Archiwum

Ryszard Klimczak - OROŃSK

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Listonosz nieoczekiwanie doręczył mi zaproszenie. Poprzedziła je seria wydarzeń i kilkuletnia korespondencja z Wiesławem, pracownikiem naukowym Politechniki Świętokrzyskiej w Radomiu, wykładowcą filozofii matematyki. Kontynuował pracę nad całościową bibliografią pisarstwa i działalności naukowej Leszka Kołakowskiego. To zainteresowanie Wiesława tak nas dalece do siebie zbliżyło, że nawiązała się przyjaźń.

 W jednym z pierwszych listów Wiesław pisze:

 „... Brakuje mi danych za okres 1945-1947. Wiem z różnych publikacji... że jednym z redaktorów «Życia» — dwutygodnika łódzkiej organizacji AZWM — był Kołakowski oraz, że w numerze 1 jest jego wiersz. Do tej pory nigdzie — ani w Warszawie, ani w Łodzi — nie udało mi się natknąć na to pisemko. Tym większe więc było moje miłe zaskoczenie, że to właśnie Pan ma i to nawet 6 numerów «Życia». Jest więc realna szansa na uzupełnienie bibliografii Kołakowskiego za lata 1945-1947. Chodzi mi o dane co do artykułów oraz wierszy (i wszystkiego) co Kołakowski zamieścił z tych 6-ciu numerach «Życia». Będę wielce rad za podanie mi informacji na ten temat i możliwość fizycznego obejrzenia wszystkich numerów tego niedostępnego już pisemka. Jeżeli będzie Pan w sierpniu b.r. (1996 przyp. RK) w Radomiu, to serdecznie zapraszam do mnie. Będzie to dla mnie niezwykła rzecz, rozmawiać z kimś, kto był w Łodzi w latach 1945-1949. Łódź była wtedy kulturalną stolicą Polski i wielkim ideologicznym tyglem..."

 W kolejnym liście Wiesław pisze m.in. „... Wracając do naszego spotkania w Łodzi, chciałbym raz jeszcze podziękować Panu, że... pozwolił obejrzeć numery

 «Życia»... Dziękuję także za wszystkie informacje dotyczące AZWM «Życie», atmosfery Łodzi lat 1945-1948 oraz osoby Leszka Kołakowskiego.

 „... Otrzymany od Pana tomik wierszy przeczytałem z zainteresowaniem... Można śmiało powiedzieć, że Pańskie wiersze są po części filozoficzne, o ostrym sceptycznym zabarwieniu, afirmujące prometejskie ideały człowieka w walce z Bogiem. W tym kontekście interesująco może wyglądać Pana przyjaźń i dialog z prof. W. Sedlakiem. Jak Pan ze swoim sceptycyzmem znajdował wspólny język i pole dialogu z księdzem Sedlakiem?

 Jestem otwarty na Sedlaka, jeżeli w czymś mogę Panu pomóc... mam w domu do swojej dyspozycji komputer z drukarką...

 Jeżeli chodzi o Leszka Kołakowskiego to czekam na obiecany od Pana tekst jego felietonu z „Życia" nr 2/1946, oraz tekst wspomnianego listu do senatu UŁ jednego z łódzkich profesorów...

 

„... udało mi się zdobyć do czytania Pańską książkę «Niepokój elektro staży». Piszę więc ten list po jej lekturze, aby na gorąco podzielić się refleksjami na jej temat. Mam w związku z tym parę pytań...

 ... Dziękuję za odbitki tekstów Leszka Kołakowskiego oraz list do Senatu UŁ p. Z. Prochowskiego. Nie znalazłem w tym liście nic czego nie wiedziałbym o Kołakowskim, ani czego nowego czego mógłby się wstydzić. To żałosna denuncjacja przepełniona zawiścią i resentymentem, nie wnosi niczego nowego, ani nie jest naukowo odkrywcza...''

 Nieszczęsny list marcowego docenta, Z. Prochowskiego, miał na celu zaszkodzić Kołakowskiemu i utrudnić otrzymanie doktoratu honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego. Nieuczciwy donos docenta nie tylko skompromitował autora listu do Senatu ale wręcz wywołał oburzenie całego środowiska.

 W kolejnym liście do Wiesława, którego fragmenty przedstawiam poniżej stwierdzam: ... Leszek i jego filozofia są mi bardzo bliskie, byliśmy zresztą kiedyś zaprzyjaźnieni. Bardzo jestem rad, że niejako „po drodze" do Kołakowskiego zainteresowała Cię historia AZWM „Życie", na co pewnie, w jakimś stopniu, miały wpływ rozmowy nasze i lektura „Niepokoju elektrostazy" o czym wspominasz w liście.

 ... Fakty i zdarzenia opowiedziane zostały w konwencji literackiej, nie historycznej... Powieść daje o wiele większe możliwości kreowania rzeczywistości, oczywiście literackiej, co nie oznacza rzeczywistości wirtualnej...

 ... Odpowiadam na pytania. Zatem:

 1. Bal Politechniki rzeczywiście odbył się. Wydaje mi się, że dosyć wiernie zobrazowany został klimat tego balu i sytuacje.

 2. Autorem piosenki — kupletów — był Wiktor Woroszylski, jednak prezentowana ona była nie w mieszkaniu Tadeusza (jak to jest w powieści) lecz publicznie na wieczornicy w lokalu AZWM „Życie". Miała ona 5 lub 6 zwrotek. Zacytowałem dwie, tyle zachowała, niestety, moja pamięć. Zainspirowany Twoim listem przypomniałem sobie w okruchach jeszcze jedną zwrotkę. Brzmiała następująco:

 Zbiera się tutaj gromada zbójów

 co z Lebiediewem się brata;

 oni mu mówią: kochany wuju,

  on im haroszi rebiata.

 (Lebiediew był w owym czasie ambasadorem ZSRR w Warszawie, przyp. RK)

 W lokalu „Życia" odbywały się przy różnych okazjach — i bez okazji też — wieczornice, akademie, występy „kabareciku", któremu przewodziłem przez pewien czas, zabawy, wykłady itp. Ciekawostka: zorganizowaliśmy koncert w teatrze „Lutnia" na zakończenie kursu przygotowawczego dla młodzieży robotniczo-chłopskiej w zakresie tzw. małej matury, który po zdaniu egzaminów upoważniał do kontynuowania nauki na „roku wstępnym" wyższych uczelni w Łodzi. Reżyserowała Jadzia Sadok (żona T. Dryzka), ja zaprezentowałem melodeklamację pt.: „Fortepian Chopina" — stale zachwycony poezją Norwida. Podkład muzyczny opracował i wykonał student prawa i jednocześnie Konserwatorium — Piechurski lub Piechocki, jeśli nie mylę nazwiska.

 Wiktor napisał również wielozwrotkowe kuplety na temat panoszącej się biurokracji w „Bratniaku". Wykonaliśmy ten utwór publicznie na jednej z wieczornic (gitarzysta, dwóch wokalistów — Boże mój, jak ja mogłem mieć odwagę śpiewać z moim słuchem i głosem). Oto okruch tej piosenki. Tylko tyle zachowała pamięć:

 „Gdy wiosną, gdy wiosną,

 W Bratniaku akta rosną,

 A na nich pajęczyna

 Swą siatkę rozpina..."

 Może cały tekst przechowuje Janeczka, żona Wiktora? Chór w naszym kabareciku prowadziła szalenie miła studentka Konserwatorium — Inka Sieradzka.

 3. Epizod zakopiański składa się z trzech wydarzeń mających miejsce w różnym czasie, zbeletryzowanych w powieści jako jedno wydarzenie. Starałem się wiernie przedstawić atmosferę i sytuacje, swoje odczucia. Uczestniczyłem osobiście w kilkudniowym wypoczynku, nie był to obóz szkoleniowy, w okresie świątecznym, na przełomie grudnia i stycznia 1945/1946. Wypoczynek zorganizowała Irka Wojdysławska, studentka medycyny (psychiatria). Kilka tygodni później odbył się prawdopodobnie, zorganizowany przez Ryśka Herczyńskiego, obóz szkoleniowy „Życiowców", w którym nie uczestniczyłem. Wydarzenia poznałem z relacji kilku osób. Wtedy właśnie spaliła „Zofiówkę" i zastrzeliła kilka osób „banda Ognia", w powieści opisana jako „banda Płomienia". Wreszcie trzecia sytuacja, kiedy przebywałem w Zakopanem z moją żoną (tam pierwszego dnia po przyjeździe wzięliśmy ślub). Pobyt umożliwiła Irka Wojdysławska (w powieści występuje jako Monika, postać zbudowana z dwóch autentycznych dziewcząt)... Gdy ożeniłem się, wydoroślałem i po zjednoczeniu organizacji młodzieżowych do Akademickiego ZMP już nie należałem...

 4. Pogrom kielecki rzeczywiście odbił się szerokim echem wśród „Życiowców", ale nie tylko, także w środowisku akademickim i wśród porządnych ludzi, tym bardziej, że nie znano wówczas szczegółów, które teraz wychodzą na jaw, a o których wówczas mało kto miał jakieś pojęcie.

 5. Postaci powieściowe można podzielić na trzy grupy. Postaci autentyczne, które się przekładają wprost, jak np. Tadeusz — T. Dryzek, Antek — A. Rajkiewicz, prof. Owczarski — A. Schaff, Alina — A. Dryzkówna, Adam — A. Zysman vel Leśniewski, poeta — W. Broniewski... Inne postaci tworzone były np. z trzech autentycznych ludzi — jedna postać powieściowa: Robert, Wiesiek, Bob itp. Postać pierwszoplanowa — Andrzej, złożona jest z dwóch postaci: autentycznej i całkowicie fikcyjnej — Wit... Z kilku archetypów, występujących w życiu, należało wykreować postaci powieściowe, inaczej książka nie byłaby powieścią lecz książką telefoniczną. Tak więc z kilku — jedna, z jednej — kilka.

 Wiele sytuacji, wiele wydarzeń zostało wiernie odtworzonych, tak jak ja je czułem, jak przeżywałem, jak ówcześnie rozumiałem. Starałem się wejść w klimat, w atmosferę tamtych dni, tamtych czasów. Czy mi się udało? Nie wiem.

 6. Zjazdów „Życiowców", o których wspominasz, w dosłownym rozumieniu nie było wcale. Były spotkania o charakterze towarzyskim, ponoć dwa. Ja uczestniczyłem tylko w pierwszym. Organizował je T. Dryzek, wówczas prezes NOT czy Stowarzy­szenia Inżynierów i Techników Elektryków w Polsce. (Tak to się chyba nazywało).

 Bez fałszywej skromności ucieszyła mnie Twoja informacja, że „Niepokój..." spotkał się ze znacznym zainteresowaniem czytelników wymienionej biblioteki...

 Wypada nadmienić, że ukazała się na temat powieści „Niepokój elektrostazy" minirecenzja pióra Tadeusza Błażejewskiego, prof. Uniwersytetu Łódzkiego, umieszczona w książce pt: „Współczesna Łódź literacka" — Słownik autorów — edycji Krajowej Agencji Wydawniczej w 1989 r. Oto fragment recenzji:

 „...Akcja ostatniej powieści rozgrywa się na terenie łódzkich uczelni w latach 1945-1956. Autor analizuje postawy spotykane wśród młodzieży o lewicowej orientacji politycznej, przedstawia ścieranie się poglądów, mechanizmy wypaczeń i manipulacji, stopniowe narastanie krytycznego myślenia wobec szerzących się stereotypów. Precyzyjnie odtworzone realia, wierne odmalowanie klimatu pierwszych lat po­wojennych czynią z Niepokoju elektrostazy prozę na poły dokumentalną..."

 Miło mi Ciebie zawiadomić, że podjąłem starania, uwieńczone powodzeniem, aby odbyła się prelekcja na temat życia oraz spuścizny naukowej i literackiej ks. prof. W. Sedlaka. Prelekcja odbędzie się 15 października o godz. 18.00 w Łodzi, w lokalu KIK, ul. Skorupki 13. Przeprowadzi ją dr J. Kalisz-Półtorak, którą poznałeś w Radomiu... Może wybierzesz się na tę prelekcję?...

 Ostatni list 09.10.1996 r. jaki otrzymałem od Leszka Kołakowskiego po wielu latach od chwili udania się Leszka na emigrację w 1968 r. brzmi jak następuje:

 „Drogi Rysiu. Byłem prawdziwie wzruszony Twoim przyjacielskim listem i tomikiem. Jakżeż mogłeś dopuścić myśl, że Cię nie pamiętam? Mimo upływu lat byliśmy przecież przyjaciółmi i mam nadzieję, nadal jesteśmy. Co prawda, sądząc z Twojej fotografii, nie jestem pewien, czy poznałbym Cię, brodatego, na ulicy. Czy to możliwe, że zmieniłeś się nieco — zaledwie przez pół wieku!

 Twój tomik piękny, smutny, mało budujący, by tak rzec. Lecz pod tym względem odbija chyba stan świata. Sądząc z tych rzeczy, podróżowałeś chyba rzeczywiście po Afryce.

 Bardzo bym się cieszył ze spotkania z Tobą. Coraz mniej nas, a śmierć Wiktora była, jak się domyślasz, również dla mnie bardzo bolesna. Nie mogłem być na pogrzebie, ale pojechała tam Tamara (moja żona). Nie wiem jeszcze kiedy będę w Polsce — nie byłem tam od początku ubiegłego roku, miałem przykry wypadek uliczny, dwie operacje itd., ciągle poruszam się z trudnością, ale już zdarzyło mi się parę razy wyjechać (jednak w towarzystwie).

 Będę w każdym razie pamiętał o Twojej propozycji...

 Serdeczności Twój Leszek”.

 A czy Tobie nie zdarzy się w Anglii zabawić?

 W oczekiwaniu na przelot Leszka z Londynu na radomskie imprezy (samolot się
opóźnił) chwilowej gościny udzieliło osobom zjeżdżającym nieraz z odległych stron
kraju Radomskie Towarzystwo Naukowe w swej siedzibie. Ponieważ Turniej Słowa
„Polska-Świat" przewidziany był na trzy dni zostałem przez organizatorów
zakwaterowany w Orońsku. Tam też ulokowano Leszka wraz z żoną. Następnego dnia, od rana, spacerowaliśmy parkowymi alejkami wśród obiektów

 stałej ekspozycji rzeźby przestrzennej. Wspominaliśmy lata studiów, lata młodości, lata wzlotów i upadków.

 Wzloty wyniosły Leszka na szczyt światowego forum współczesnej myśli filozoficznej. Od lat, odkąd w 1968 roku opuścił Polskę, szykanowany przez partyjne gremia, wykładał w Oxfordzie.

 Zaproszenie przyjąłem z dużym zadowoleniem. Domyślałem się w tym inspiracji Leszka, ale także ręki mego młodego przyjaciela z Radomia, Wiesława. On to, przed z górą trzema laty, trafił do mnie krocząc śladami młodzieńczej działalności publicystycznej Leszka. Wiesław wytropił mnie po to abym udzielił informacji o Leszku i jego pierwocinach filozoficznych oraz pisarskich, opublikowanych w czasopiśmie akademickim. Z owych lat burzy i naporu. Wiesław — ten sam, który rozmiłowany w dziełach Leszka napisał scenariusz i wystawił w Teatrze Powszechnym, z okazji „Turnieju Słowa" sztukę opartą o teksty Leszkowych Bajek z Lailonii. Była to prapremiera w świetnym, niezwykle świeżym wykonaniu radomskich aktorów. Organizatorzy powierzyli Leszkowi honorowe przewodniczenie jury „Turnieju".

 Spotkanie z Leszkiem, po latach, i prawie trzydniowy pobyt w Radomiu i Orońsku, długie rozmowy zapisały się głęboko w mej pamięci. We wspominkach ożywały postaci kolegów i przyjaciół, którzy już nigdy nie staną obok nas, którzy żyją gdzieś w świecie lub którzy biedzą się w trudnej Polsce. Ożywały zdarzenia sprzed lat, które już nigdy się nie powtórzą. Leszek dochował uczuć przyjaźni i nie musiał ich demonstrować, promieniowały z jego zachowań, z całej jego postaci.

 Krocząc ścieżkami orońskiego parku, założonego przez Józefa Brandta, profesora monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych, inicjatora polskiej szkoły malarstwa, osiadłego w Polsce przed wiekiem, rozważaliśmy kwestie stosunku do pojawiających się mód i prądów w historii sztuki, które w pewnych okresach rozwoju społeczeństw ocierają się niekiedy o granice szaleństwa. Taką reakcję wywoływały rozlokowane w całym parku niektóre rzeźby. Nasz podziw wzbudzały tylko te, które percepowaliśmy ze zrozumieniem i naszym poczuciem piękna. Obcowanie ze sztuką. Dla nas obu to poczucie ukształtowane było na estetyce odrodzenia, na klasycznych wzorach dzieł Fidiasza, Pigmałiona i Michała Anioła. Nowinki plastyczne wielu artystów w żaden sposób nas nie poruszały.

 Osobiście toleruję występujące w sztuce mody i prądy, ale to nie znaczy, że ich estetyka przemawia do mojej wyobraźni. Dzieła, które odbieram jako jedynie mniej lub więcej ciekawe pomysły, nie są według mnie liczącą się sztuką. Są najczęściej kiczami. No cóż, wszystko co najpiękniejsze, najdoskonalsze już było. Nihil nowi sub sole. Rumowiska głazów rozlokowanych piramidalnie w parku orońskim nie robią na mnie żadnego wrażenia. Widziałem gruzy Warszawy, zburzone Drezno. Nie przemawia do mnie tak zwana sztuka konceptualna, która zgodnie z teorią jej twórców i realizatorów musi być bezprzedmiotowa, bezsensowna, bezosobowa, bezużyteczna, ma zastanawiać ale nie ma odpowiadać. Ma jedynie sugerować. Co? No, właśnie co ma sugerować? Grupy artystyczne żyjąc w zgodzie z teorią konceptualistów prezentują na wystawach worki związane sznurkiem, porzucone puszki od piwa, papiery i śmiecie, zakrwawione bandaże i kości, kłęby bawełny i szmat. Indywidualność artysty zatraca się a trwałość dzieła po prostu nie istnieje. Idea: zgadnij co artysta miał na myśli? A on nie miał nic. Pustka. Próżnia.

 Na ścieżce zauważyłem dwa, osobno leżące obok siebie, grosiki. Leszek wskazał je laską, którą ostatnio zawsze się podpiera, po groźnym wypadku i postępującym schorzeniu nóg. Podniosłem grosiki, wręczając je Tamarze. Kobieta.

 – Grosiki należą się znalazcy. Taka tradycja.

 – Raczej przesąd.

 – Wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu przesądni.

 – Spadek po prehistorycznych wierzeniach.

 – Genetyczny zapis praszczurów, głęboko zakorzeniony w człowieczej mentalności współczesnych.

 – Tak. Nawet scjentyści, materialiści, racjonaliści i marksiści są przesądni. Wręczając Leszkowi grosiki zawołałem: — Chuchnij! Na szczęście!

 Leszek chuchnął, po czym podając mi jeden ze znalezionych grosików oświadczył: — Moim szczęściem pragnę się z tobą po bratersku podzielić.

 Oto cały Leszek. Byłem wzruszony. Gest był piękny, szlachetny.

 Usiedliśmy na parkowej ławeczce, naprzeciw pałacyku, aby nieco odsapnąć po spacerze. Burza, która się rozszalała nocą i rzęsisty deszcz orzeźwiły powietrze, aż gęste wczoraj od upału. Było świeżo, czysto, pachnąco. Konary rozłożystego grabu rozpostarte jak parasol nad naszymi głowami otuliły nas przyjemnym chłodem. Graby orońskiego parku są bardzo stare, bardzo piękne. Oczarowały one Magdalenę Abakanowicz. Jej rzeźba pt: „Graby" umieszczona jest w orońskiej pracowni. Wilga kwiliła rozgłośnie w krzakach wabiąc partnera.

 Od paru lat, Leszku, zbieramy się w siedmioosobowej grupie starszych panów, aby podyskutować na interesujące nas tematy. Co najmniej trzech znałeś osobiście. Spotykamy się w każdą środę. Zamiast „czwartkowego obiadu", jak u króla Stasia, raczymy się, jeszcze się raczymy, kawą lub herbatą, przegryzając gadulcem na z góry zaprogramowany i opracowany przez kolejnego uczestnika temat. Gawędzimy o cnotach i przywarach rodaków, podpierając się dziełem Bocheńskiego pt.: Dzieje głupoty polskiej, rozprawiamy o współczesności, o literaturze z ahistorycznym dystansem, o ideach panoszących się na świecie i mącących ludzkie umysły. O ideach, które się wznoszą wysoko i wkrótce padają, żeby się więcej nie podnieść. Dyskutujemy o tendencjach filozoficznych na domowy użytek, o religiach i wierzeniach, bo każdy z nas ma jakiegoś „ptoka", którym się pasjonuje. Zgłębia więc „ornitologiczne" zainteresowanie na tyle, że staje się niemal amatorskim specjalistą. Co prawda jeden z najsławniejszych astronomów także był amatorem-specjalistą i odkrywcą na światową skalę. Dzielimy się spostrzeżeniami, przemyśleniami, uwagami w tym właśnie gronie zaprzyjaźnionych i intelektualnie żywych osób.

 – Jakby niegdysiejsze „krzywe koło" — wtrącił Leszek.

 – Coś w tym rodzaju. „Kwadratowy Trójkąt" lub „loża szyderców".

 – Może siedmiokąt wpisany w koło, jeśli się już trzymać historycznego kryptonimu.

 – W ubiegłym roku studiowaliśmy twoje, Leszku, rozprawki, pomieszczone w książeczce pt.: Klucz niebieski albo opowieści budujące, z historii świętej zebrane, ku pouczeniu i przestrodze.

 – Żadnej mojej książki się nie wstydzę.

 Leszek roześmiał się sardonicznie, choć te informacje były dla niego sympatyczne. Głaszczą one pieszczotliwie miłość własną. Ale któż jest wolny od tego grzechu?

 – Niebawem studenci na wszystkich uniwersytetach świata będą rozważać w zawiłych dysputach twoje myśli, spierać się o jedynie ich słuszną interpretację, wykłócać o tendencje rozwojowe dawnych i nowych wyobrażeń, posługując się wzorem badaczy życiorysu Marksa: a według młodego Leszka zjawisko określa się tak i tak...

 – Czy to aluzja do Marksa czy do mnie? Młody i co?

 – Pozwolisz, że przypomnę ci jedną przypowieść. Książeczkę przywiozłem ze sobą, licząc na to, że wpiszesz mi do niej dedykację.

 Z kilku książek Leszka, zgromadzonych w liczącą się część domowej biblioteki filozoficznej, wybrałem właśnie tę. Stanowi dla mnie coś w rodzaju relikwii. Wydał ją PIW w 1965 roku. liczy więc sobie ponad trzydzieści lat.

 – Napisałeś w jednej z przypowieści pomieszczonej w tomiku, że „... wielkość, której nikt nie może oglądać czuje się nieswojo..." Cytuję jej fragment:

 „... Bóg stworzył świat dla chwały swojej i pośpieszył ludziom oznajmić swoje motywy. Brak skromności skompensował godną uznania szczerością..."

 – A więc?

 Roześmialiśmy się obaj. A ja rozczytywałem kolejny fragment, który grupkę z „kwadratowego trójkąta" szczególnie rozbawił.

 Leszek aprobująco skinął głową.

 „... Jedno jest w historii zastanawiające: fizycznie jest rzeczą niemożliwą aby miejski mur upadł od krzyku i siedmiu trąbek, a więc pewne jest, że było to zdarzenie cudowne. Ale skoro Bóg i tak musiał uczynić cud, to po co właściwie kazał całej armii męczyć się i błaźnić przez cały tydzień, a kapłanom nie tylko zniszczyć zdrowie, ale również stracić autorytet wśród ludu — bo któż będzie szanował kapłanów z dętej orkiestry? Po co? — pytam i znajduję dwa możliwe wyjaśnienia: albo tak niesłychanie lubuje się w marszach wojskowych, że chciał się ich nasłuchać do woli, albo był po prostu acte gratuit, czysty żart surrealistyczny, którym chciał zakpić z podwładnych. W tym drugim wypadku okazałby spore poczucie humoru, ale znając jego charakter podejrzewam, że chodzi o to pierwsze.

 Niestety... takie upodobania przy takich możliwościach wpływu. I rzeczywiście — robił potem wszystko, żeby móc wysłuchiwać jak najwięcej marszów wojskowych, i do tej chwili się nie znudził..."

 Przeczytałem Leszkowi następnie morały wynikające z przypowieści o „Rachab czyli samotność prawdziwa i udawana". Morał czwarty: „...Sytuacja powszechna. Trąbmy, trąbmy, a może jaki cud się stanie...".

 Tak więc Jerycho zostało zdobyte. Leszek mógł zaprezentować morały z tego zdarzenia wynikające, pomieszczając je w rozprawie przed laty napisanej i wydrukowanej.

  – Ja to napisałem? — zapytał z udanym zdziwieniem Leszek. — Coś podobnego! Uśmiechnął się ni to zagadkowo, ni to ironicznie.

 Rozgadaliśmy się następnie o literaturze, biblijnych opowieściach przypisywanych ich autorom — pastuchom i rybakom, że nie zdążyłem go zapytać o wiele różnych spraw, bowiem zajechały samochody aby nas dowieźć do centrum Radomia na inaugurację „Turnieju". Za przyjazną opiekę i serdeczną troskę, jakimi otoczył mnie Wiesław podczas pobytu w Radomiu, jestem mu bardzo wdzięczny.

 W powrotnej drodze do Łodzi via Warszawa przeżywałem bardzo podniecony i wzruszony spotkanie z Leszkiem. A propos. Jeśli radomianina zapytać o położenie jego rodzinnego grodu odpowie, że Warszawa leży pod Radomiem.

 Wiadomość o śmierci Leszka nadeszła nagle i była ogromnym zaskoczeniem. Zabolało mocno. Wiesław pisał: że Leszek zmarł po krótkiej chorobie w Oxfordzie. Oto jego listowna relacja:

 „ W piątek, 17 lipca po południu przeglądałem wiadomości w Internecie na portalu Onet i nie było informacji o Profesorze. Potem byłem w Wirtualnej Polsce i kiedy wróciłem znowu do Onet-u na moich oczach ukazała się informacja o śmierci Kołakowskiego — byłem przerażony. Miesiąc wcześniej (w połowie czerwca) dostałem długi list od Leszka. Miejscami był mało czytelny, lecz odczytałem cały, każdy wyraz. Nie było to trudne, gdyż znam dobrze charakter jego pisma; mam około 80 jego listów. Nic nie zapowiadało śmierci. W druku była przecież jego nowa książka pt. «Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania...»

 Dzień przed pogrzebem wystawiono księgi kondolencyjne w Rektoracie UW i dzięki temu mogliśmy dokonać wpisów, kiedy zjawiliśmy się w Warszawie 29 lipca. Około 12.30 weszliśmy do kościoła św. Marcina, ale nie było dokładnej kontroli tożsamości. Siedzieliśmy (Wiesław z żoną, Ulą, przyp. R.K.) w V rzędzie, trzy pierwsze były zarezerwowane. Siedzieli tam m. in. Wałęsa, prezydent Radomia — A. Kosztowniak, B. Borusewicz, W. Bartoszewski z żoną, T. Mazowiecki, A. Michnik i inne figury. Przede mną siedział prof. A. Walicki oraz redaktor Ulg ze «Znak»". Była rodzina Kołakowskiego z Gdańska oraz Łodzi, był minister R. Sikorski, A. Zagajewski, Z. Mentzel, A. Holland, K. Michalski, E. Smolar itd. Co ciekawe, była również Gesine Schwan, która wzięła nawet komunię. W pierwszym rzędzie po prawej stronie — obok rodziny — była Tamara i Agnieszka (córka Leszka, przyp. R.K.) z mężem J.P. Lasotą. Kościół był pełny lecz nie nabity.

 Mszę celebrował arcybiskup B. Dembowski, kolega L.K. z seminarium Tatarkiewicza na UW w roku akademickim 1949/1950... Co ciekawe, nie było tu trumny z ciałem L.K. B. Dembowski w swojej mowie nawiązał do owego głośnego incydentu z 1950 roku, który skończył się zakazem wykładania dla Tatarkiewicza... Msza była trochę dziwna, gdyż nie było w kościele trumny Leszka.

 Na Powązkach — bardzo dobrze, że pochowano go w kraju, nad trumną przemawiali: K Modzelewski, H. Samsonowicz, J. Bocheński i H. Wujec. Byli tu ci, których brakowało w kościele: B. Skarga, J. Woleński, M. Edelman, J. Jedlicki, M. Środa i wielu innych... brakowało studentów. Pojawił się również prezydent L. Kaczyński i złożył kondolencje rodzinie, mimo prośby o nie składanie kondołencji...

 W liście z 21.11.2009 r. Wiesław pisze: „... Wracam jeszcze do śmierci Leszka Kołakowskiego. Jak się dowiedziałem od mojej dobrej znajomej okoliczności śmierci wyglądały następująco:

 We wtorek 14 lipca 2009 r. Leszek Kołakowski upadł na podłogę przy zapalaniu/zagaszaniu światła. W wyniku upadku pękła mu tętnica w brzuchu. Znalazł się w szpitalu w Oxfordzie. Operacja się udała i w czwartek czul się już dobrze, miał — jak mówiła mi telefonicznie pani Tamara — dobry dzień. Niestety w piątek nastąpił zator, a potem nagły zgon...

 Na kształt pogrzebu największy wpływ miał Uniwersytet Warszawski, minister Sikorski (przelot trumny samolotem) oraz oczywiście, Tamara z Agnieszką... Arcybiskup T. Nycz nie zgodził się na postawienie trumny w kościele, choć jeszcze niedawno mówił, że Kołakowski jest bliżej Boga niż wielu chrześcijan. Arcybiskup J. Życiński był zdania, że Kołakowski nie życzyłby sobie religijnego pochówku — skąd on to wiedział?...

 Orońsk... oto Orońsk był miejscem ostatnim mojego z Leszkiem spotkania. A czego uczył nas Leszek stawiając pytania w swoim filozofowaniu i estetyce?

 Powiem krótko, Leszek, zdaniem mojego przyjaciela dr. Wiesława Chudoby w dysertacji pomieszczonej w przeglądzie filozoficzno-literackim nr 3 (28) 2010 r. Kołakowski pytał nas, czy potrafimy żyć w takiej prawdzie, która nie dzieli, lecz łączy nas wszystkich w godności. Wszystkie pytania, jakie stawiał i stawia nam nadal swoim oryginalnym filozoficznym dziełem i niezwykłym życiem Leszek Kołakowski, nie straciły dziś na swojej aktualności.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.