Zawsze podziwiałem poetów–i dziwiłem się, że tacy istnieją– którzy mierzyli się z morzem, żyli nad morzem i czerpali zeń. Mnie bowiem ta wielka woda przygłusza i wyjaławia, otępia swym pozornym ruchem. Jest niczym ogromny głaz. Tydzień, bo tylko tyle czasu jestem w stanie wytrzymać z rodziną nad Bałtykiem, uwiera długo w mej świadomości jak kamień jaki, obły, otoczony przez fale, ale też boli niczym piasek pod powieką, który nie jest w stanie wydać na świat perły życia.
Marynistykę (obrazy z widokiem morza), szczególnie tę najnowszą, traktowałem jako element Święta Morza. Niezłe to są może rzeczy, ale trochę jakby przymusowy element propagandowego dostępu do morza, będącego fundamentem potęgi budzącego się wciąż państwa. Zachwyty w wierszach peregrynacyjnych (znad Adriatyku czy Pacyfiku), to raczej przypadki, tak jak zresztą przypadkiem jest sam zachwyt. (Wszystko zależy od okoliczności, bowiem można zachwycić się wszystkim).
Przyszło mi sfalsyfikować te moje intuicje i uprzedzenia na plaży w Ustroniu Morskim podczas lektury zbioru wierszy Eugeniusza Koźmińskiego Narodziny Wyspy. Ten triumfalistyczny tytuł zdaje się być wynikiem wieloletnich borykań człowieka (podmiot liryczny) z morzem, walki z wymienionymi przeze mnie morskimi miazmatami, z których można – jak okazuje się – jednak wywieść stały, człowieczy ląd, choć mały i osamotniony, wyspę. To efekt półwiekowej obecności wrażliwego pałuczanina nad Bałtykiem u ujścia Parsęty, czyli w Kołobrzegu. Pół wieku rodzenia perły…
Tak, perły, bo zbiorowi temu należy się jedno z pierwszych miejsc na bibliotecznych półkach z napisem marynistyka. I w takichż to filologicznych opracowaniach. Ale nade wszystko w cyklach świadomości kolejnych pokoleń, o ile one jeszcze uprawiać będą poezję.
Ta tytułowa wyspa to według mnie zrozumienie, mądrość, zawierająca się w pewności śmierci, prawdzie o tym jedynym produkcie młynów przemijania (s.77):
Lustro morza, przykryte szumem, ugina się
pod ciężarem wody, pęka
wychyla się cisza, noc,
śmierć
Ale ta śmierć (z morza) ma jednak swoje drugie dno, tkwi bowiem w niej inne życie. Wprawdzie milczące, obłe i śliskie, ale życie. „Pozostajemy na brzegu, a ryby współczują nam niemo" (s.14).
Swoje życie ma również samo śmiercionośne morze (s.74):
Tylko morze cierpliwie zjada brzeg.
Cierpliwie, kęs po kęsie.
Żuje piasek jak znużony gospodarz wieczerzę.
Antropomorfizacja przyrody to jeden z pomysłów konstrukcyjnych tej poezji. Stara kobieta jest „jak ryba na dnie–coraz bardziej bezradna z ustami otwartymi bezgłośnie" (s.50). „Drzewa przedzierają się przez park z wysiłkiem, niczym kelner w restauracji, a żywioł je ogarnia, pochłania" (s.49). „Białe domki z zamkniętymi powiekami" (s.39). Antropomorfizacja natury, ale też martwej części ludzkiej kultury, to jej, żywiołu, oswojenie. To jeden z fundamentów owej tytułowej wyspy.
Drugim jest ….erotyzacja, Miłość, ta pełna, duchowo–cielesna, zawsze stanowić będzie antypody śmierci. Bo to ona rodzi życie. Jest wyspą. Nie jest kontynentem, czyli kosmosem, nieskończonością, ale jednak jest stałym lądem. Nie jest ciemnością (dla człowieka), zaś jako energia kosmosu jest wieczna (dla ludzkości).
Co najmniej praca licencjacka na dobrym uniwersytecie może powstać po śledztwie w sprawie erotyki w twórczości autora „Dziennika meduzy". Ja tylko temu śledczemu /śledczej donoszę:
śnią o lądach dalekich wykochanych w nocy
apostołowie z ulicy Nadbrzeżnej (s.8)
w nocy przyrzeka wierność, żeby cię zdradzić przy pierwszej
słabości (s.25)
i pagórki ciała– obietnice rozkoszy
pełne świecenia i drżeń (s.27)
a ja szukam dla ciebie ciągle nowych imion
i w tym szukaniu nigdy nie ma końca (s.29)
Nasze ciała przeźroczyste nie mają nic do ukrycia,
nie przekraczamy granic kiedyś nam danych,
czekamy ( s.33).
ukaże się taka jak dawniej, gdy leżąc na brzuchu
ruchliwymi palcami czesała jego włosy i wodę (s.50)
a kobiety krzyczą czując jak wchłania je przypływ (s.1).
Jeszcze twoje piersi, dwie kuny swawolne
ukryte niedbale pod białą bluzeczką, ten zmierzch.,
kiedy napięte podbrzusze drgało pożądaniem,
niczym sieć pełna ryb, nim wyjmą ją z wody? (s.55).
Basta! Jeśli ktoś nie przeczytał czterech Elegii Eugeniusza Koźmińskiego, ten nigdy nie czytał poezji miłosnej!
To z tych Elegii powstały okruchy porozrzucane w nich wierszach:
A my w środku grania letnich sfer niebieskich.
Szukamy swoich ust. Ledwie oddychamy.
Spieszą się ręce wilgotne, a kiedy tracimy głowy,
pękają kruche guziki, trawy zostają nam w dłoniach.
Spójrz, ten starzec na górze (…)
łakomie spogląda na twe białe piersi (s.58)
Twój dotyk–chłód północnego łowiska (s.59)
Na wieszaku koszulka zmięta niecierpliwym
dotykiem, męskim potem, szaleństwem. Odrzucana przez ciało
stygnie. Tylko dwie piersi nadal istnieją w niej
na wszystkie sposoby: prężą się, falują, wzbierają (s.66).
Tamten młody z dołu
zaczyna donosić na siebie, ona wszystkiemu
zaprzecza, mówi, że go kocha (s.75)
posezonowa miłość, która chodzi w parze
łączy ciała splecione jak dwa wersy w dystych (s.79)
I kobiety nagie, pełne pożądania, pary kochanków
w przeźroczystych kloszach, niepomnych mądrości, że miłość
jak szkło tak kruche …(s.80).
Osobnego studium wymaga też gorzki egzystencjalizm (Ale czy to możliwe wobec nieistnienia świata (s.63), malarskość i obrazowość (malowanie słowem i impresje sprzed płócien Rene Magritte, Hieronima Boscha, Rajmunda Ziemskiego).
Osobiście chętnie zająłbym się istnieniem bądź nieistnieniem Boga w tej poezji, a Kołobrzeg winien pierwsze karty antologii poezji o sobie oddać autorowi „Ptaków i ludzi" („Wiatr– ciało i duch naszego miasta, jego odwieczny obywatel" – s.73)
No i owa nieszczęsna marynistyka winna przejrzeć się w zwierciadle antymarynistyki autora „Wołania mew". („Rybacy ciągną sieci idzie śmierć poprzez fale"– s.6; wiersz „Wraki" s.10). W swych wierszach marynistycznych poeta sięga bowiem w podziemia morza.
Zachwyca w tych wierszach subtelna, nie przytłaczająca, lecz wszechobecna metaforyka, inkrustowanie symbolami szarej, a raczej białej (śmierć) rzeczywistości, no i ten wewnętrzny, bardzo konsekwentny, rytm wybijamy wąskimi palcami na blacie biurka. Bo wydaje mi się, że wiersze te E.Koźmiński pisał z pamięci w starannie uładzonej w doświadczenie, wynikłe z uporczywych ćwiczeń, pracowni. Efekt: brak zbędnych słów, brak słów wyrywających się z wiersza, obcych. Jednorodny tu, ale bogaty słownik osnuty, na kilkunastu słowach–kluczach. Mowa mocno wiązana.
I dzięki temu rodzi się wyniosły, ale nie obarczony pychą, dystans, ów najwyższy stopień poetyckiej jazdy, który pozwala zakończyć omawiany tom, szokującym przeciętnego czytelnika stwierdzeniem, że „w tych wierszach nie ma miejsca nawet dla mnie" (s.81)
Eugeniusz Koźmiński, Narodziny Wyspy, Bydgoszcz 2012, Instytut Wydawniczy „Świadectwo", ss.84