– Niech szlag trafi premię, jakoś przeżyję, ale żeby po 40 latach służby do odśnieżania się jedynie nadawać, to się nie godzi. Czapka, wiadomo, ważna rzecz, ale chyba głowa ważniejsza, do jasnej cholery!? – stwierdził na koniec.
– Nie martwcie się, towarzyszu listonoszu, waszą czapkę zabezpieczyłem i leży sobie spokojnie w szufladzie pod radiem. Sam się dziwiłem, że nie przychodzicie po nią – uspokajał Borys.
– Królu złoty – rozpłakał się listonosz. – Toż ja tu pod waszą nieobecność trzy razy byłem i wszystko przeszukałem, a czapki znaleźć nie mogłem.
– Jak to, wyście tu byli i szukali, a czapka leży sobie pod radiem. Ale zaraz, jak wyście tu weszli, jak mnie nie było?
– Spokojnie, drogi Borysie, nie denerwujcie się, przecież widzicie, że drzwi całe, a i nic z domu nie zginęło.
– To jak tu weszliście? Toż to włamanie! Gadajcie no zaraz, bo już mnie trochę nerwy biorą – przyśpieszył Borys.
– Normalnie Borysie, drzwiami tymi samymi, przez które weszliśmy tu pół godziny temu.
– Kto wam otworzył?
– Jak to kto? Mitka, wasz stróż. Znamy się kupę lat. Razem naprawialiśmy syfony do wody gazowanej jeszcze na Nabiereżnej.
– Mitka wam otworzył ? – zbaraniał Borys. – A skąd on miał klucz?
– A to już Mitki pytajcie. Jak popiliśmy, to opowiadał, że tylko do Afonii nie ma otwarcia, bo ona ma jakiś parszywy zamek, może kanadyjski, od tego Grockiego.
Borys już chciał biec do służbówki Mitki, ale sobie przypomniał, że ten od tygodnia choruje. Mówią, że ma syfilis, że mu duże krosty na całym ciele wyszły. Może się od listonosza zaraził. Tu Borys przypomniał sobie, jak Afonia opowiadała o syfilisie, na który jakoby miał także chorować listonosz. Cała ta opowieść o czapce i podejrzenie o syfilis strasznie go zniesmaczyły i postanowił ugasić zdenerwowanie szklaneczką tego, co tak niedawno zaszkodziło listonoszowi. Nie zważając na gościa, podszedł do kredensu, otworzył butelkę, nalał pełną szklankę, wychylił i otwartą dłoń przyłożył do ust i nosa. Wstrząsnął się i tę samą porcję powtórzył jeszcze raz.
– Nieładnie Borysie, gość w dom, a wy tak sami, bez towarzystwa, pijecie. Nieładnie, bardzo nieładnie.
– Co, chcecie znowu czapkę zostawić, a może i co gorszego? Wy macie słabą głowę, wy przez to dźwiganie torby straciliście siłę do wódki. Czapka czapką, ale jeszcze następne zęby przyniesiecie w kieszeni. – roześmiał się Kupkin.
– Nie gadajcie tyle, tylko nalejcie szklaneczkę – powiedział listonosz.
Kupkin wlewał kolejne stakany listonoszowi i był najgorszych myśli, jak ta impreza się zakończy. Zanim jednak nastąpił niespodziewany koniec, ośmielony osłabieniem listonosza, postanowił wypytać go na okoliczność syfilisu, o który ten był podejrzany.
– Od czego macie te krosty na twarzy? – zapytał wprost.
– Od wody – odpowiedział szybko listonosz.
– Od jakiej wody?
– No, od tej, co leci z kranu.
– Ja też piję wodę z kranu, ale – daj Boże – rany mi się na nosie nie otwierają.
– Wszystko przed wami – ostrzegł listonosz.
– Wiecie, co ludzie gadają? – zaczął Kupkin.
– W dupie mam, co ludzie gadają – odparował listonosz.
Niezrażony odpowiedzią Kupkin kontynuował: – No więc, ludzie gadają, że wy macie poważną chorobę.
– Zanim umrę, nalejcie mi jeszcze jednego – roześmiał się listonosz.
– Widzę, że wam do śmiechu, towarzyszu listonoszu, a sprawa nie jest do śmiechu, bo ta choroba, co wy ją ponoć macie, jest mocno zaraźliwa.
– A kto się zaraził? – zapytał listonosz.
– A tego nie wiem.
– No, to jak się dowiecie, to wtedy gadajcie, Borysie.
– Towarzyszu listonoszu, powiem wprost: Afonia mówi, że wy na wstydliwą chorobę jesteście chorzy.
– To Afonia nie ma wstydu. W ubiegłym roku przed Wielkanocą tak długo malowaliśmy jajka w wywarze z cebuli, że zostałem u niej aż do rana. No i rozumiecie, Borysie, listów w tym czasie nie czytaliśmy – roześmiał się listonosz.
– Przecież Afonia ma Iwana Grockiego, więc jakim prawem gościła was aż do rana? Toż to obraza boska – Kupkin był wyraźnie zgorszony. – Ano mogła i ugościła mnie, że lepiej nie trzeba. Każdy chłop byłby zadowolony. Baba z niej taka, że aż miękko w kolanach się robi. Byle tylko nie mieliła jęzorem tyle i nie była taka wulgarna, to mówię wam, jeszcze bym się przy niej zakręcił.
– No, a wasza Martyna?
– A co wy, Borysie, popem jesteście, żeby mi tu moralności prawić? Już ja wiem, co dla mnie lepsze i nalejcie, bo głowa mi trzeźwieje.
Zgodnie z oceną mało, że trzeźwiał, to już zupełnie oprzytomniał, kiedy Borys powiedział:
– I Afonia nie bała się, że ją zarazicie śmiertelną chorobą?
Listonosz wstał, złapał Borysa za klapy marynarki i podniósł z krzesła:
– Na śmiertelną chorobę to wy zaraz zapadniecie. Ale nie od jakichś fanaberii umysłowych, tylko od tej ręki – tu przybliżył pięść do nosa Kupkina, po czym ciągnął dalej: – Jeżeli jeszcze raz będziecie rozpowiadali po ludziach takie głupoty jak ta ladacznica Afonia, to oboje was tak wymaluję, że nikt was nie wymyje. Popamiętacie mnie ruski miesiąc. Jesteście, Borysie – nie przymierzając – jak kanalia. Przez was straciłem dwa zęby, a teraz chcecie mi wcisnąć jakiś syfilis. Zapytajcie, dlaczego Afonia nie ma syfilisu, skoro nie wychodziłem z jej łóżka przez dobę.
– Puśćcie, listonoszu, bo udusicie – zapiszczał Kupkin, któremu krew w dużych ilościach uderzyła do twarzy.
Listonosz posłuchał Kupkina, przerwał uścisk, nałożył czapkę na głowę, nalał sobie sam szklankę samogonu, wypił i wyszedł. Zostawił jednak torbę z listami.
Rozdział VIII
O tym, jak u Wiery na przyjęciu Kupkin poparzył sobie jamę gębową i przez to zakochał się w Nataszy Kranc
Wierę Borys znał jeszcze z poprzedniego mieszkania na Komsomolskiej. Pomógł jej wpogrzebie Jurija, którego zżarły wrzody żołądka. Tak przynajmniej mówił ten konował Bystrew, który sam tylko wie, ilu ludzi wysłał na tamten świat. Kto mu dał felczerskie papiery na leczenie, tego nikt nie wie. Bystrew na wszystko stosował lewatywę, nawet jak ktoś miał zeza. Wiera utrzymywała, że Jurija wykończyły nie wrzody, a właśnie lewatywy, po których jej mąż dniami i nocami przesiadywał w ustępie, jęki stamtąd wydając takie, że aż współczucie brało. Otóż po śmierci Jurija Borys Kupkin zajął się zamówieniem trumny, wykopaniem dołu, zakupem kwiatów. Nawet popa w ostatniej chwili sprowadził po tym, jak ten nogę zwichnął i trzeba go było na sankach po chodniku ciągnąć, choć śniegu nie było nawet na lekarstwo. Delikatny kłopot był z trumną, bo grabarz pijanica za mały dół wykopał i trzeba było w czasie pogrzebu skakać do piachu i poszerzać. Jurij i po śmierci miał pecha, bo nie tylko dół był za mały, ale i trumna była za krótka, choć stolarz Stiepan przysięgał, na wszystkie świętości, że jest abstynentem. Jednym słowem Borys musiał Jurija upychać do trumny. Wiera była wdzięczna Borysowi za bezinteresowną pomoc i mówiła, że się mu odwdzięczy. Dlatego zawsze w maju, w okolicach zwycięstwa nad Germańcami i na cześć Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, spraszała znajomych na swoje urodziny, w tym Borysa.
I tym razem Kupkin dostał zaproszenie, choć do końca miał problem z prezentem. Szminki nie kupił, więc wymyślił wodę kwiatową. Wypróbował kilka butelek i potem tak śmierdział, że wszystkie psy z ulicy odprowadziły go aż na Komsomolską. W domu Wiery było chyba ze dwadzieścia osób. Od dymu papierosowego aż szaro. Trudno było zatem rozeznać, kto jest. Po głosie jedynie dał się rozpoznać Potapiński, kowal znany z obżarstwa. Nikt nie wiedział, dlaczego Wiera go zaprosiła. Jadł za trzech i ciągle dopytywał się o dokładki. Jeszcze Wiera nie postawiła dobrze na stole ozorów w galarecie, a on już w locie jednego połknął i drugim zagryzł kolejną kolejkę samogonu. Ziemniaki, które miały być dla prawej strony stołu, zjadł w kilka minut i jeszcze łapy wyciągał po lewostronną porcję. Wtedy Maludowa wyzwała go od chamów, z czego Potapiński nic sobie nie robił i dalej golił wszystko, co było do zjedzenia w zasięgu jego rąk. Wiera ucieszyła się z przyjścia Kupkina, ale powstał problem, bo nie było dla niego miejsca przy stole. Nie, żeby Wiera źle policzyła gości i krzesła, ale Osowska przyszła z dwójką dzieci, niepoliczonych przez Wierę, i stąd problem. Koniec końców Kupkin usiadł w kuchni przy piecyku i widział tylko lewą część gości w pokoju. Gorzej, że nie było dla niego nakrycia i właściwie nie wiedział, co ze sobą w tej kuchni robić. Jego woda kwiatowa „Nadwołżański poranek" zrobiła furorę wśród gości. Wiera każdego pokropiła z butelki tak, że na koniec niewiele jej z tego prezentu zostało. Wszystko pachniało „Porankiem", nawet smalec ze skwarkami. A Borys Kupkin dalej był głodny. Jedynie w czasie toastów Wiera przynosiła mu do kuchni stakan i kiedy wszyscy śpiewali kolejny raz dla jubilatki, wychylał go, choć nie miał czym zakąsić. Po jakiejś godzinie postanowił sam się obsłużyć. Na piecyku dojrzewał rosół, który miał zwieńczyć przyjęcie urodzinowe. Wiera co i raz go doglądała i coś dosypywała. A to pieprzu, a to soli, a to czegoś innego. Kiedy gospodyni nie było w kuchni, Borys chochlą wydobył dobre pół litra rosołu i szybko wychylił, żeby Wiera go nie nakryła. Rosół był jak ukrop, Borys natychmiast wypluł go z ust, ale zrobił to tak nieszczęśliwie, że część dostała się na szyję Osowskiej, która zerwała się zza stołu na równe nogi z okrzykiem: – Jezu, poparzył mnie!
Kiedy wszyscy rzucili się, żeby Osowskiej zrobić okład na szyję z zimnej wody, Borys Kupkin wybałuszył oczy i stał z ręką przy ustach, nie mogąc chwycić oddechu. Wnętrze gęby parzyło go tak, jakby wypił stal z pieca martenowskiego. W kuchni zrobił się straszny rwetes. Wszyscy chcieli ratować Osowską, która wyła jak suka w stanie wyższej potrzeby, a Kupkin szukał choćby łyka zimnej wody, żeby złagodzić żar, jaki go palił. Dojrzał wreszcie na stole szklankę do połowy pełną i jednym haustem wychylił zawartość. Oczy jeszcze bardziej wyszły mu na wierzch, bo to nie była woda, tylko samogon. Borys oszalały z powodu parzącego go rosołu i samogonu wybiegł na dwór i rzucił się pod pompę, wokół której dzieci bawiły się żelaznym kołem. Pompował i pił, pompował i pił, a żar go trawił dalej. Zdawało mu się, że zamiast języka ma w ustach dyszel, a zęby rwały go jakby je kto obcęgami wyciągał.
W szpitalu trafił na oddział wewnętrzny, który akurat był w remoncie i lekarz dyżurny opatrywał rękę młodemu człowiekowi. Zajrzał Borysowi w usta i nakazał siostrze, żeby Kupkina posmarowała czymś fioletowym. Siostra szybko wyjęła drewnianą łopatkę, owinęła ją ligniną, włożyła do słoika z fioletową cieczą, a następnie zaczęła Borysowi pędzlować wargi, język i jamę od wewnątrz. Trochę to ulżyło choremu, choć kiedy go pędzlowała, to nic nie mówił, tylko cicho jęczał i łzy mu samoczynnie leciały po policzkach. Dostał też w pośladek zastrzyk, po którym zasnął. Śniło mu się, że u Wiery na urodzinach siedzi sam w pokoju za stołem, a reszta gości stoi w kuchni. Jest ich tylu, że nie mogą się pomieścić. Stoją i trzymają w rękach kiełbasy, a Wiera przeciska się między nimi ze słoikiem z musztardą. Każdy macza w tym słoiku swoją kiełbasę i pałaszuje. A on, Borys, jak pan, sam w pokoju stołowym siedzi i je. Ale co je! Tego by nikt nie zgadł. Lody. Lody śmietankowe, waniliowe, czekoladowe, marcepanowe, orzechowe i truskawkowe. Te rarytasy popija wodą z lodem, a jakaś dziewczynka chodzi wokół niego z kawałkiem kry lodowej i przykłada mu ten lód do karku. Borys Kupkin się do niej ciągle uśmiecha i lekko szczypie w policzki. Kiedy ktoś próbuje z kuchni przejść do pokoju i posmakować lodów Kupkina, ten odrywa kawałek lodu z kry, którą trzyma dziewczynka i rzuca nim w stronę kuchni. Nawet próby wymiany kiełbasy na lody od początku skazane są na klęskę.
Kupkin obudził się przed wieczorem, zlany potem. W jamie gębowej paliło go nadal, ale można było wytrzymać. Na brzegu łóżka siedziała siostra Natasza. Zjawisko. Miała okrągłą rumianą twarz i długie włosy blond. W śnieżnobiałym fartuchu wyglądała jak anioł i gdyby to nie był maj, można by pomyśleć, że to wigilia Bożego Narodzenia i anieli zstąpili z nieba, by miłosiernie zaopiekować się chorymi. Borys przyglądał się jej bez przerwy. Po twarzy i włosach zszedł na popiersie, które falowało niczym Morze Żółte w czasie sztormu. Przez niedomknięty fartuch widać było białą pierś Nataszy. Natasza wcale nie krępowała się tym, że Borys zatopił wzrok bez ograniczenia w jej biuście. Miał niewypowiedziane przyzwolenie Nataszy. Żeby zlustrować do końca siostrę anioła, poprosił ją, by przyniosła mu szklankę zimnej wody. Gdy wstała, Borys opuścił wzrok na jej rozłożyste podwozie. Natasza miała takie biodra, że mogła urodzić pluton wojska, nie odrywając się od prac polowych. Całość postaci Nataszy osadzona była na dwóch mocno zarysowanych nogach, które dawały poczucie bezpieczeństwa i wyglądały jak toczone przez rzeźbiarza kolumny doryckie. Takie nogi mogły ukisić kapustę dla pięciu kołchozów i jeszcze pójść 20 kilometrów na wiejską zabawę. Borys sylwetką Nataszy był oczarowany. Zapomniał o Wierze, jej przeklętym – jak ogień trawiący piekło – rosołem i patrzył, patrzył na Nataszę, bojąc się, czy to nie jest aby sen i zaraz – zamiast lodów malinowych w pucharze – dostanie pętem kiełbasy od Potapińskiego i obudzi się znów w swoim domowym łóżku, gdzie zimno jest nawet latem. Ale Natasza to była prawda, najprawdziwsza prawda, jak zwycięstwo ludu pracującego miast i wsi nad fabrykantami i obszarnikami. Mało tego, Borys miał takie wrażenie, że Natasza zaniedbuje innych chorych i jemu poświęca najwięcej czasu, choć nie jest obłożnie chory, jak ten pod oknem, co nie przestaje jęczeć i trzyma się za brzuch, przeklinając głośno wszystko, co przekląć można. Na kolację podano dwa kawałki chleba i jedną łyżkę marmolady. To znaczy jedną łyżkę dostali wszyscy, a Borys – nie wiedzieć czemu – dostał dwie. Właściwie to wiadomo, dlaczego. To Natasza poprosiła oddziałową o specjalny przydział dla Borysa i ten mógł rozkoszować się marmoladą śliwkową do woli. To znaczy nie do woli, bo jednak jedzenie sprawiało mu trudności. Natasza w lot to zrozumiała i drobne okruchy chleba własnoręcznie podawała mu do ust, lekko popychając to drobiną marmolady na drewnianej łyżce. Do tego była czarna kawa. Natasza dmuchała, żeby była zimniejsza i w małymi łykami podawała Borysowi, podtrzymując drugą ręką jego głowę. Borys, choć w Boga nie do końca wierzył, modlił się w duchu, by ta kolacja nigdy się nie skończyła.