Schodzę nad brzeg morza.
Jak wszystko lśni w porannym świetle!
Szpic trąbika,
pęknięty schowek mięczaka,
otwarte, niebieskie małże,
księżycowe ślimaki, bladoróżowe i oszpecony pąkiel –
i nic zupełnie całe lub zamknięte, ale obszarpane, rozdarte,
zrzucone przez mewy na szare skały, już nie wilgotne.
To jest jak szkoła
małych słów,
tysiąca słów.
Najpierw pojmujesz, co znaczy każde jedno
ostryga siodełkowa, pobrzeżka, przegrzebek,
wypełnione księżycowym światłem.
Potem zaczynasz, powoli, czytać całą historię.