Potrzebowałem na szybko kasy, więc bez dłuższego namysłu udałem się do siedziby pewnej firmy budowlanej, która wypłacała dniówki i podobno zatrudniała ludzi bez większego pojęcia o robocie – ludzi takich jak ja. Byłem właśnie w poczekalni, a ze mną duża grupa mężczyzn w różnym wieku gadająca po ukraińsku. Wszyscy mówili po ukraińsku. Kurwa mać. Tylko po ukraińsku, a ja wcale.
Kiedy poproszono następnego z kolejki, czyli mnie, wstałem i udałem się do drzwi. Zanim wszedłem, pomyślałem, że raczej nie mam szans na tę robotę. Facetów czekających tutaj była chyba dwudziestka, a wszyscy wyglądali na dużo bogatszych doświadczeniem ode mnie. A na pewno aż tylu nas nie potrzebują. Do cholery na pewno nie, bo żadne z nas rarytasy.
Pokój, w którym siedział gość od rekrutacji, był mały. Na środku stało stare biurko zajmujące pół tego pomieszczenia. Na nim leżała sterta papierów, był też monitor i popielniczka, z której wysypywał się szary puch i pety. Śmierdziało tutaj. Dusiło.
– Dzień dobry – powiedziałem na przywitanie i usiadłem na krześle. Gość nawet na mnie nie spojrzał.
– Jak się nazywacie?
– Marcel Poniatowski.
Teraz dopiero podniósł wzrok i było w tym nieprzyjemne zdziwienie.
– Polak? – spytał, chcąc się chyba upewnić w tym fakcie.
– Czemu by nie? – odbiłem obojętnie.
– Raczej nie zatrudniamy Polaków...
– Doprawdy?
– Tak.
– Dlaczego?
– Zasady firmy.
– A konkretniej?
– Konkretniej to wolniej pracujemy i żądamy większego wynagrodzenia. Firmie nie pasuje taki układ, więc zwyczajnie nie zatrudniamy naszych.
– Zapierdalam za dwóch – oznajmiłem z obcą pewnością siebie. Chyba naprawdę zależało mi na dostaniu tej pracy.
– Polaków czy Ukraińców? – zapytał całkiem poważnie. Widziałem to w jego oczach. Pytał na serio.
– Polaka i Ukraińca. Może być?
Gość podrapał się po głowie i przejrzał jakieś papiery.
– Nie wiem co panu powiedzieć. My naprawdę nie zatrudniamy Polaków.
– Aż tak z wami źle?
Nie odpowiedział.
– Co panu szkodzi zatrudnić jednego Polaka? Prawdę mówiąc, to i tak tylko na kilka dni, góra tydzień, bo dłuższa praca, która jest pewnym rodzajem uwiązania i obowiązku, to regularne wstawanie o poranku i wczesne kładzenie się spać, żeby o tym poranku właśnie wstać, powoduje, że dostaję na głowę. Tydzień, a potem z pewnością się zmyję. Jeden Polak przez tydzień chyba nie doprowadzi firmy do bankructwa.
– To nie świadczy o panu zbyt dobrze.
– Ale wy przecież szukacie takich jeleni, na tydzień, dwa, góra miesiąc. Mylę się?
Facet westchnął, jakby zrzucił z siebie coś wyjątkowo ciężkiego.
– Naprawdę bardzo bym chciał, ale nie mogę. No nie mogę. Polaków nie i już. Takie mamy zasady – powiedział, rozkładając ręce w geście bezsilności.
– A pan?
– Co ja?
– Jest pan Polakiem zatrudnionym w tej firmie. Da się? Da się.
– Ja to co innego – skwitował.
W sumie miał rację, że on to co innego. Nie chciałbym być na jego miejscu. Gówniana robota. Pieprzyć się codziennie z taką masą ludzi.
– To wpisz pan, że jestem Ukraińcem i po kłopocie – oznajmiłem rezolutnie, bo wpadłem na to przed chwilą.
– Jak to tak wpisz? Nie można "tak wpisz". A dowód jakiś, a formalności?
– Pieprzyć formalności.
– Ukraińcem? – spytał sam siebie.
Dziwny facet. Był łysy i nosił niemodną marynarkę, która w kilku miejscach miała dziury po papierosach.
– Mienia Anton Sokołow – powiedziałem.
Spojrzał na mnie z przestrachem.
– W sumie Ukraińcem. Czemu nie – gadał nadal pod nosem.
– To jak? Dostałem tę pracę?
Wyciągnąłem do niego dłoń. Agresywna postawa w moim wykonaniu była przymusowa, ale tylko dlatego, żeby wziął mnie do tej roboty. Jeszcze raz – cholernie potrzebowałem tej kasy.
– Pracuje pan za dwóch, tak?
Pokiwałem głową i nadal trzymałem dłoń przed sobą.
– Referencje jakieś pan ma, tak? Zna się pan na robocie?
Znów pokiwałem głową. Dłoń wciąż miałem wyciągniętą.
Po chwili namysłu uścisnął ją.
– A co mi tam. Tak. Zostanie pan zatrudniony. – uśmiechnął się. Miał ubytki w uzębieniu.
Gość wyjął jakąś kartkę, na której nadrukowana była jakby umowa na zlecenie. Doskonale wiedziałem, że to nie było to, a zwykła ściema, ale i tak musiałem ją wypełnić. Podpisałem się jako Anton Sokołow i zmyśliłem całą potrzebną resztę. Cyrylicę wziąłem z neta.
– Proszę. – Podałem facetowi wypełniony dokument.
– Dobrze. Proszę się stawić jutro o szóstej rano. W tym miejscu. Stąd pojedziecie do pracy.
– Dziękuję. Do widzenia.
Wstałem i już miałem wyjść, kiedy mnie zatrzymał.
– Proszę zaczekać! Nie zapytał pan nawet co to dokładnie za praca!
– A czy to ma jakieś znaczenie?
Nie miało.
Wyszedłem z gabinetu łysego rekrutatora. Autobusem na gapę wróciłem do mieszkania.
Następnego dnia na miejscu byłem przed szóstą. W środku kazano mi się przebrać, a swoje rzeczy zostawić w blaszanej szafce. Włożyłem roboczy strój i ochronne buty – rozmiar był za duży, zarówno butów, jak i spodni, a szelkami nie dało się tego wyregulować, więc zrezygnowany zostawiłem je w cholerę. Wyglądając jak żółty odblask, wyszedłem na zewnątrz, co chwila poprawiając spodnie.
Czekaliśmy chyba w dziesięciu i tylko ja nie kopciłem nerwowo szluga, więc jeden z nich spytał mnie czy chcę zapalić. Odmówiłem. W ogóle stałem trochę z boku. Nie łapałem o czym mówią i nie zdziwiłbym się jakby gadali o mnie, bo patrzyli w moją stronę i co jakiś czas bacznie zawieszali swój wzrok. W końcu przyszedł do nas jakiś lepiej ubrany facet. Polak. Przywitał się, powiedział kilka mądrych słów i kazał wsiąść do vanów. Podjechały dwa duże, białe volkswageny. Wsiadłem do tego po lewej i usadowiłem się na samym końcu długiej ławy, tuż przy ściance dzielącej nas od kierowcy. Naprzeciw mnie usiadł groźnie wyglądający typ, który przyglądał mi się przez całą drogę. Ja starałem się na niego nie patrzeć. Nie żebym się bał – w porównaniu do niego nie szukałem po prostu zaczepki.
Nie wiem jak długo jechaliśmy, ale wywieziono nas chyba na sam kraniec miasta, bo stało tutaj dużo nowych, jednorodzinnych domów, świeżo dopiero postawionych – wnioskowałem to po wyglądzie podwórek przypominających pobojowiska. Białe ściany budynków kontrastowały z brunatną, mokrą ziemią, gdzie trawa wciąż nie zdołała się odrodzić. Nigdzie nie było ogrodzeń ani kostki brukowej, więc domyśliłem się co będziemy dzisiaj robić, zanim kierowca oznajmił jakie są nasze zadania. Podzielono nas, a ja trafiłem razem z tym groźnym typem do grupy mającej wylać fundament pod płot. Wręczono nam plan. Mieliśmy sporo metrów do wylania. Kurewsko sporo.
Nie zaskoczyło mnie to, że musieliśmy chwycić za szpadle. Koparka, która podobno miała być już na miejscu, spóźniała się. Zaczęliśmy kopać podług rozłożonego na całej długości sznura – przez nas rzecz jasna rozwiniętego. Wcześniej jednak trzeba było ściągnąć betoniarkę z przyczepy i ustawić ją przy kupie piachu. Z taczkami też tam pojechaliśmy.
Nie było koparki ani gruchy z betonem. Pomyślałem, że coś tutaj nie gra i podszedłem do sznurka z narzędziem w rękach. Ostrze gładko weszło w ziemię. Przynajmniej tyle.
Kopaliśmy więc wszyscy według wytycznych, w międzyczasie niewiele ze sobą gadając i pracowaliśmy tak bez jakiegokolwiek wytchnienia do pierwszej przerwy. Ukraińcy ze wszystkich ekip zebrali się w jednym miejscu i zaczęli wyciągać z plecaków żarcie – kanapki i słodkie bułki czy też inne pączki i wypieki. Ja nie miałem nic. Stałem z boku i w końcu usiadłem na gołej ziemi. Wszyscy siedzieli na gołej ziemi tuż nieopodal miejsca w którym kopaliśmy. Ci prawie Ruscy śmiali się i jedli, spoglądając co jakiś czas w moją stronę. Nie podobało mi się to.
Byłem spragniony i było zimno, więc kiedy rozgrzane, spocone ciało zaczęło stygnąć, przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz. Wstałem, żeby się przejść. Bardzo chciało mi się pić. Spacerowałem bezsensu i w końcu zatrzymałem się na chwilę by spojrzeć na jeden z tych nowych domów. Przy ścianie był kran z przytwierdzonym wężem. Podszedłem, trochę się czając. Zdjąłem trytykę z gumy i napiłem się wody z tego kranu, przy okazji oblewając sobie bluzę. Przekląłem swoją głupotę. Po kilku minutach wszyscy robotnicy znów kopali. Ja też wróciłem do roboty.
Machaliśmy tymi szpadlami z zadziwiającą szybkością. Sam nie wiem kto narzucił takie tempo. Szliśmy równo i sprawnie, jednocześnie wbijając i odrzucając ziemię. Działaliśmy jak dobrze naoliwiony mechanizm. Czułem jakbyśmy byli jednym ciałem, jednym organizmem, którego egzystencja polega tylko na ryciu w ziemi. Złapałem się na tym, że o niczym innym nie myślę jak tylko o tym cholernym kopaniu.
Słońce znacznie zmieniło swoje położenie, kiedy to nadjechał biały bus, trąbiący klaksonem agresywnie i głośno. Wszyscy podnieśliśmy głowy. Okazało się, że przyjechał obiad.
Powbijaliśmy szpadle i ustawiliśmy się w kolejce do busa. Ja stałem na końcu, a przede mną ten groźny typ, który ewidentnie coś do mnie miał. Rząd ludzi szybko topniał. Mijali mnie faceci niosący porcję zupy i dwie duże bułki. W końcu przyszła kolej na mnie.
– Nie ma już – oznajmił krótko gość, robiący za dystrybutora.
– Jak to już nie ma?
Gość spojrzał na mnie dziwnie.
– Polak?
– Nie. Po prostu zwyczajny robol.
Gość uśmiechnął się pod nosem.
– No nie ma już. Było wydzielone co do osoby. Facet przed tobą wziął dwie porcje. Powiedział, że zaniesie koledze. Nie protestowałem, bo wyglądał mi na zakapiora – wyjaśnił powoli.
– I co teraz?
– Idź do niego i niech ci odda.
Wsiadł do busa i już go nie było.
Nie wiem czy bardziej byłem głodny czy wkurwiony. Poszedłem do tego faceta. Zdążył ojebać już swoją zupę i brał się za moją.
– Oddawaj mój obiad – rzuciłem do niego.
Podniósł na mnie swoje brązowe oczy. Oczy skurwysyna.
– Co?
– Oddaj mój obiad.
– Bo co? – odparł i zagłębił plastikową łyżkę w żurku.
Nie wiedziałem co robić. Koleś był wyższy i szerszy, a do tego miał mordę skurwiela. Jadł mój żurek i śmiał mi się tym aktem prosto w twarz. A ja lubiłem żurek.
– Oddawaj, bo dostaniesz po ryju.
Nagle wszyscy przenieśli na mnie swój wzrok – jakiś gość upuścił fajkę i zdeptał ją butem, ktoś inny splunął przed siebie. Szmer rozmów umilkł i zrobiło się cicho. To była wyjątkowo martwa cisza.
Facet wylał zupę i wstał. Przytłaczał mnie swoją posturą, a muszę zaznaczyć, że sam nie należę do ułomków.
– Zajebać ci? – spytał z ruskim akcentem ten typ, przez co nie brzmiało to tak groźnie, jak powinno.
– Spróbuj.
– Wiemy, że jesteś szpicel.
– Tak?
– Tak. Przysłali cię, żebyś nas pilnował. Czekasz tylko aż coś zjebiemy.
Reszta nadal uważnie się nam przyglądała.
– Masz rację. Jesteś pierwszy do odstrzału. Powiem, że się opierdalałeś cały dzień i wyjebią cię na zbity ryj – przyznałem mu rację, co oczywiście było kłamstwem.
Gość nie odpowiedział nic. Zwyczajnie nic nie powiedział. Bez słowa wyjechał mi prawym sierpowym. Nie zdążyłem zareagować. Zamroczyło mnie i upadłem na ziemię. Po chwili straciłem przytomność.
Ocknąłem się w jakimś dole. Chciałem się ruszyć, ale nie mogłem, bo było za ciasno. Zacząłem się tarmosić i wiercić. Twarz przylgnęła mi do mokrej ziemi, a przynajmniej wydawało mi się, że to ziemia. Nie mogłem oddychać. Byłem w potrzasku, w czarnej zamkniętej przestrzeni, gdzie czułem się jak królik w klatce, jak chory na klaustrofobię człowiek. Zacząłem panikować i myśleć o śmierci i o żonie, którą mógłbym mieć i dzieciach z nią spłodzonych i o starości. Zacząłem właściwie umierać. Powolnie umierać. I wtedy poczułem, że ktoś mną szarpie i wyciąga z tego piekielnego dołu. Chyba wtedy wcale się nie ocknąłem.
Zbudziło mnie straszliwe zimno. Zerwałem się i poczułem, że jestem cały mokry. Ktoś chyba wylał na mnie wiadro wody. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dokoła. Stali nade mną. Ich rumiane, pyzate, chłopskie mordy śmiały się na całego. Chwyciłem za czyjąś rękę, która pomogła mi się podnieść. Brzęczało mi w uszach. Nie wiedziałem gdzie jestem i kim jestem. Po chwili wszystko sobie przypomniałem. Wróciłem zza grobu. Znów byłem żywy.
– Ty, wszystko dobrze? – spytał mnie ten skurwysyn. To on podał mi rękę.
– A jak myślisz?
Tylko się zaśmiał.
– Jesteś chojrak. Myśleliśmy, że jesteś zwykły pszek, ale ty jesteś chojrak. Taki nawet lach. Dumny, ale głupi.
– A ty za to jesteś prawdziwy kozak. Kawał zwykłego chuja.
Znowu się zaśmiał. Ja też się uśmiechnąłem.
– Wrzuciliśmy cię do tego dołu, żeby cię trochę wystraszyć. Nie masz nam tego za złe, nie?
Machnąłem tylko ręką.
– Przepraszam za zupę. Mam gorącą krew – odezwał się.
– Nie ma sprawy – odpowiedziałem, chociaż kurewsko chciało mi się jeść.
– Michaił jestem.
– A ja Anton.
– Anton? Jak to Anton?
– Anton Sokołow. Tak się nazywam.
– Jesteś ruski?
– Pewnie. Spytaj tego łysego faceta z gabinetu, który nas zatrudnił.
– Czemu nie mówiłeś od razu, że jesteś jeden z nas? Tak nie może być! Nie może!
Nie wiem co go tak obruszyło. Gość nagle zagwizdał, rzucił coś do swoich-naszych kamratów. Zrobił się harmider i nagle ci wszyscy nieprzychylni mi faceci zaczęli wyciągać z plecaków to, co w nich mieli. Przyniesiono mi kiełbasę, kanapki, pączka, ktoś nalał mi herbaty z termosu do kubeczka. Dostałem nawet dwa banany i jabłko. Wszyscy zrobili się dla mnie nagle bardzo mili. Usiadłem i miałem masę żarcia, mimo że przed chwilą nie miałem niczego. Zaczęliśmy jeść, a Michaił, mój nowy kumpel, stał obok mnie, co chwila przepraszając za obicie mordy. Zapewniałem go, że nie ma sprawy. Potem w spokoju opchałem się do syta. Kiedy wróciłem do roboty z pełnym brzuchem, było mi jakoś raźniej.
Biały furgon przyjechał po nas o szóstej. Zapakowaliśmy się wszyscy do środka i kiedy zamknięto drzwi, ktoś wyciągnął kilka flaszek z plecaka. Ukraińcy zaczęli się śmiać, każdy z nich miał uchachaną mordę, a taki jeden, nieciekawy, wyglądający na takiego co może i lubi, zaczął się nawet oblizywać. Wręczono mi plastikowy kubek. W tle ktoś tam coś podśpiewywał.
– Wolałbym nie – powiedziałem, ręką zniechęcając tego, który wręczał mi kubek.
– Do chuja, Anton, nie pierdol mi tutaj takich rzeczy! Musisz się z nami napić! Jesteś jednym z nas, czy znowu mam dać ci w ryj?
Podstawiłem kubek pod szyjkę flaszki. Przezroczysty, ale dziwnie mętny płyn wypełnił kubek prawie po brzeg.
– Co to jest?
– Samogon. Bimber.
Powąchałem. Nie pachniał zachęcająco.
– No to na zdrowie!
Michaił zaczął pić. Zerował całość jednym duszkiem. Ja również podniosłem to do ust. Wiedziałem, że muszę to wypić na raz, tak jak oni to zrobili. Musiałem wpasować się w grupę. Być jej częścią. Wychyliłem wszystko od razu. Poczułem palenie, najpierw w gardle, potem w brzuchu. Prawie mi się cofnęło.
– Dobre kurewstwo, prawda Anton? Pyszna sprawa co, nie?
Powstrzymując odruch wymiotny, pokiwałem głową.
– To co, jeszcze po jednym?
Wszyscy ochoczo przystali na tę propozycję. Ja też przystałem. Zanim zajechaliśmy, napierdoliłem się w trzy dupy. Po czwartym takim kubku straciłem kontakt z rzeczywistością i idę o zakład, że to nie był ostatni.
Nie pamiętam co działo się po tym jak odstawiono nas pod budynkiem firmy. Nie pamiętam jak wróciłem do mieszkania, ani kiedy zdążyłem się przebrać i wziąć z firmy swoje rzeczy. Świadomość odzyskałem rano, kiedy to obudziłem się tuż przed szóstą, a raczej zbudziły mnie mdłości. Pobiegłem do łazienki i wyrzygałem żołądek. Tak właśnie się czułem. Jakbym wyrzygał swój żołądek.
W kiblu spędziłem następnych kilka godzin – na przemian śpiąc i wymiotując. Pod wieczór zadzwoniłem do firmy z prośbą o wysłanie mi pieniędzy za tamten jeden dzień pracy. Odebrała jakaś kobieta. Raczej młoda kobieta z pociągającym, miłym głosem. Powiedziała, że nie pracował u nich ktoś taki jak Marcel Poniatowski, ale zapytała mnie czy nie znam czasem Antona Sokołowa. Podobno był winny firmie kilka tysięcy odszkodowania za spowodowanie szkód w siedzibie firmy. Szybko zaprzeczyłem bym kogoś takiego znał i grzecznie się z nią pożegnałem. Oczywiście nie wierzyłem, że mogłem spowodować strat na taką kasę, ale dla pewności już nigdy więcej się tam nie pojawiłem, a Anton Sokołow, ukraiński pracownik fizyczny, umarł bezpowrotnie.
Położyłem się na łóżku i zacząłem gapić w sufit. Byłem głodny, moja część lodówki świeciła pustkami, a ja nadal nie miałem pieniędzy. Zalegałem z opłatami za mój mizerny pokój. Nie czułem się za dobrze. Leżałem w takim stanie jakiś czas. W końcu zgasiłem lampkę nocną i zamknąłem oczy. Głęboki, ciemny dół i nic więcej. Postanowiłem, że jutro znów poszukam pracy, spróbuję chociaż. Zasnąłem z myślą, że nie potrafię się wyrwać z objęć biedy – zostałem chyba na nią dożywotnio skazany. I była to niestety bardzo przykra myśl.