Archiwum

Józef Herold - Przypadki Borysa Kupkina (5)

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Rozdział X

O tym, jak Borys wraca do Borysa

 

– Tato, to ja.
– No, słyszę, że to ty, a nie jakaś zjawa. Długo cię nie było.
– Jakieś... z dziesięć lat będzie.
– I co, na znaczek nie miałeś, że do ojca nawet listu nie napisałeś?
– No, jakoś tak wyszło. Czy wpuścicie mnie, tato, bo tak stoję w drzwiach jakbym był listonoszem.
– Wypluj słowo "listonosz", już i tak mam sporo kłopotów przez tego potępienca. Ale co my tu o listonoszu, wchodź, Borysie. Witaj w domu ojca – i obaj padli sobie w ramiona, płacząc całkiem prawdziwymi łzami.
– Chodź, Borysie – zwrócił się Borys–syn do chłopczyka, który siedział na schodach i bawił się jakimś patyczkiem.
– A kto to? – zapytał Kupkin.
– Jak to kto? Twój wnuk.
– Też Borys?– zdziwił się Borys.
– Tak, tato: ty Borys, ja Borys i on Borys. Chodź, Borysie, przywitaj się z dziadkiem.
Mały chłopczyk złożył swoje patyczki, otrzepał spodnie i stanął z pochyloną głową przed dziadkiem.
Borys Kupkin wyciągnął rękę i powiedział: – Cześć, Borysie, mój wnuku.
Ale chłopczyk dalej stał i dłubał w nosie, głowy nie podnosząc.
– No, przywitaj się z dziadkiem – zachęcał Borys.
– Zostaw go, nieśmiały – tłumaczył wnuka Kupkin.
– On nieśmiały? – zdziwił się Borys– syn. Wczoraj o mało nie wysadził stacji benzynowej w powietrze, a ty mówisz, że on nieśmiały.
– A ile on ma lat?
– Ledwie osiem skończył, a już dwa sklepy podpalił i o mało cerkwi z dymem nie puścił.
– Jakiś piroman – roześmiał się Borys–dziadek.
– Tato, to się nie ma z czego śmiać, jego cały czas trzeba trzymać za rękę, bo jak tylko puścisz, od razu ogień wznieca.
– W kogo on się wdał?
– Nie wiadomo, u nas w rodzinie nikt takiego zamiłowania do ognia nie miał.
– Może do swojej matki podobny?– zapytał cicho Kupkin.
– Oj, tato, nie mów o niej przy dziecku, niech ją ziemia święta pochłonie... – I tu Borys–syn splunął prosto pod nogi ojca.
– No, wejdźmy wreszcie do środka, bo tak wygląda jakbyśmy obcy byli – zaproponował Kupkin. Trzech Borysów weszło do kuchni.
– Borysie, pozwólcie na chwilę – dało się słyszeć głos z pokoju.
– Masz gości, tato?
– Nie, to nie jest gość, to jest Natasza, zaraz ci wszystko wytłumaczę.
Borys Kupkin zostawił syna i wnuka, i wszedł do pokoju. Za stołem siedziała Natasza Kranc. Na twarzy była tak czerwona jak sztandar radziecki, a może i bardziej.
– Coście taka czerwona? – zapytał Borys.
– Przecież jeszcze pół godziny temu byliśmy na ty – i Natasza zaczęła płakać.

– Mówiłam, że z tej wizyty nic dobrego nie przyjdzie i że ludzie mnie na języki wezmą, że jestem pierwsza lepsza, bo do chłopa przyszłam na kwaterę.
– To nie ludzie – odpowiedział Borys. –To mój syn, Borys. Wrócił po dziesięciu latach i jeszcze wnuka, też Borysa, przyprowadził.
– A co to, już innych imion w kalendarzu nie ma? – zauważyła Natasza.
– A co ja mogę za to, że mój syn ma syna, i to jeszcze Borysa? Niech będzie zdrowy, a ty, Nataszko, zapnij bluzkę i się troszkę przyczesz, zaraz was poznam. Na pewno się polubicie. Tylko nie płacz, bo jesteś zapuchnięta i nie zrobisz dobrego wrażenia. Za dziesięć minut przyjdę po ciebie. I nie płacz, rozumiesz? Bo nie ma czego. Tu się trzeba cieszyć. Syn marnotrawny wrócił.
Kiedy Borys przyszedł do kuchni, zastał syna siedzącego za stołem:
– A gdzie Borys? – zapytał.
– Poszedł do ustępu, zaraz wróci.
– A nie podpali tam czego? – zaniepokoił się dziad Borys.
– Co ty, tato, co można w ustępie podpalić?
– No, choćby gazety.
– Przestań, tato. W razie czego jest tam dużo wody. Zmieńmy temat. Kto u ciebie jest i dlaczego nie wychodzi do nas, żeby się przywitać?
– Otóż, synu, jakby ci tu powiedzieć... to jest Natasza Kranc, będzie w twoim wieku. Jest bardzo ładna i uczynna. Życie mi niedawno uratowała, bo pracuje w szpitalu jako pielęgniarka. Mówię ci, złote ręce.
– A co ci było, że leżałeś w szpitalu?
– Poparzyłem się rosołem, drobnostka. I otóż ona odwiedziła mnie dzisiaj i przeprowadzaliśmy bardzo ważną rozmowę o naszej przyszłości, kiedy ty zacząłeś walić do drzwi tak, że aż tynk z sufitu leciał.
– Myślałem, że śpisz.
– O szóstej po południu? Co ja, jakiś menel jestem?
Obaj nie zwrócili uwagi, że w międzyczasie przyszedł Borys i zaczął ojca szturchać w nogę.
– Co synku, głodny jesteś? – zapytał ojciec.
Borys nie odpowiedział, tylko ściągnął głowę ojca za włosy do dołu i coś szepnął mu do ucha. Ten zerwał się na równe nogi jakby go kto rosołem oparzył i pobiegł w stronę ustępu. Za nim równie jak poparzony biegł stary Borys. Kiedy wpadli do ustępu, wody było tam już po kostki. Mały Borys zerwał sznurek od spłuczki i rozkręcił zawór. Woda lała się jak z cebra. Ledwie zdążyli zakręcić kran, kiedy w drzwiach stanął profesor Marcew, sąsiad z dołu. Był cały mokry, jakby wyszedł spod prysznica.
– Co z wami? – zapytał Kupkin.
– To ja się was pytam, kto mnie zalał?
– A co, wyście na baczność w ustępie stali i czekali aż was zleje? Czegoście nie uciekali?
– Jak miałem wychodzić, kiedy biegunkę mam i od dwóch dni właściwie z ustępu nie wychodzę.
– A czegoście się nażarli? – zapytał Kupkin.
– Widzi mi się, że to od majonezu, bo – za przeproszeniem – na biało robię.
– Jak was poratować? – zatrwożył się Kupkin.
– Zawór zamknijcie, bo całą kamienicę zalejecie.
– Już to zrobiliśmy, wracajcie do siebie, towarzyszu profesorze. Przepraszam za kłopot.
Wnuk przyjechał z dalekiej prowincji i w ustrojstwach wodno–kanalizacyjnych mało obznajomiony, to i zabezpieczenie zerwał. Rozumiecie, dziecko w ciemnocie wychowane, za potrzebą za stodołę chodziło, to i popsuło nowoczesne urządzenie.
– Nikt za stodołę nie chodził – wtrącił się Borys–syn. – Nie gadajcie, tata, głupoty, bo jeszcze sąsiedzi pomyślą, że twój syn to jakiś cham, który nigdy w cywilizacyjnym pomieszczeniu toaletowym nie przebywał.
– Pozwólcie, panowie. To mój syn Borys, a to mój sąsiad profesor Marcew – przedstawił obu.
– A gdzie Boria? – zaniepokoił się dziad Borys.
– Leć no, popatrz, co robi, bo jeszcze co podpali i trzeba będzie straż pożarną wołać.
Kiedy Borysowie pożegnali mokrego profesora i wrócili do kuchni, była tam już Natasza, i rozmawiała z Borią. Od razu widać było, że przypadli sobie do gustu.
– Nataszko, poznaj mojego syna. A to moja znajoma Kranc.
– Bardzo pański, to znaczy twój syn, do pana, to znaczy do ciebie podobny – nieco sztucznie odezwała się Natasza. – A już Boria to wykapany dziadek – dodała.

Rozdział XI

O tym, jak listonosz wraca po torbę z listami

 

Kiedy ojciec z synem i Nataszą rozprawiali o życiu, wisienki na spirytusie degustując, ktoś zaczął walić w drzwi jakby się kamienica paliła.
– Co za wariat?– zapytała Natasza.
– Może to Boria? – odpowiedział dziadek Borys.
– Co ty, tata, gadasz, przecież on ledwie osiem lat skończył i takiej siły nie ma.
– A jak to milicja? – przestraszyła się Natasza.
– A co ja, bandytą jestem, żeby mnie milicja nachodziła? Widocznie pomyłka, pewnie do sąsiadów przyszli i klatki pomylili.
Po ponownym waleniu w drzwi Borys wstał, otworzył je i znieruchomiał.
– Niech ten dom szlag trafi – usłyszał.
– A co to, listonosz zamiast "Niech będzie pochwalony" takie przekleństwa rzuca? – obruszył się Borys.
– Oddajcie torbę! – krzyknął listonosz i wszedł bez pardonu.
– Ja wam torby nie zabierałem, wyście ją pod wpływem alkoholu zostawili. Miejcie pretensje do siebie, że pić nie umiecie. Bóg was pokarał, bo nadużywacie alkoholu w godzinach służbowych, raban robicie, a ja tu syna goszczę i siostrę oddziałową ze szpitala obwodowego.
Zabierajcie swoje manatki i won stąd, bo wam kolejne zęby wybiję! – rozzłościł się Borys.
– Gdzie jest torba? – wycedził listonosz przez zęby.
– Ano tam, gdzieście ją zostawili.
Listonosz nie czekając na odpowiedź, odepchnął Borysa i ruszył prosto do kuchni, tam, gdzie poprzednio zginęła czapka, a teraz torba z listami być powinna.
– Trzymajcie mnie, bo zwariuję! – wrzeszczał jak opętany listonosz.
Cała trójka: Borysowie i Natasza ruszyli w stronę kuchni, truchlejąc na widok tego, co zobaczyli.
Na podłodze przed miską z wodą siedział mały Boria, a w misce kąpały się w dużych ilościach listy wyjęte z listonoszowej torby.
– Co ty, syneczku, robisz? – cicho Borię zapytał ojciec.
– Znaczki odklejam. Nie widzisz? – usłyszał w odpowiedzi.
– Nie denerwujcie się, towarzyszu listonoszu – próbował łagodzić Kupkin. – Każdy z nas był dzieckiem.
– Co ja teraz z tym zrobię? – złapał się za głowę listonosz.
– Jak to co, rozdacie listy, jak wyschną. O znaczki nikt nie będzie protestował. Możecie powiedzieć prawdę, że to Boria poodklejał.
– A jak ja, do jasnej cholery, trafię do adresatów, skoro atrament rozmyty?
– To rzeczywiście kłopot – zasępił się Borys. – Po prostu w imię wyższych racji, i w interesie narodu, trzeba będzie otworzyć listy i po treści dojść, do kogo były pisane. Mogę wam w tym pomóc, znam ludzi w kamienicy i na ulicy. Jakoś sobie poradzimy.
– Dziękuję za pomoc, sam sobie poradzę – odburknął listonosz i zaczął wybierać listy z miski i rozkładać je jeden przy drugim na stole. Było tego ze trzydzieści sztuk.
– Najgorsze te urzędowe. Jeszcze mnie za kraty posadzą przez tego małego diabła.
– Wy tu dzieci od antychrystów nie wyzywajcie, bo możecie jeszcze w mordę wziąć – ostrzegł Kupkin. – Trzeba było tyle nie pić i torby nie zostawiać, nie byłoby kłopotów.
– Mam propozycję – wtrącił się syn Borys. – A może byście, listonoszu, te listy po prostu spalili, że niby nigdy nie zostały napisane. Po prostu nie ma ich i już.
– Ja spalę, ja spalę! – poderwał się z podłogi Boria.
Listonosz nie czekając na dalsze rady, pozbierał ze stołu świeżo poukładane, schnące listy, włożył je do torby i wybiegł z mieszkania z przekleństwem na ustach.
Ledwie zatrzasnęły się za nim drzwi, na korytarz z krzykiem wybiegł Boria.
– Czapka, czapka! – wrzeszczał.
Listonosz cofnął się z parteru i kilkoma susami, po trzy schody, dopadł chłopca i dalej klnąc w żywe kamienie, wyrwał mu z ręki swoje służbowe nakrycie głowy i jeszcze szybciej zbiegł.
– Dobry chłopczyk – pochwalił wnuka Borys. – Tylko pamiętaj, mój wnuczku drogi, żeby na przyszłość nie wrzucać listów do wody, bo w środku mogą być na przykład dolary z Kanady i pod wpływem płynu doszczętnie się zniszczą.
– A co to jest Kanada? – spytał Boria.
– A to takie znacznie mniejsze od naszego Związku Radzieckiego państwo, gdzie ludzie nic nie robią i dlatego mają słabe głowy do picia.
Boria zadowolony z odpowiedzi poszedł do Nataszy i coś jej do ucha szepnął, pokazując, co ma w rączce. Kiedy Natasza odgarnęła rączkę malca, żeby zobaczyć, co tam ma, zrobiła się jeszcze raz czerwona jak sztandar rewolucyjny. W dłoniach chłopca widniała gwiazda, którą oderwał z mięsem z czapki listonosza.

 

 

Rozdział XII

O tym, jak listonosz otwiera cudze listy

 

Kiedy listonosz wrócił do domu, jego Martyna leżała w łóżku i jęczała.
– Co tak jęczysz, rodzić będziesz?

– Żeby ci nos ropieć nie przestał, jak ciebie się takie żarty trzymają. Nogi mam ciężkie jak kłody. Najchętniej bym je odcięła, tak bolą.
– Zrobić ci herbaty? – zapytał.
– Zrób, tylko potem gaz wyłącz, bo znowu milicję zawołają, że chcemy sąsiadów potruć.
– To ty, zasnęłaś i czajnik się wypalił. Ja z tym nic nie miałem wspólnego.
– Co cię tak do kłótni ciągnie? – zapytała Martyna. – Torbę z listami znowu zgubiłeś?
– Gorzej – odpowiedział listonosz.
– Co może być gorzej? – zdziwiła się Martyna.
– Ano może, może. Listy całe rozwodnione, tak że adresu nie można odczytać.
– A co, do kanału wpadłeś?
– Widać, babo, że te nogi cię niezbyt bolą, skoro to ciebie się żarty trzymają. Borysowe plemię, wyrostek diabelski, rzucił połowę listów do miski z wodą, bo mu się, psia mać, znaczki podobały.
– A gdzie ty wtedy byłeś? Pewnie znowu chlałeś i torba w dziecięcym pokoju się walała.
– Grama wódki w ustach nie miałem, zagadałem się z Borysem Kupkinem, a jego wnuk takich szkód mi narobił, że z roboty mogę wylecieć.
– Nieraz już miałeś wylecieć i jakoś się udawało.
– Ty, babo, lepiej poradź, jak adresy odgadnąć.
– Po prostu. Otwórz listy, to będziesz wiedział, do kogo. Nieraz już to robiłeś.
– Ażeby cię... – listonosz nie dokończył, tylko wysypał mokre listy na stół i powoli zaczął odklejać kopertę pierwszego z brzegu.
List zaczynał się tak: „Droga Kseniu, na początku mojego listu zawiadamiam, że jestem zdrowy, czego i tobie z serca życzę”. – To od Siergieja – pomyślał. – To jego jest Ksenia i wiem, gdzie mieszka.
Dalej Siergiej pisał do swojej siostry: „Pieniędzy nie ma na ogrzewanie, więc rozebieramy płot, ten koło figury w parku. Robimy to z Wasylem nocą. Rano przychodzi posterunkowy, ogląda miejsce zbrodni, a my z Wasylem przez okno śmiejemy się. Jest ciepło i o to chodzi”. Listonosz był zadowolony, że mu tak szybko poszła ta identyfikacja i zabrał się za odgadnięcie kolejnego adresata.
Zaczynało się tak: „Drogi Mikołaju, wysłałbym ci jakiegoś rubelka, ale czy ja wiem, czy ten pryszczaty listonosz z waszego rejonu nie wyjmie? Gadają, że przed świętami wszystkie listy przegląda i wybiera pieniądze”.
– Żebyś ty, kulawy Alfonsie, świątecznego śniadania nie doczekał, jak ja pieniądze z listów wybieram! – mruczał pod nosem. – Powiem temu Mikołajowi, żeby ojcu odpisał, że obwinia mnie bez przyczyny – pomyślał. – No dobrze, ale co powiem, jak Mikołaj zapyta mnie, skąd wiem, o czym pisze jego ojciec?
Następne listy do Krzywonosa, Biedruszowej i Kamiliana udało mu się odczytać bez pudła. Z kolejnym jednak powstał problem. Nieznany Alosza pisze do nieznanego Norki, że Kugelmanowa ma złote monety, które jeszcze cara Mikołaja pamiętają i te monety trzyma w nocniku, a nocnik jest pod łóżkiem w największym pokoju. Kugelmanowa – co utrzymuje Alosza – jest ślepa jak kura i wystarczy pod byle pretekstem wejść do pokoju, w którym śpi i wziąć monety jak swoje. Listonosz aż wstrząsnął głowę z obrzydzenia na myśl, że wyciąga złote monety z naczynia nocnego jakiejś Kugelmanowej. Ano właśnie: Kto to jest ta Kugelmanowa? Roznosi listy od siedmiu lat, ale nigdy nie spotkał tego nazwiska w swoim rewirze.– I kto to jest Norka? – to jest pytanie.
Otóż Alosza dalej proponuje w liście, żeby przedstawić się jako wysłannicy administracji osiedlowej celem dokładnego obmierzenia mieszkania, po to, żeby ustalić stałą opłatę za ogrzewanie. Kiedy ślepa jak kura Kugelmanowa będzie na przykład z Norką chodzić po kwaterze i obliczać metry, Alosza wstawi rękę do nocnika i monety są ich. Listonosz zamyślił się. – Zaczaję się – pomyślał. – Jak będą mierzyć na niby to mieszkanie, to ja wtedy wejdę, pod pozorem, że mam list polecony. Zażądam od nich połowy monet albo zagrożę, że zawołam milicję. Muszą się przestraszyć.
Ach, jak dobrze byłoby kupić na zimę tyle węgla, żeby starczyło na najgorsze dni, no i jakieś dobre mięso, a nie te reglamentowane ochłapy w sklepie koło cerkwi. Sprawiłby sobie też nowe palto i poszedł na dobry obiad do „Kapitańskiej”. Nigdy nie był w tej restauracji. Czasem tylko, jak przechodzi, to zagląda przez okna i widzi eleganckie damy w towarzystwie grubasów w białych koszulach. Grubasy palą długie cygara i trzymają ręce na kolanach tych kobiet, a one – nie wiedzieć dlaczego – śmieją się. Wziąłby sobie śledzie w oliwie na przystawkę i oczywiście 50 gramów czystej „Moskiewskiej”. Potem dobry rosół z wiejskiej kury, taki, jaki jadł z okazji 80–lecia poczty. A na drugie oczywiście kotlet, taki na cały talerz i do tego ziemniaki ze słoninką. Mogą też być buraczki. Jadłby powoli i jeszcze jedną „Moskiewską” zamówił. A na deser czarną kawę z cukrem i sernik z kruszonką. Jakby kelner był miły, to zostawiłby kilka kopiejek napiwku. I na koniec zapaliłby fajkę. Do domu przyniósłby Martynie kolorową chustkę na głowę, taką, jakie sprzedają na straganach w odpust. Od tych marzeń aż ścisnęło listonosza w dołku. Kto to jest, do cholery, ten Alosza? Muszę go znaleźć choćby spod ziemi – obiecał sobie.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.