Skandowaliśmy: „Mosaddeq albo śmierć!”. Inni krzyczeli: „Niech żyje szach!”. Jeszcze inni: „Niech żyje Mosaddeq!”.
To było ciepłe wczesne popołudnie. Tłum ludzi falował ulicami. Pozamykano sklepy. Jakieś zagubione dziecko zanosiło się głośnym płaczem. Jakiś staruszek kiwał głową. My młodsi byliśmy pochłonięci protestami pośrodku placu. Gdy jedni go opuszczali, zrazu pojawiali się inni. Radio wciąż nadawało komunikat. Wojsko nie wiedziało, co robić. Rozmaite stronnictwa polityczne rzuciły się sobie do gardeł. Rosjanie i Brytyjczycy z jednej strony, pozostali z drugiej. Nikt nikogo nie rozpoznawał, a ten, kto miał z kimś drobne porachunki, załatwiał je wtedy na ulicy. Jeden wyciągał ludziom portfele z kieszeń, drugi przełaził przez mur, trzeci wyłamywał kłódki w sklepowych kratach.
Nie zdążyłeś zapytać, co się dzieje, a już słyszałeś: „Co się dzieje?”.
Rozpytaliśmy: „Kto jest kto?”.
Odpowiadali: „Nie dojdziesz”.
Rozglądaliśmy się dookoła. Jakiś odział żołnierzy biegnie przed siebie, ludzie za nimi, a za nimi jeszcze inny.
„Kto jest kto?”.
„Dojdziesz tego?”.
Szliśmy z transparentami w rękach, skandując: „Mosaddeq albo...”, i tak mijaliśmy kolejne ulice i place – prawdziwa powódź.
Ni stąd, ni zowąd zaczęli pojawiać się żołnierze. Część ludzi wznosiła okrzyki i prowokowała zamieszki. Nie wiedziałeś kto bije, a kto jest bity – prawdziwy chaos.
Ciężarówka, która wcześniej stała zaparkowana naprzeciwko bazaru, zajechała powoli, trąbiąc i rozganiając tłum, przed budynek Szamsolemare. Wrzało. Szeroka ulica bez problemów mieściła wszystkich – setki ludzi i setki ciężarówek.
Jakiś postawny, barczysty mężczyzna w tanim podkoszulku bez rękawów wszedł na ciężarówkę, uderzał dwoma drewnianymi pałkami i zawołał: „Ludzie...! Ej, ludzie...!”.
Zaraz zebrała się wokół niego grupka. Była cicho, a on wciąż uderzał pałkami i nawoływał ludzi. Tłum gęstniał coraz bardziej, aż zrobiło się cicho. Wczuwaliśmy się w te chwile ciszy. Oczy wszystkich były wpatrzone w niego, a uszy pilnie wyczekiwały tego, co powie. Oczekiwanie, podniecenie, ożywienie.
„Ludzie...! Ej, ludzie...”.
Przez tłum przeszła fala, ale zaraz wszyscy zamarli w oczekiwaniu.
„Ludzie! Ryba po dychę z kilo!”.
Nie zrozumieliśmy, o co mu chodzi, ale on zaraz otworzył drzwi naczepy i znów krzyknął: „Kupujcie! Sprzedaję tak tanio, bo została mi resztka towaru!”.
Część ruszyła w jego kierunku. Ustawili się w kolejce po ryby. Doszło do rękoczynów, kłótni, przepychanek, wyzwisk. Chwilę później liczył pieniądze, stojąc na ciężarówce, a my, zmęczeni i załamani, przypomnieliśmy sobie o swoim haśle: „Mosaddeq albo śmierć!”.
Zima 1980
Z języka perskiego przełożył Mateusz Kłagisz