   – Niezła fura, nie? – zagaił Stachu, wskazując na tego lexusa.

                   – No niezła. – odparłem. – Ciekawe czyja, co?

                   – Podobno nowego właściciela bloku. Kupił ostatnio tę naszą budę. Słyszałem, że będziemy teraz słono za czynsz płacić. Dodaj do tego jeszcze wszelkie podwyżki i nie zostanie nic innego jak tylko wbić zęby w ścianę.

Chłopak otworzył bagażnik swojego kombiaka i pokazał mi co i jak. Wzięliśmy to we dwóch, on poszedł pierwszy. Zaczęliśmy powoli wdrapywać się na górę. Nie miałem pojęcia ile to ważyło, ale wydawało mi się, że tonę. Kiedy w końcu wtargaliśmy to na czwarte piętro i położyliśmy na panelach w salonie Stacha, poczułem, że ręce płoną mi żywym ogniem.

                   – No – powiedział, klepiąc karton – i tak to będzie wyglądać. Zobacz jaka ładna na zdjęciu. Kiedy skręce to cię zawołam, żebyś zobaczył. Tutaj będzie stała, spójrz. Wypieprzę tę starą i tutaj będzie stała ta nowa. Widzisz?

Spróbowałem to sobie zwizualizować, ale mi nie szło. Ten biały, nowoczesny mebel za cholerę nie pasował do jasnobrązowej meblościanki i reszty wystroju z PRL-u. Jakby gołąb zesrał się na kostkę brukową albo coś w tym ordynarnym stylu. Nie odezwałem się jednak ani słowem.

                   – Będziesz to dzisiaj skręcał? – spytałem go beznamiętnie, chcąc już sobie iść.

                   – Nie. Znaczy nie wiem. Na razie nie. Może potem.

                   – Okej stary. W takim razie idę.

                   – Co będziesz robił?

                   – A co?

                   – Mam piwo, napijemy się?

Zgodziłem się z nim, ale powiedziałem, że idziemy do mnie. Wzięliśmy dwie butelki i poszliśmy do mojego mieszkania. Usiadłem na tapczanie, a Stachu wyszedł na balkon i zapalił papierosa. Oparł się o poręcz i przez chwilę rozglądał się po okolicy. Zimny wiatr targał jego włosami.

                   – Ale mamy tutaj widoczek, co? – stwierdził nagle z balkonu. – Szaro, buro i ponuro. Dookoła tylko pola, pola i pola. Nawet latem jest brzydko i do tego wali gnojówą. Idzie się porzygać i nic więcej. Co za okolica, bez kitu.

                   – Kwestia nastawienia.

                   Wrócił do salonu, zamknął za sobą przeszklone drzwi i momentalnie zrobiło się cieplej. Nie zdążyliśmy nawet zacząć porządnie jakiegoś tematu, kiedy nad naszymi głowami rozległo się nagle łomotanie. To był jednostajny, głośny i dziwny dźwięk. A potem doszedł cichy jęk kobiety. Również miarowy, jak automat. Popatrzeliśmy po sobie. Stachu zapytał mnie z rozbawieniem:

                   – Oni się tam ten tego?

                   – Tak.

                   – I często to robią?

                   – Codziennie i to dwa albo trzy razy nawet.

                   – Co ty? Nie gadaj!

Chłopak wstał i popatrzył z fascynacją w sufit. Odgłosy stały się jeszcze żwawsze i poczułem się zażenowany, że muszę dzielić ze Stachem tę chwilę. Wiedziałem, że jemu to nie przeszkadza, a nawet go to bawi. Nietypowe sytuacje bawią człowieka raz na jakiś czas. Kiedy stają się rutyną przestaje nam być już do śmiechu.

                   – Ej ty, czekaj – zaczął nagle z miną jakby odkrył coś zupełnie nowego. – To nie są ci sami co mają już piątkę dzieciaków? Ci co do nich w każdy czwartek przychodzi opieka społeczna? Ta matka to taka blondynka chuda? Co w ciąży jest znowu i jak idzie na spacer z wózkiem to wypala paczkę fajek?

                   – To są oni – przyznałem.

                   – I przecież nad tobą mieszkają, no tak. Ale jaja stary.

                   – Żadne jaja, tylko tragedia.

                   Stachu usiadł obok mnie i napił się piwa. Nadal gapił się w górę. Odgłosy weszły w finalną fazę i wiedziałem, że nie potrwa to już długo.

                   – Próbowałeś gadać z tym facetem? – zapytał mnie naiwnie.

                   – Przecież go widziałeś, nie? – odparłem zrezygnowany.

                   – W sumie tak. W sumie racja, nieciekawy gość – przyznał po chwili namysłu. – Ale kurde, że oni tak na oczach i uszach reszty tych dzieciaków? Masakra jakaś. Piątkę mają przecież, zaraz będzie szóste. Co oni, posrani? Drużynę piłkarską chcą założyć? Co za ludzie, co za naród...

Sięgnąłem po pilota i włączyłem TV. Leciał jakiś program na żywo z ludźmi zrobionymi chyba z plastiku. Żel na włosach, pełen makijaż, sztuczny uśmiech, białe zęby i oczy ziejące bezdenną pustką. Siedzieli w jakimś modnym studio, siedzieli na szarych pufach i gadali od rzeczy, o sprawach istotnych chyba tylko im podobnym. Wydawali się być całkowicie oderwani od rzeczywistości – a właściwie to rzeczywistość nijak miała się do nich. Byli niczym różowa landrynka wrzucona do brudnej kałuży, którą przed błotem chroniła tylko cienka warstwa folii.

                   – Co to za gówno? – spytał z rozdrażnieniem Stachu. – Weź to wyłącz.

Miałem to już wyłączyć, kiedy na ekranie zrobiło się ciekawie. Jakiś facet wtargnął zupełnie znikąd na środek studia, z wielkim, popisanym kartonem, zasłaniając tym samym resztę pasjonujących gości. Miał na sobie czarną kurtkę z kapturem, twarz zakrytą chustą. Wyciągnął do kamery transparent i zaczął krzyczeć to, co było na nim napisane:

                   – SZTUCZNE ELITY MAJĄ NASZĄ KREW NA RĘKACH!

                   Nie zdążył nawet powtórzyć tego zdania, bo momentalnie wyskoczyło wielkie logo kanału telewizyjnego z krótkim komunikatem, że przepraszają za tymczasową usterkę. Sekundę później puścili reklamy i nagle chodziło już tylko o proszek, który usunie twój największy egzystencjalny problem – plamy na białej koszuli.

                   – Ty, o to było stary? – zapytał zaskoczony Stachu.

                   – Nie mam pojęcia.

                   – Czasami nie rozumiem, co oni w tej telewizji puszczają, oglądam i nie wiem o co im chodzi. Też tak masz?

                   – Czasami.

                   Stachu pokiwał głową z niedowierzaniem i napił się piwa. Potem znowu poruszył ten temat:

                   – Co to za typ był, bez kitu. O co mu chodziło, co? Myślisz, że to była jakaś ustawka?

Nie miałem chwili, żeby nad tym pomyśleć, bo nagle usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Poszedłem otworzyć i jednocześnie z ulgą stwierdziłem, że tamci na górze zaprzestali swoich harcy. Na korytarzu stała kolejna wyzuta z życia osoba, moja sąsiadka z dołu, Sabina. Poza nietypowym imieniem miała też kolorowe włosy i kolczyk w nosie. Nie lubiłem jej, ale ona tego chyba nie wiedziała – nigdy wprost tego nie powiedziałem. Czasami ludzie wybierają nas, a nie my ich. Przychodziła do mnie kiedy jej się nudziło, a nudziło często – pracowała z domu, na infolinii jakiegoś komórkowego operatora. Jej chłopak pracował jako kurier od rana do wieczora. Ciągle o nim opowiadała, był kimś na kształt artysty – niespełnionego artysty – ale w ogóle tego nie słuchałem. Znaczy się docierały do mnie jej słowa, ale jakimś sposobem ich nie przyswoiłem. Mogłem za to tylko dziękować niebiosom, bo moja głowa już dawno wybuchłaby pod naporem tylu nieprzydatnych nikomu informacji.

 Weszła do mnie właściwie nic nie mówiąc i usiadła obok Stacha. Nie zwracając na niego uwagi, odezwała się do mnie:

                   – Pamiętasz jak ci mówiłam o moim bracie Kamilu, nie? Mieszkał tutaj też kiedyś, ale się wyprowadził i to była najlepsza decyzja w jego życiu – zaczęła, ale nie czekała na moją reakcję. – Teraz mu się zaczęło powodzić, kładł płytki w Polsce, potem wyjechał i w niemieckiej firmie kładł, ale przeszedł w końcu na własną działalność i trzepie kupę forsy. No i rozmawiał z moim Tośkiem i chce, żebyśmy do niego przyjechali. Mają pracować we dwóch. Wiesz ile kasy będzie mój Tosiu zarabiał miesięcznie? Dziesięć tysięcy euro! Wyobrażasz to sobie?

                   – No to miło – powiedziałem tylko, nie wiedząc w sumie co innego miałbym powiedzieć.

                   – I jak już będziemy mieć takie siano, to z Tośkiem wynajmiemy domek z garażem i tam będzie mógł zrobić własną pracownię malarską. On nie może malować w takich warunkach, w tej naszej klitce, naprawdę nie może tutaj tworzyć. Ale nie dziwię mu się. Ta wieczna szarzyzna zabiłaby największy talent na świecie. A przecież widziałeś jego obraz, pokazywałam ci jego obraz przecież. Także wiesz do czego on jest zdolny. Poza tym musi pracować przez całe dnie, żeby zarobić jakieś normalne pieniądze. Wraca i jest zmęczony i nie może malować. Błędne koło. Musimy w końcu stąd wyjechać, jak najdalej – oświadczyła dobitnie.

                   – Tym bardziej, że czynsz znowu w górę – wtrącił Stachu, dopijając końcówkę piwa. – Czynsz w górę, a ja dalej robię za minimalną.

                   – Znowu? Co za miejsce. Tutaj się nie da po prostu żyć!

                   Zapytałem Stacha czy chce kolejne piwo. Sabinie też zaproponowałem i po chwili wróciłem z dwiema butelkami. Ostatnimi jakie miałem. Wieczór – mój prywatny wieczór, kiedy zostanę już w końcu sam – zapowiadał się kiepsko.

                   – Jak dobrze pójdzie to za dwa miesiące się stąd wyprowadzimy – oznajmiła dziewczyna pełna dumy. – Kamil już szuka nam lokum.

                   – My w sumie też powoli szukamy czegoś nowego – przyznał nieśmiało Stachu. – Ale jeszcze nie wiemy. Albo dziecko albo ładniejsze mieszkanie na wynajem. A w nim ewentualnie kot. Myśleliśmy też trochę o kredycie, ale nikt nam go nie da. Według filozofii banków te same pieniądze lepiej ładować do kieszeni kogoś innego.

                   – Nawet mi nie mów. Wszyscy się stąd zaraz wyprowadzą i zostaną tutaj tylko stare dziadki – wyrzuciła Sabina. – I wtedy będą sobie mogli czynsz podnosić. Ciekawe z kogo będą zdzierać. Co nowy właściciel, nowy zarządca to większy idiota. Byle się nachapać, już, teraz, zaraz. Poza własnym, pełnym kałdunem nic ich nie obchodzi. Byle by oni mieli.

Przez chwilę przyglądałem im się w milczeniu. Dalej rozmawiali. Dlaczego siedzą u mnie i gadają, pomyślałem. Przecież mogą iść do siebie. Poważnie zastanawiałem się nad tym, żeby ich wyprosić. Myślałem nad pretekstem. Potem Sabina przeniosła na mnie swoje poszarzałe, zielone oczy.

                   – A ciebie co tu właściwie trzyma, co? Czemu się nie wyprowadzisz? – zapytała mnie, ale było to raczej jak atak.

                   – Nie wiem. Nie mam pojęcia – odrzekłem powoli.

                   – Jesteś po studiach, nie? Inżynierskich?

                   – Jestem.

                   – To co ty tutaj jeszcze robisz, co? Nie masz dziewczyny, nie masz zobowiązań. Jesteś masochistą czy jak, żeby tutaj siedzieć?

Nie odpowiedziałem jej, bo zanim otworzyłem usta, z których wyszło by coś mało mądrego i miłego, usłyszeliśmy stłumione uderzenie i po chwili zaczął wyć alarm. Podnieśliśmy się z tapczanu. Dobiegł nas teraz przerażony krzyk. Dochodził sprzed bloku, tak samo jak alarm auta. Wyszliśmy na balkon, Stachu jako pierwszy.

                   – O ja pierdolę... – wyrzucił, łapiąc się za głowę. – O ja cię pierdolę!

                   Spojrzeliśmy z Sabiną w dół. Na czarnym lexusie, częściowo na dachu, a częściowo na rozbitej szybie, leżało powykręcane ciało mężczyzny. Wiedziałem, że to był on, wszyscy od razu to wiedzieliśmy. Grzegorz.

                   – Skoczył na główkę, prosto na tego nowego lexusa! O ja cię pierdaczę! – ponowił Stachu.

                   – Czy on żyje? – spytała Sabina.

                   – Cholera go wie – odpowiedział chłopak i zaczął krzyczeć. – Ej, Grzegorz! Grzegorz!

                   Nie było reakcji.

Potem poszło jak na filmie, z tego balkonu mieliśmy ujęcie niczym z lotu ptaka. Kobieta stojąca przy aucie płakała przeraźliwie, po bokach leżały jej pełne zakupów torby. Z bloku wyszedł starszy gość w eleganckich ubraniach, który zobaczywszy co się stało z jego nowym autem, zaczął się nerwowo wydzierać. Pojawił się też jakiś inny mężczyzna. Podszedł do leżącego Grzegorza i łapał go za nogę, rękę, głowę. Jakaś inna kobieta, która dopiero się pojawiła, krzyczała, że ma go nie ruszać. Ktoś też musiał zadzwonić po karetkę, bo z oddali słychać było wycie syreny. Ludzie wychylili głowy ze swoich mieszkań, kilku zaczęło nagrywać to na telefon. Sabina też nagrywała. Na dole zaczął zbierać się nieduży tłumek. Nierealna sensacja okupiona prawdziwą krwią.

                   – Idę na dół! Cholera jasna co za akcja! – wykrzyczał Stachu. – Tyle razy gadał, że pofrunie i w końcu pofrunął! Naprawdę skoczył na dyńkę z tego pieprzonego dachu!

                   – A ja dzwonię do Tośka i wyjeżdżamy stąd jak najszybciej! – rzuciła do siebie dziewczyna, wymijając mnie w przejściu. – Co za podłe miejsce!

Trzasnęła drzwiami. Chwilę jeszcze było słychać kroki na korytarzu. Zostałem sam. Złapałem się poręczy i popatrzyłem w dół. Byłem na trzecim piętrze, całkiem sporo do ziemi. W głowie szumiało mi od panującego wokół chaosu. Nagle złapałem się na tym, że sam mam ochotę skoczyć. Skoczyć i mieć to wszystko z głowy. Tak jak Grzegorz. Odsunąłem się jednak, oparłem tej chorej, niespodziewanej pokusie. Wróciłem do salonu i zacząłem się poważnie zastanawiać co tak właściwie mnie tutaj trzyma. Sabina miała rację, naprawdę musiałem być kimś na wzór masochisty. Myślałem nad tym przez chwilę, o sobie w innym miejscu, w innym czasie. Tylko przez chwilę. Potem też postanowiłem zejść na dół, przed blok, do ludzi zasiedziałych tutaj bez logicznego powodu, ludzi zakotwiczonych na samym dnie równie mocno co ja. Ludzi śniących betonowe koszmary, ciężkie, betonowe koszmary skażone na wieczność czerwienią.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.