nieopodal plaży, zielniki, ryciny,
dwie garstki muszli białych jak zima lub strach,
jeszcze ryby w szklanych, przeźroczystych klatkach,
pływające w milczeniu -
mają wodę w ustach, więc swoje istnienie
opisują kręcąc welonami piruety bez sensu
Za oknem umiera wieczór, z nim moje imperium,
zasypia i go nie ma, prawda że to proste?
Tutaj panuje łaskawie poddanym
pośród których pierwszym jest żołnierz z ołowiu,
dowódca mej straży, z lampą jakby Andersena,
drugim strach na wróble, czytający Hegla,
który nie śpi po nocach, próbując zatrzymać czas.
Tutaj nadaję imiona rzeczom zapomnianym,
powołując je do życia:
nazywam ogrody, wieże traw, fortece łopianu,
plątaninę żył i kretowisk, rudych od krwi.
Strażnikiem podziemi jest kret, który przy stworzeniu
wzrok stracił, a z nim światło duszy.
Dlatego tak uparcie drąży korytarze, odsuwa ziemię
myszkując wśród korzeni i naczyń wieńcowych, we włosach traw;
kopie pod śladami stóp kobiecych, arogancją mężczyzn,
oderwanych od miłości jak kawały tynku.
Dopiero w dniu ostatnim ujrzy światło, ale wtedy
jego misja nie będzie już możliwa,
niepokój, który go prowadził, zamiotą za niego
ludzie w żółtych kamizelkach.
II
Imperium jest małe i chwała jego niewielka,
można je opisać w kilku krótkich zdaniach,
nawet wielkie litery są tutaj zbyteczne,
lecz „choć wspaniałe, Panie, są Twoje namioty"
posągi cesarstwa, wiszące ogrody,
sławie Cię za to, co mi dałeś, Panie:
tym wierszem suchym, jak piasku skrzypienie
stygnącym sercem, gdy oczu świecenie ustaje
i drżą wilgotne, sine usta,
i noc przychodzi, noc to znaczy pustka,
a sad już traci liście, Panie.
Ustronie Morskie, wrzesień
Jaki tu spokój
Pomiędzy kutrami wyciągniętymi na piasek
schronił się bezdomny Znużony skrzypieniem
szelestem rdzy szeptami rozmów
zasnął na swoich kartonach Idzie noc
coś chyłkiem przechodzi pomiędzy głazami coś gada
coś płynie zdradzone wygnane z pamięci
Ta godzina gdy czas zastyga na chwilę w oktawach
rozwieszony pomiędzy drzewami ciemną bardzo stroną
gdy morze - wstrzymując oddech - zasypia
a kobiety krzyczą czując jak wchłania je przypływ
Słowo
Słowo jak owad uwięziony w skamielinie
uparcie odmyka rygle, krzyczy,
chce wyjść.
W rzece mowy naszej powszedniej
jest jak inkluzja - ciało obce. Wrostek.
Jego głos, chociaż ledwie ścieka
na miejskie rozlewiska, porządkuje
składnie, szuka wysokiego tonu,
przylega wargami do światła,
jakby chciał odkryć chociaż cień
zagubionej prawdy, strzęp ognia.
Słowo - czytane z otwartych ust.
Przywiodła nas tutaj
Przywiodła nas tutaj melancholia miejsca
pustynia morza, zimne łuki skrzydeł
ptaków, tych białych znaków przestrzeni
prowadzących jak gwiazdy umarłych poetów
Przywiodła nas tutaj łagodność wybrzeży
czyjeś kroki na plaży, opuszczone wyspy
posezonowa miłość, która chodzi w parze
łączy ciała splecione jak dwa wersy w dystych
Samotność
Dom w najgorszej z pór roku
Dygoczący z zimna
W cieniu depresji ranach i liszajach
Zewsząd wlewa się wilgoć chłodu pełne usta
Butwieją myśli a wokoło nieład
Otwieram okna wietrze zimne szafy
Słucham jak kaszlą tuląc się do siebie
Ich spuchnięte nogi żłobione bruzdami
Są znakiem wierności znanej tylko rzeczom
Dom w najgorszej ze wszystkich pór roku
Niesiony w przestworza
Płynie samotnie bez sensu i ludzkiej pamięci
Ja też bez steru bez tablic kamiennych
Dobrze że obłoki - białe jak na zamówienie
Chciałem by w moich wierszach było miejsce
Na morza i pustynie
Na prószenie kolibrów i skóry zwierząt afrykańskich
Miejsce na kochanie i na niekochanie
Na łzy i śmiech
Na coś co jest wierne i co zdradza o północy
Co współczuje i co drwi
Chciałem by w moich wierszach było krwiste mięso
| misterne koronki brabanckie
Srebrny głos trąb groźny werbli warkot
Coś na co się zgadzam i nie zgadzam
Żeby było trwanie i przemijanie pamięć i niepamięć
Miejsce na każdą miłość i na każdą śmierć
Jednak w tych wierszach nie ma miejsca nawet dla mnie
Jest w tych północnych zimnych toniach morza
królestwo dorszy władców skrytych dolin
do których drogi strzegą groźne stwory
że krab pustelnik łagodny baranek
Tu pawie pióra kroczą dumnie po alejach
a kolibry bezpiecznie prószą świergot swoich skrzydeł
wzlatując nad zdradliwym pięknem morza
Łososie wolno między pergolami płyną
i z żalem patrzą na codzienny taniec władcy
- on najpierw konie morskie w plamach słońca pławi
i senne ciała syren prowadzi do studni.
gdzie woda srebrna obok wielkie łoże-
potem na czele beztroskich dworaków
wiedzie korowód po słonecznych drogach
wśród fontann wymyślnych falowania roślin
których zieloność łamie urwisk piaszczystych kolor
pokrywa rdzę porzuconych kotwic
i smutek zapomnianych grobów
Tajemna wielce to kraina gdzie spokoju
strzeże przepastna głębia i splątany las kłączy
i tylko tęcza spina oba światy
Tu człowiek wstępu nie ma a jeśli się znajdzie
rybak co wodę zmąci i zapuści sieci
opuszczony przez wszystkich wzgardzony przez żywioł
umiera na piasku wpatrzony w błękity
z gardłem ściśniętym bez szansy na litość
choć woda to łzy niebios
Kobieta przed lustrem
Lustro morza jest zimne i obojętne.
We wszystkich porach czasu
bez uprzedzenia pochłania widoki ludzi i nieba.
Kobieta pochyla się nad zwierciadłem.
Wygładza jego zmarszczki, aby w głębi znaleźć
siebie. Oddałaby wszystko, byle podczas suszy
upał do końca wypił wodę, a wtedy jej twarz
ukaże się taka jak dawniej, gdy leżąc na brzuchu
ruchliwymi palcami czesała jego włosy i wodę.
Lecz od tamtego dnia morze wielokrotnie wychodziło
na ląd, pochłaniało wciąż nowe widoki
a ona - jak ryba na dnie - coraz bardziej bezradna
z ustami otwartymi bezgłośnie.