Dzienniki tym różnią się od pamiętnika, wspomnienia czy autobiografii, że są najbliższe przeżywanej i obserwowanej, a w efekcie opisywanej rzeczywistości. Niczego świadomie nie kreują, choć za sprawą takiego czy innego postrzegania rzeczywistości i twórczego stosunku do niej, ale też za sprawą takiego czy innego języka, pewna warstwa kreacji też w nich się znajduje. Jak we wszystkim co od człowieka, twórcy przecież ze swej od - Boskiej natury, pochodzi.
Dzienniki są więc bliskie naukowemu sprawozdaniu z eksperymentu, jakim w tym przypadku jest życie określonej jednostki w określonym czasie, w styczności oczywiście z innymi jednostkami, grupami i społecznościami. Dla historyka mają walor źródłowy, dla psychologa i socjologa- egzemplifikacji określonych zjawisk. Są więc zjawiskiem bardzo pożądanym, bo utrwalają to, co wciąż płynie, czyli życie.
W 784-stronicowym dziele Józefa Banaszaka Wybrałem Bydgoszcz. Dzienniki 1989-2009 zauroczył mnie nie tylko tytuł, ale i forma narracji. Szczera aż do prostoduszności, ale nie przekraczająca granic intymności, choć w ocenach nie oddzielająca czynów, i to często nagannych, od osób, ale czyniąca to zazwyczaj z umiarem i według miar etyczno-prawnych. Jest to bardzo osobiste, ale zmierzające w kierunku naukowego obiektywizmu, opisanie 20 lat, w sferach naukowych, ale też po części artystycznych i politycznych Poznania i Bydgoszczy. Jeśli idzie o sfery naukowe to dotyczą one głównie biologii, gdyż prof. dr hab. Józef Banaszak jest biologiem-entomologiem i ekologiem, dyrektorem Instytutu Biologii Środowiska Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, byłym rektorem tej uczelni.
Bardzo cenne jest obnażanie mechanizmów przyznawania stopni i stanowisk naukowych. Na przykład:
„Rozmowa ze Staszkiem Bałazym. Nabiera wody w usta i włazi Ryszkowskiemu bez wazeliny. Stary kupił go sobie doktoratem Szeflińskiej, którego promotorstwo scedował na Bałazego przed samą niemalże obroną, a na najbliższej Radzie Instytutu występuje z wnioskiem o profesurę dla niego. Pomyśleć, że tak walczyłem i przekonywałem Ryszkowskiego, że właśnie Balazy, nie Bałoniakowa, ma zostać jego zastępcą. Liczyłem na chłopa z j… Tymczasem jego postawa, jak to obserwuję, i to, co on sam na ten temat mówi, można określić politycznym słowem – lojalizm. I to za wszelką cenę" (s.13).
Z pamiętnikami, dziennikami się nie polemizuje. Są one bowiem niczym portrety: portretowany raz, że jest taki jaki jest, dwa, że portretujący widzi go swoim okiem i swoją ręką go odwzorowuje. Można jedynie powiedzieć: podoba się lub nie podoba. Mnie dzienniki Józefa Banaszaka podobają się.
W pierwszym wrażeniu rzuca się w słuch język. Prosty, ale soczysty, pełen emocji, a zarazem dystansu, ułożony w krótkie, relacyjne frazy. Naukowa powściągliwość powściągnięta z kolei zostaje przez słowa kolokwialne, czasem z potocznej mowy, często też poetyckie, bowiem autor ma pewne skłonności do metaforyzacji. Język ten ma też w sobie swoistą czystość i porządek, jaką obserwuję u przyrodników i leśników, bowiem przyroda oczyszcza nas z zalegających złogów i przywraca naturalny porządek rzeczy. Czytelniczą atrakcyjnością dzienników jako takich, nie tylko tu przywoływanych, jest …drobiazgowość, szczegółowość, promień światła na chwilę, co niektórzy nazywają plotkarstwem. Absolutnie nie tak! Czy fotograficzny opis buduaru w powieści Błażeja Pascala to plotkarstwo?
J. Banaszak jest wobec innych szalenie wymagający, emocjonalny przy tym, choć nie zawsze rozważny przy ocenach napotykanych osób. Nie lęka się jednoznacznych, a wiec czasem i kąśliwych, w tym także wobec autora niniejszej recenzji, ocen. To że są one niekiedy powierzchowne…
Zawsze innych ludzi widzimy powierzchownie, często i wspólne spożycie beczki soli nie pozwoli poznać wewnętrznej prawdy drugiego człowieka. Ta odwaga wydawania ocen, ale też ich chwilowość, bo bez wątpienia są one funkcją danego momentu i danej sytuacji (w innym miejscu i w innym czasie osąd byłby inny), to szczególny walor wszelkich memuarów. One jak gazeta notują chwilę.
Jednak część osób opisanych przez J. Banaszaka poobrażała się i to najczęściej bez analizy swego wizerunku i zachowania swego w owym czasie i w owym miejscu. Oczywiście, że mało kto z obrażonych wniknął w specyfikę i poetykę dzienników, które są przecież osobistą i to bardzo osobistą szczerością. A może zamiast nadętej miny, refleksja nad sobą, a może nawet kontr –pamiętnik, dziennik?
Dziś mało kto pisze dzienniki, ale one przecież najskuteczniej chwytają chwile, które tak szybko przemykają i nierzadko potem bardzo ich żałujemy. Posługując się terminologią entomologiczną, tak bliską autorowi tomu wierszy pt. Zachwycenie czasem, pisanie dziennika to chwytanie, a potem- po spirytusowym zabójstwie – przyszpilanie w gablocie motyli. Wprawdzie „szalone motyle – sprowadzone do gablot- już nie drżą z rozkoszy" (cytat z wiersza J. Banaszaka), to jednak motyle not pamiętnikarskich dzięki fenomenowi słowa mają to do siebie, że zachowują choć cząstki życia. Emocje, które są przecież energią życia, słowa świetnie konserwują.
Wracając jednak do owej entomologicznej technologii przeparowania motyli, do owego zabójstwa kroplą spirytusu, to tym różni się ona od zabójstwa chwili przez zapis słowny, że ten drugi mord jest zarodzią nowego życia, życia w wyobraźni czytelników. Słowo, a szczególnie to zapisane można przyrównać do ziarna, które w umyśle czytelnika pada na grunt mniej lub bardziej żyzny i wydaje plon. Jaki? Dużo zależy od siły słowa, ale chyba więcej do gruntu. A grunty w umysłach odbiorców są różne, bardzo różne.
Sporo w Dziennikach J. Banaszaka ocen innych ludzi. Ocen jednoznacznych, bezkompromisowych, męskich. Zastanawiam się, czy takie oceny mają żywot dłuższy, historyczny? Dla autora są ważne, bo są elementem jego rozrachunków ze światem zewnętrznym, czasem jakby dalszym ciągiem walki o coś (lepiej), czy z kimś (gorzej). Czytelnika jednak mało obchodzą, chyba że ma satysfakcję z dokopania komuś, kogo sam chętnie by pokopał, czy po prostu kibicowską satysfakcję z samego faktu kopania (tak odbieram kibiców boksu). Takie subiektywne oceny, zazwyczaj nie wnikające w motywy czyjegoś postępowania czy uwarunkowania określonych zachowań, mało wyrozumiałe, mają jednak wartość historyczną, a ja dzienniki czy pamiętniki widzę przede wszystkim jako źródła historyczne.
I to jest najcenniejsze w memuarach J. Banaszaka- rzeczowy ale pełen emocji, zazwyczaj pozytywnych opis różnych zdarzeń, nawet gdy są to spotkania kulinarne czy relacje z wieczorków towarzyskich, jak na przykład z udziałem biskupa Jana Tyrawy, któremu „ kaczka chyba też smakowała", ale „kobiety jakby ignorował. Pewnie je traktuje jak usługujące mu, w domu służby zakonnice, przemykające się w tle- cienie" (s.739-739).
Na str. 743-745 autor zastanawia się nad mizerną w sensie ilości i siły reakcją na „Wspomnienia przyrodnika" opublikowane wcześniej pod tytułem „Czas nie przeszedł obok". Znajduje wraz z małżonką Anną następujące przyczyny: 1) ludzie na to samo zjawisko reagują różnie; 2) jeśli weszli w posiadanie nie z mojej ręki, nie czują się zobowiązani do jakiejkolwiek reakcji; 3) nie przeczytali, po prostu.
Ja do tego dodaję; 4) lenistwo umysłowe człowieka XXI wieku, na dodatek zamulonego szumem informacyjnym, jest przerażające; 5) dziś mało kto potrafi artykułować- oprócz banałów- swoje myśli, a cóż dopiero je spisać; 6) ludzie uciekają od prawdy w iluzje, w tym wirtualne, a w dziennikach J. Banaszaka sporo jest prawdy, itd. itp.
Z tego też względu dzienniki, nawet te wywołujące kontrowersje, są pilnie poszukiwane. A tym bardziej te, które jak monografia naukowa, posiadają indeks nazwisk…