Można by napisać niemałą rozprawę o tytułach zbiorów wierszy. Jedne próbują w słowie lub dwóch zawrzeć całą poezję, co oczywiście kończy się klęską, a cały tytuł trąci pretensjonalnością. Inne- niczym kobieta- pragną zaimponować zewnętrzną, czyli słowną w tym przypadku urodą, co zazwyczaj odrywa ów tytuł od stojących za nim wierszy. Jeszcze inne starają się precyzyjnie zasygnalizować istotę owych wierszy w dynamicznej kondensacji i powiedzieć o co tu w tym wszystkim chodzi, czyli co legło u podstaw całego gmachu książki.
Takim tytułem, celnym bardzo, posłużyła się Irena Batura, sporządzając dość późno jak na swoje pisarskie doświadczenie, debiutancki zbiór wierszy Odmierzam przestrzeń i czas. Tak, bo pisanie tych wierszy ma charakter zarówno wędrówki (przemierzam), jak i badania (mierzę) czasoprzestrzeni, czyli tych czterech wymiarów dostępnych człowiekowi. Wędrówka, a raczej peregrynacja, a raczej penetracja, jest udana, bo miało przecież miejsce Błogosławione wędrowanie (tytuł jednego z rozdziałów). Zaczyna się od przemierzania i mierzenia czasu w rozdziale Zakradłam się do pamięci, który jest, i retrospektywą sentymentalną własnego dzieciństwa, i wierceniem w głąb w poszukiwaniu korzeni drzewa genealogicznego, symbolicznego oczywiście. Stryjowie „dotykają nocą moich powiek /zginęli zanim mój ojciec ujrzał świat".
Po co to wszystko? Po co wywoływać demony przeszłości? Poetka mówi wprost: „Snuję nić ze słów /aby stryjowie nie odeszli całkiem/ w zapomnienie". A więc zapis, odnotowanie słowem jako przedłużenie czyjegoś życia (w głębokich związkach, oczywiście, także i mojego). Niemodna już dziś wiara w moc książki, po którą mało kto dziś sięga, chyba żeby przypadkiem… Ale czy takie przypadkowe życie też nie może być satysfakcjonujące?
I. Batura koniecznie chce coś utrwalić. Zdarzenia, pejzaże, ludzi, swoje zachwycenia wreszcie. Ma więc w sobie ducha reporterskiego (na co dzień zajmuje się eseistyką regionoznawczą i krajoznawczą), który powoduje, ze pewna część wierszy, a już na pewno fragmenty ich, trochę ranią wysublimowany poetycki zmysł konkretami nazw, nazwisk, opisów topograficznych niemal, no i oczywiście cytatami z opowieści bohaterów. No tak, ale czy bez tych ostrych kamyczków przydrożnych zrozumiała byłaby i nęciła oryginalnością, w tym toponomicznością, siatka geograficzna pogranicza polsko-litewskiego, polsko-białoruskiego i polsko-ukraińskiego, gdyż właśnie po tych bezdrożach przemierza podmiot liryczny? A nawet – tak liczne w tym zbiorze – same tylko imiona własne, czyż nie urzekają egzotyczną urodą, choćby przytoczyć: Świeczyn, Długie Gremzdy, Starożyńce, Gaładusia, Tauroszyszki…
Jest bowiem taka technika poezjowania poprzez inkrustowanie wierszy słowami z ezgotycznych światów. Grzegorz Bazylczuk konsekwentnie inkrustował wiersze terminami medycznymi, twórca, którego nazwiska nie pomnę, specjalizował się w poetyckiej biologii… No dobrze, tylko gdzie tu poezja? A jest! Kryje się ona przede wszystkim w puentach – zaskakujących, odrywających się często swoja lotnością od budowli wiersza, przekornych wobec tego co poprzedza. Dużo jej, pod postacią poetyczności przede wszystkim, czyli skondensowanej, acz niejasnej, trudnej do uchwycenia urody reportersko sfotografowanych chwil. „Do słońca w pyle drogi błyszczy szaro – niebieska szlaka szklana". Czy to nie poezja, także w językowej inwencji szlaki szklanej?
Albo taki obrazek. Erotyczny aż do bólu, jak u Sharon Stone:
czwarty raz wieszałem się
z powodu majtek
których nie było
między rozchylonymi kolanami
żony strażnika obozowego
Wierszami mówią też cytowani bohaterowie (poświęcony jest im rozdział Wyłaniający się z mgły ludzie):
– Nie wieszałem się już więcej
nawet mimo samotności
bo wiesz… w tłumie trudno się powiesić
w samotności nie warto
Dla mnie osobiście poetyczność, ale też głęboka filozofia tego tomu tkwi przede wszystkim w zmaganiu się z problemem starości i śmierci:
W lusterku pod zmarszczkami wokół oczu
widzę nieśmiałe oczy dziecka
w umorusanej twarzy (…)
Tak, lustro! Jak świat światem (archetyp kulturowy), śmierć przychodzi przez… lustro. Tkwi bowiem w człowieku, wiec nic dziwnego, że podmiot liryczny po nocnej wizycie upiora – Olgierda wiele dni nie spoglądał w lustro.
– Co to jest śmierć – zapytałam (Olgierda – przyp. SP)
– Nie myśl o tym
poznasz ją w porę
przyjdzie do ciebie
w twojej własnej postaci
w jej oczach znajdziesz odbicie swoich oczu
Wszystko odchodzi, wszystko przemija:
turkot kół żelaźniaków na drodze
tłumi piasek
i szmery nowej historii
Kobiety, które kiedyś siedziały na przyzbie wśród malw, dziś, „odwrócone plecami do okien patrzą w ekrany telewizorów"
Podmiot liryczny nie chce się poddać nowemu i w ostatnim swym wersie wyznaje:
Bo na przyszłe nie nauczyłam się czekać…
Czyli odchodzi wstecz, do dziecka w sobie, do stryjków, których nie widział. I jest to jak najbardziej normalne:
Nic to
wszyscy tam idziemy
Dobrze się tę książkę, poetyczny reportaż czyta. Obcuje się z poezją, a raczej z jej pierwszą, naturalną warstwą, czyli poetycznością, ale głowa się nie męczy przy rozwiązywaniu szarad tzw. liryki czystej.
Najważniejsze, że serce drży…
Irena Batura, Odmierzam przestrzeń i czas, Kraków 2009, Wydawnictwo Buchers Design, ss.80