Powoli, drapiąc się w górę jaru, wraz z tą Anką (Wilczysko? – nie wiadomo), PANI EGUCKA wydobywała się z wąwozu udręczającego; wyjście z tej strony było o wiele trudniejsze, a nawet jakby czyjąś ręką tak zmodyfikowane, by niełatwo się dało pokonać; jakby to do jakowejś twierdzy drogę dojścia utrudniało – nawet fosę obronną z parku pana von HOFF nieco przypominało.
PANI EGUCKA w tych, ślizgających się na wszystkie strony, kaloszach, ciągnąć za sobą za jeden pusty palec swej skórkowej rękawiczki – paluszki Anki zbyt małe, by tę rękawiczkę wypełniły były – to dziecko, posapując z tego utrudzenia, na niespenetrowane jeszcze obszary? Połaci całe uroczyskowe wkraczała – z tego jaru się teraz wydobywała – wyłaniała.
– Co za ranek! Nie dość, że pobłądziłam… w pętle czasową jakąś wrzucona, to teraz jeszcze do takiego nieprzyjemnego miejsca dotarłam… pustkowie zarosłe burzanami, chaszczami jakowymiś, a na dodatek z tych gąszczy głogów ciernistych i ostów, domostwo, jak z angielskiego filmu grozy się wyłoniło – w tych gąszczach zamajaczyło; tynki na nim obszarpane, okiennice – były i okiennice, rzadkość przecież na tej podpoznańskiej ziemi – zielenią poszarzałą od słońca straszyły, bo i wichurami znad jeziora pędzącymi – chyba tego Małego – poszarpane; zarosłymi brudem szybami okiennymi odpychające, zardzewiałymi hakami – trumiennych wręcz – na poły rozwartych, w te czerń tego domostwa wciągających – drzwi.
– Co za straszny dwór – DWORZYSKO chyba – jak to całe UROCZYSKO, no bo tu wszystko, jak droga do przedpiekla – wyszeptała PANI EGUCKA, wydobywszy się na gościniec, tym razem od strony przeciwnej, znacznie od szkoły odległej: daleko, w tej mgle, majaczyła wieżyca kościoła, zaś szkoła, z takiej zasnutej szarugą odległości, już nawet widoczną nie była – jej dalekich zarysów więcej domyślać się przychodziło, niż je widać było.
Dziecięca dłoń naraz bardzo silnie przywarła do dłoni PANI EGUCKIEJ:
– Pani PEGAGOT!!! – wyszeptała z naciskiem Anka – niech pani dalej nie idzie, nie w ten bajzel zarośnięty, bo tam Zły grasuje – matka mi mówiła, żeby nigdy… tam… – zadygotała naraz Anka, czy to z tego strachu, czy z tego przemarznięcia. – Ja też, dlatego tu na panią PEGAGOT czekałam, bo się bałam, że pani PEGAGOT to w tej mgle pobłądzi i zamiast drogą do szkoły pójść, w tamtą… oooo…. wyrąbaną w krzakach dróżkę wejdzie i ŁÓÓN panią PEGAGOT też…
– ŁÓÓN? Jaki ŁÓÓN? Co mi zrobił?! Mnie?! Niechby spróbował! Ja uczyłam się karate – roześmiała się PANI EGUCKA. – Ze mną nie tak łatwo.
– Karate – wystraszyła się już całkiem przerażona dziewczynka –Takie czary – mary? To nie na ŁÓÓNEGO, na niego nie ma siły… mama mi mówiła, że on każdej dziewczynce cosik okropnego robi – jęknęła. – Lepiej uciekać.
– Anka! Coś ty… dziecko… nawet tak nie myśl; zresztą – ze mną nic się złego stać nie może, bo Stasia od św. ZYTY zawsze mówiła, że ja to mam pracowitego Anioła Stróża… jak się ten OHYDNOMORDY typ nazywa – zapytała naraz bardzo rzeczowo PANI EGUCKA.
– A jakby się mógł nazywać – odpowiedziała zrezygnowanym głosikiem Anka – jakby się mógł nazywać? Przecie, że Wilczysko! Bo to mój dziadek – tu wszyscy się tak nazywają, bo tu wszyscy… matka mówi, że przez Czarnego Hrabiego spłodzeni… Maciejewski się podobno nazywał, czy jak tam, ale przezwisko to miał Wilczysko, no to tak już u nas zostało, że każden tu: Wilczysko.
– Maciejewski? – powiedziała – wypowiedziała głośno to straszne przed wojną, zwłaszcza w latach trzydziestych, nazwisko! – ale tylko w myśli, by Anki nie przestraszyć do reszty, dopowiedziała: to przecież był poznański KAT!!! Ech, ależ mam dzisiaj ponure myśli, wszystko mi się źle kojarzy. Chociaż… z tym Maciejewskim vel Thalem, bo każda profesja kata z niemieckim pochodzeniem od wieków przecież kojarzona – co to na Młyńskiej w Poznaniu, egzekucje na skazańcach dokonywał, może i tak być mogło, że on od czasu do czasu – jak roboty więcej miał, a nieraz miał! MIAŁ!!! To z tą swoja służącą, której to ponoć w UROCZYSKU dom jakiś naszykował, igraszki miłosne wyprawiać po tej mokrej robocie mógł… zanim do tej Warszawy, gdzie zatrzymał się na dłużej, wrócił był… ale: może to nie był sam Maciejewski, tylko jakiś jego pomocnik hyclem – butlem zwany i naprawdę się Wilczysko nazywał? Bo może też – zważywszy na istnienie tu tego jaru przedpiekielnego – rzeczywiście jakiś hrabia wampirowaty wylazł, Czarnym zwany? Dlaczego? Ależ! – wyobraźnia – TRZECIE OKO PANI EGUCKIEJ – teraz pełną parą pracowała – w tych egzekucjach pomagając, na czarno się nosił; na pewno Wampir – bo posada pomocnika kata była dla niego najlepszą metodą zdobywania krwi… mógł ją nawet i zaraz po egzekucji wysysać, ze świeżego jeszcze nieboszczyka.
Podsumujmy zatem: Maciejewski vel Tham – katem; Wilczysko vel Czarny Hrabia – pomocnikiem, z tego jaru przedpiekielnego rodem, a ci Czyści, z tej ulicy Czystej, tą patologią naznaczeni, to jego potomkowie, w rozpustnym szale – po tych dokonanych egzekucjach taka plugawą krwią morderców opity – spłodzeni… z kim? Tego się jeszcze PANI EGUCKA dowie! Ale przecież z Nim to Hrabiowie Czarni, bo nie ci szlachetni obcowali? Z Wszetecznicami – TRZECIE OKO jej to podpowiadało – z Zatuzu jakowegoś! PANI EGUCKA kiedyś czytała, że ponieważ katowi o żonę poczciwą trudno było to właśnie jakaś wszetecznica na szubienicę skazana, żoną kata być się godziła, stryczka w ten sposób unikając; z tymi służącymi kata też tak być mogło!
PANI EGUCKA tak na tym gościńcu się myślami bijąc, nawet na chwilkę o stojącej obok Ance zapomniała była.
Wyrwał ją z tej zadumy jej cienki głosik:
– Pani PEGAGOT… to dokąd teraz?
– Aaaaa… prawda! Tak, tak, bardzo ci Anko za wszystko dziękuję, stałaś się od dziś moją prawdziwą przyjaciółką i tą przyjaźnią będziemy się zawsze obdarzały – wspomagały, ale teraz musisz do domu… przecież mama się już na pewno o ciebie martwi, niepokoi, że o tak wczesnej porze nie ma cię w domu… trafisz sama?
– Co nie mam trafić, przecie to zaraz przed kościołem, a kościół widać z daleka – ale zaraz dodała smutno, jakby niepewnie:
– Mama wie, że mnie nie ma w domu, bo ten drugi wuja przyjechał…
– Nie rozumiem: drugi wujek? Masz dwóch wujków? To jak ten drugi przyjeżdża, to ciebie w domu nie może być? Może cię bije? – przeraziła się naraz PANI EGUCKA, przypominając sobie, jakież to razy spadały na nią z rąk GALARETY w dzieciństwie spędzonym w czas okupacji w OWIE.
PANI EGUCKA przysiadła na przydrożnym kamieniu, by choć na chwilę odpocząć: ten marsz przez ten jar, ta pętla czasu, która ją w tym jarze omotała, a teraz na dodatek jakiś wierzchołek Góry Zła – tej Siódmej! Jej ukazywany, nawet w najmniejszej części nierozpoznany, krwią grasujących tu wampirów?! Przesycony?
Anka też jakieś małe głazisko z popod rowu wytaszczyła i obok PANI EGUCKIEJ ze spuszczoną głową, teraz już bez czapeczki, bo tę – mokrą od deszczu – miętoląc, wyżymała:
– Pani PEGAGOT… to nie tak, ten drugi, to on mnie nigdy nie bije, on to nawet każe, bym do niego tato – mówiła… mnie moją córeczka nazywa… no, ale ten pierwszy wuja, to on też córeczko i córeczko… no to ja już nie wiem? Pani PEGAGOT? Czy można mieć dwóch ojców? Bo moja mama, to z nimi na zmianę wódkę pije; zawsze z tym, co jej – tak mówi – kasę przywozi… wówczas zawsze jednego z nich, tego co tej kasy już nie ma – z domu wyrzuca… choć oni, to bracia niby… w pokoju na stryszku się zamykają, piją, a potem to już tylko wrzaski i chichoty słychać w całym domu… a potem, to już tylko chrapanie… no to ja, wówczas nikogo nie obchodzę… teraz pewnikiem to chrapanie odchodzi – wykrztusiła głucho, tym opowiadaniem o dwóch ojców i pijanej matce umęczona – udręczona.
– Zapewne masz taką sytuację, jak ja, w dzieciństwie: miałam ojca, a potem niestety ojczyma, więc zapewne – nawet NA PEWNO – nie masz dwóch ojców, bo tylko jeden z nich twoim ojcem być może, a ten drugi ojczymem; a twoja mama, choć zapewne rozwiedziona, to się lubi przyjaźnić z nimi obojga, chociaż z każdym z osobna – oczyszczała jak tylko mogła to przedpole Zła w życiu Ani PANI EGUCKA, by jak najdłużej, w tym swym myśleniu o świecie, dzieckiem być nie przestawała, oczyma dziecka na ten świat patrzyła – go oglądała, bo przed zewsząd tu napierającą zgroźną zgrozą – powiedziałaby Stasia od św. ZYTY – tego UROCZYSKA PANI EGUCKA ratować – uratować ją chciała – chociaż musiała tę Ankę, bo przecież na całe to UROCZYSKO, pogrążone w tym chaosie przedpiekla, by sił nie miała, w tym lustrze wczoraj widziała, że bez tej aureoli jej żyć przyszło.
– Ja zaraz wiedziałam, że mi pani PEGAGOT wszystko wytłumaczy… Wszystko! Jak tu na panią czekałam; już się dzieci nie będą śmiały, że tych… Dwóch ojców… zaraz im powiem, że pani PEGAGOT , co to najlepiej wszystko wie, że mi powiedziała, że ten jeden to przyszywany… ten, co to czarne oczy ma, bo ja to mam niebieskie. Bo ja tak sobie myślę, że tu nic do śmiechu… zresztą: lepiej już mieć dwóch ojców niż żadnego, bo przecież tu, w UROCZYSKU, to co drugie dziecko bez ojca… mówią, że w kapuście znalezione… te ich matki tak mówią, a na dodatek kiedy to mówią, to tak nieprzyjemnie rechoczą, pani PEGAGOT – brzuchu im się z tego rechotania trzęsą, a to przecież wcale, a wcale nie śmieszne: OJCA nie mieć, prawda?
– Prawda, Anko, ale nieraz to nawet tak w życiu jest, że dziecko wcale rodziców nie ma już, takiemu to dopiero ciężko, więc – póki co, nie wynajdujemy sobie zmartwień na zapas. Jak byłam taka mała jak ty, to Gertruda – Żanna takiego wierszyka mnie nauczyła… to wówczas, kiedy tak cierpiałam po stracie mojego ojca:
… A CHRYSTUS rzekł,
Zaprawdę wam powiadam moje dziatki
Nie jest sierotą żadne z was,
Choć nie ma ojca, matki,
Bo ojcem jest mu NIEBIOS PAN,
A matką ZIEMIA MIŁA,
Co go plonami swoich pól
Jak chlebem wykarmiła…
– Zapamiętałam! Zapamiętałam – mam dobrą pamięć – radośnie wykrzykiwała Anka – to ja już pobiegnę… – i pobiegła, podskakując raz na jednej, raz na drugiej nodze.
PANI EGUCKA odprowadzała ją wzrokiem, pilnując, by do tego domu, gdzie to tych dwóch WUJOOJCÓW… gdzie ta pijana matka teraz na tym stryszku pochrapywała, ale o Ankę już się nie bała, bo z oddali dobiegał jej piskliwy głosik:
… A CHRYSTUS rzekł,
Zaprawdę wam powiadam moje dziatki
Nie jest sierotą żadne z was…
Głosik rozpłynął się we mgle, która zwolna spływała ku ziemi.
PANI EGUCKA jeszcze przez chwilę na tym rozdrożu stała – pomiędzy traktem wiodącym ku tej szkole w UROCZYSKU, a pomiędzy wyrąbanym czyjąś to mocną ręką tunelem w zbitych poplątanych kłujących gałęziach, ponurej dzikiej gęstwienie; Kto na tę ścieżkę był wkroczył, już ani prawo, ani w lewo zboczyć by nie zdołał… tak, tak, jar tunelem się stał! Dobrze chociaż, że w tych chaszczach, jakiś koczkodan nie skacze – pocieszała samą siebie PANI EGUCKA i nawet się rozglądnęła, ale żadnego koczkodana nie było – nie było nawet żywego ducha.
Deszcz znów zaczął cichutko pokrapiać, ale teraz dało się słyszeć, jak jego krople z pluskiem wpadają do jakowego akwenu wodnego – zapewne do tego Jeziora Małego.
Jeszcze go nie widziałam – pomyślała PANI EGUCKA, bo te chaszcze, ale sądząc po odgłosach, jest już blisko; weszła zatem śmiało w ten tunel, gdy naraz poczuła, jak jakaś ciężka łapa spadła na jej ramię!
Nie oglądając się nawet za siebie, bo czasu na to nie było, PANI EGUCKA… no tak, te sztuki walki pobierane jeszcze na studiach, ale – raz po raz – tak dla checy, na domownikach utrwalane… zatem teraz, coś jakby niezgrabny ciężki wór jakowyś, z impetem przez plecy przerzuciła i dopiero teraz temu jęczącemu i gramolącemu się z ziemi stworowi – potworowi chyba, się przyglądała – go ujrzała.
Stwór był starawym? Trudno było ocenić, bo bardzo zaniedbanym mężczyzną: twarz zarośnięta – porośnięta ni to czarno – brązową, ni to rudawą brodą, nawet dość krótką, jakby przykrojoną równo, brwi tak krzaczaste, że nieomal zarastały oczy, które to się ukazywały były w postaci dwóch chytrych szparek jakaś szarobura kapota, czy coś tam na nim – powoli się zbierał z ziemi.
– Hola!!! – czy ja mówiłam, że masz wstawać?! Leż tam, bo będę ci musiała jeszcze raz dołożyć, ale wówczas wątpię, czy wyjdziesz stąd bez połamanych kończyn.
Jeszcze nie dokończyła, gdy się rozchyliły gałęzie, które wręcz przylegały – wrastały może nawet w ten dziwny dom… ten, co to z tego jaru widać go było, PANIĄ EGUCKĄ przecież to domostwo już wówczas zadziwiło i z tych gałęziastych drzwi jakaś nastolatka chyba? Się wychyliła, ale! O zgrozo! W różowiastej nocnej koszuli, tak przejrzystej, że całe jej gołe jędrne młode ciało się też tą różowatością, na tle tej burej zieleni roślinnej – rozogniło.
– Janowa mówiła! Ostrzegała! PEDAGOŻKA grasuje… cholera jedna – wrzeszczała teraz na całe gardło – Dziadek! Co ci zrobiła? Mówiłam, abyś jej w drogę nie właził, niechby sobie łaziła, co nam do tego, a teraz… mój goły tyłek widziała, to jeszcze nie wiadomo, co sobie pomyśli, co o nas nagada? Gdzie? Komu? Jak ten KAT nam stoi, bo nawet ciebie się nie boi, a ja z tym moim brzuchem obolałym rady sobie z nią nie dam…
– To twój dziadek? Mieszkacie razem w tym domu? No to proszę go zabrać, bo to on tu grasuje! I natychmiast się ogarnij, a jutro z rana masz się stawić w szkole w UROCZYSKU; Janowa cię ostrzegała, no to teraz dopilnuje twojej w szkole obecności. Ile masz lat?
- A co pani do tego? – wrzasnęła RÓŻOWIASTA.
- Jak tak, to się dowiem gdzie indziej – odpowiedziała spokojnie PANI EGUCKA.
RÓŻOWIASTA pomagała teraz wstawać staremu – jakaś nędzna Podróbka, Satyra czy Fauna? Nie, raczej jednak koczkodan – pokiwała, zgorszona, głową PANI EGUCKA, a RÓŻOWISTA wymruczała ponuro:
- Czternaście… Czaję… nie zahaczyłam się na jakąś jazdę, sama się jutro bujam… mam zryty łeb… wszystko przez ten brzuch… chodź dziadek, kawy ci naparzyłam… - nieomal wepchnęła starego w te gałęziaste drzwi – jutro… z rana… jak muszę, to się załapię na jazdę do szkoły – parsknęła ze złością.
PANI EGUCKA pozostawszy sama na tej ścieżce wampirowatej jakiejś, bo ponurością dyszącej, obie dłonie przycisnęła do skroni, bo tętna w nich tak waliły, że nieomal wyskakiwały spod cieniutkiego naskórka.
Rozejrzawszy się zatem, przysiadła na pniu, co dopiero ściętego – chyba na opał – świerka, bo wszędzie się walały – rozszalały odrąbane gałęzie. Pachniało żywicznie, że od tego zapachu – RÓŻOWIASTA powiedziałaby natychmiast: megazapachu – PANI EGUCKIEJ się w nosie zakręciło było i leciutko prychnęła.
Sięgając do torby po chusteczkę, tę z ręcznie dzierganą koroneczką, jeszcze po Cécili PUCHE – żadną tam: higieniczną! Natrafiła na termosik czerwony, ten od tego uroku… ach! Ta Stasia! Toteż teraz wolno go odkręcała, taka aż osłabła od wrażeń, jakie jej ktoś serwował od wczesnego ranka, bo może nawet od zawsze!... jakaś pętla czasowa, gdzie wszystko jakby się powtarzało… nakładało… coś PANI EGUCKIEJ wykazać – nakazać chciało: Cosik – powiedziałaby Stasia od św. ZYTY, kombinowało – zaś RÓŻOWIASTA zaraz by dodała: ŚCIEMNIAŁO!
Herbata była gorąca – wręcz wrzątek – ta z błękitnym słoniem, jej ulubiona, toteż PANI EGUCKA tak ją popijając, tak się poczuła, jakby jakąś egzotyczną podróż odbywała, choć tej ujemnej masy tego Aleubierre nie posiadała, a mając masę normalną (może nawet troszeczkę: nad), zakrzywienia czasoprzestrzeni przeciwnego, nie dokonywała; nareszcie się w czasie nie cofała. Jakisi głupot – powiedziałaby Stasia od św. ZYTY – nie wymyślała.
Postanowiła zatem… Tu… Teraz… obserwować ten tajemniczy dom. Toteż, jak wówczas, w tym parku (O rety – jęknęłaby Stasia – adyć: znowu ta jakisi pętla), w ÓWCE, pod ten baldachim gałęzny się wsunęła, wraz z tym błękitnym słoniem w kubeczku, bo tą dawną jesiennością dziwaczną osaczona była.
Czuła się jednakże w tych gąszczach tak, jakby wszystko co było wokół już kiedyś widziała?... OOOO… może śniła! Onirycznego oglądu tego świata doświadczyła – doświadczała, ale w którą teraz stronę czasoprzestrzeni zmierzała i po co, tego jeszcze nie wiedziała… Teraz: tylko siedziała i tę herbatę… tą, z błękitnym… popijała, na ten dziwaczny dom popatrywała…
Hm… trudno ustalić, co to za domostwo – rozważała – na szlachecki dworek nie wyglądało, bo taki dworzec w parku pana von HOFF – siedemnastowieczny – każdego dnia oglądała – często przecież w nim przebywała, gdy dla GALARETY w nim węgiel, potrzebny do opalania pałacowych pieców rąbała: był kwintesencją polskiej dworkowatości, choć nie modrzewiowy, jak ten arii Stanisława Moniuszki… Cichy dworku modrzewiowy – PANI EGUCKA cichutko zanuciła była. Dworek modrzewiowy – się rozmarzyła – pobudowany zawsze ze smolnego starodrzewu, ścinanego o właściwej porze – to ścinanie o takiej dżdżystej porze roku – tak jak tego tu świerku – w grę nie wchodziło. Tak, dworem zawsze był parterowy budynek z drzewa (?) – u Glogera to wyczytała, choć ona by powiedziała: z drewna.
W tej encyklopedii Glogera, dawnym polskim obyczajem nasyconej, dziwne wiadomości znajdowała – wyczytywała… o tym domów budowaniu też: bo w roku pańskim 1659, w drukarni wdowy po Andrzeju Piotrkowczyku w Krakowie, wyszła „Krótka nauka budownicza Dworów, Pałaców, Zamków podług nieba i zwyczaju Polskiego"; chyba to Andrzej Opaliński w swej przedmowie do możnych i dostatnich panów się zwraca i ich zachęca do starania się o piękne mieszkanie na wsi, gdzie… ach! Ach! Jakaż polszczyzna stara – TŁÓMACZY, że każdy naród winien budować się stosowanie do swego nieba i obyczaju życia. Tak pisał, ale zaraz dodawał – przypominała sobie PANI EGUCKA, bo jej znakomita pamięć to podpowiadał; teraz z tej pamięci cytowała:
„Słusznie tedy osobna architektura Civilis ma być każdego narodu, tak i Polskiej. Bo kto chce po cudzoziemsku mieszkać, trzeba żyć po cudzoziemsku.
A że trudno życie odmienić, które już dawny zwyczaj stwierdził, toć dom i mieszkanie do niego stosować potrzeba."
Wymieniał tedy trzy rodzaje mieszkalnych domów na wsiach polskich: Dwory, Pałace, Zamki.
Dworem był u niego parterowy budynek… ach! Znów z drzewa – nie z drewna – zdziwiła się ponownie PANI EGUCKA – albo z muru – ten w ÓWCE z muru był!
To domostwo dworem nie było na pewno; Zamkiem – w ogóle, choć się niby to na tę fosę jarowatą siliło,… Pałacem? Jeśli już, to jakąś jego dość skromną odmianą. Ustalmy to od razu: domem pałacowatym, ale bardzo, a bardzo podupadłym, prezentującym w sposób tak żałosny swoją dawną świetność, że jego widok natychmiast przyprawiał wrażliwe dusze o głęboką melancholię. Może i PANIĄ EGUCKA też… do tego przecież ten smutek jesieni… dopadła, gdyby nie ta pętla czasowa ją oplątująca od rana, nakazująca jej patrzeć na tę posiadłość – czyją? – tak, by z tej niesamowitej ruiny wydobyć jej dawno już zapomniany urok.
- Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska
- "Akant" 2014, nr 7
Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska - DWORZYSKO CZARNEGO HRABIEGO (1)
0
0