To był śmiech przez łzy, śmiech za wszelką cenę, bo inne sposoby nie dawały żadnego rezultatu. Bezradność, która mi towarzyszyła wydawała mi się być wszechogarniająca. Ręce, które nie wiedziały co zrobić, umysł, który nie wiedział co myśleć, daimonion, który z pewnością mnie nie opuścił, a doświadczał, bo taka była konieczność. Gdyby nie On z pewnością bym poczynił wiele głupstw, które następnie by wymagały czasu i działań, by jednak nie jechać z Warszawy do Gdyni przez Zakopane, a tylko przez Hadasiki, które nie wiadomo, gdzie się mieszczą, ale z pewnością są na mapie mojego „ja”. Tak na dobrą sprawę nie zależy mi, aby do Gdyni dojechać. Priorytetem jest dla mnie piaszczysta plaża, spokojne morze i słońce bez widoku na deszcz. Mały domek przy niej. Pewnie przez wspomniane Hadasiki się tam można dostać. Bo dlaczego nie?
Bezradność i śmiech są tego wystarczającym dowodem. A może i pojawią się dowody inne? A ich siły i znaczenia nawet nie podejrzewam? Nie mnie o tym sądzić, lecz mnie znać swoje priorytety. Póki co, pada deszcz, za oknem mokną zielone liście drzew, które opowiadają mi o koniecznej rzeczywistości... Za oknem nic innego się nie pojawia, ale to w okno spojrzenie niczego nie wnosi, jest tylko obecnym stanem rzeczy, oczywistością, jakby tło do tego, że śmiech przez łzy, i krople deszczu je przypominają. Ot uwieńczenie ukazania stanu bezradności. Nie, nie oznacza to, że gdyby nie moja bezradność, by świeciło słońce, a tylko, że to tło do tego obrazu (mojej bezradności) jest właściwe. Równie właściwe (na zasadzie paradoksu) byłoby piekące słońce, jako wyraz tejże sytuacji, bo przecież nie pogoda, ale ja ją spowodowałem. Jej wyraz: śmiech przez łzy. Tak by nie dać im sił do życia, by nie poczuły się bezkarne, że zawładnęły całą moją istotą. Chociaż przecież same łzy, też byłby poniekąd właściwe i powiodły gdzieś, prze inne Hadasiki, inne z Warszawy do..., czyli do piaszczystej plaży, spokojnego morza i słońca bez widoku na deszcz.
By z pewnością Czytelnik był teraz zainteresowany: co konkretnie się wydarzyło? Jaka sytuacja, zdarzenie stały się powodem mojej bezradności? Nie napiszę tego, ale nie dlatego, że poprzez ów zapis bym narażał się na osąd, który mógłby być dla mnie „pozytywny” (współczucie) lub „negatywny”(a co to za problem?, ludzie mają większe problemy....), ale z uwagi na to,że nie ma to dla Czytelnika żadnego znaczenia. Proszę pozwolić nam to osądzić – słyszę odpowiedź. Rodzi się pytanie: tylko, po co? Jakie to ma znaczenie, poza zaspokojeniem czytelniczej ciekawości? O nie daj Boże, nie odtrącam Cię tym samym Czytelniku. Tylko pomyśl, że Twój osąd w tej sprawie niczego nie zmienia, ani Twoja rada. Nie tylko dlatego, że jesteś anonimowym, lecz gdybyśmy nawet spotkali się twarzą w twarz. Anthony de Mello w Przebudzeniu, na pierwszych kartach książki, w rozdziale Czy pomogę wam podczas tych rekolekcji pisze: „Myślicie, że zamierzam Wam dopomóc? Nie. Po stokroć nie. Nie spodziewajcie się, aby to, co mówię, pomogło komukolwiek. Mam jednak nadzieję, że tym, co powiem, również nikomu nie zaszkodzę. Jeśli moje rozważania miałyby wyrządzić ci jakąś szkodę – to przyczyna tej szkody tkwi w tobie. Jeśli udałoby się w czymś tobie dopomóc – to sam tego dokonałeś. Naprawdę, to ty sam sobie pomogłeś. Nie ja.” I tu teraz najważniejsze, dlaczego nie opisuję tego, co się wydarzyło: „Czy uważasz, że ludzie są w stanie ci pomóc? Jeśli tak myślisz, to jesteś w błędzie. Czy sądzisz, że ludzie dadzą ci oparcie? Wierz mi, nie mogą ci tego dostarczyć.” Stąd też, proszę wrócić parę linijek wcześniej, zapisałem słowa pozytywny i negatywny w cudzysłowie, by ukazać ich bez znaczenie. Bardziej istotny od tego zdarzenia, które śmiech przez łzy wywołało, jest właśnie ten śmiech, który wyrwał się ze mnie jako antidotum na nie. Śmiech jednak, jak wiemy (poza sytuacją, gdy wyraża bezgraniczną radość) jest zaprzeczeniem. Czemu więc przeczyłem? Zdarzeniu, czyli zewnętrznej rzeczywistości? Wszyscy mistycy świata, a w tym i chrześcijańscy, jednoznacznie twierdzą, że wszystko, cokolwiek nas otacza jest jak najbardziej w porządku, jest takie jakie być powinno. Wiedząc o tym pozostaje mi więc tylko przyznać, że w ten sposób zaprzeczałem własnemu „ja”, obrazowi własnego pragnienia, które nie mogło się zrealizować. A jednak, pisząc tyle na ten temat, że pragnienia i pożądania są źródłem naszego bólu i cierpienia, musiałem użyć śmiechu, aby zaprzeczyć diabłu, który się śmiał. Na jego śmiech, mój. I powróciłem do siebie i nie byłem przygnębiony, ale było ono we mnie. To nieuniknione. Niech nikomu się nie wydaje, że śmiech, uśmiech, ironia, kpina spowodują, że unikniemy w ten sposób prawdy rzeczywistości, że stanie się tak jak po zażyciu tabletki od bólu głowy, minie. Jeżeli po zaprzeczeniu śmiechem mamy wrażenie radości i triumfu z pokonania zewnętrznej prawdy, tego co nas otacza, to znaczy, że diabeł dobrze spełnia swe zadania i nadal się śmieje mieląc swym ogonem. Rzeczywistości pokonać się nie da, bo ona jest, jest wiecznością. I jest dobra. A to nasze „pokonanie” jest chwilowe, bo wkrótce ten sam problem ( już diabeł zadba o to, abyśmy nie pamiętali, że ten sam) i znowu śmiech i ponownie krótka chwila niby triumfu i tak miele on (diabeł) swym ogonem, a my na jego końcu jak na karuzeli. W istocie nie jesteśmy w stanie zaznać prawdziwego szczęścia. Takie „poczucie humoru” objawiające się znakiem triumfu, czy choćby radości z pokonania rzeczywistości jest niczym innym, jak tylko, pożal się Boże, szopką, budowaniem pozorów radosnego życia. I jest utwierdzeniem własnego „ja” w przekonaniu, że czyni właściwie.
W książce Humor i wiara. Anegdoty i historyjki Alessandro Pronzato przytacza wiele żartów i anegdot, które poniekąd mają służyć chrześcijańskiemu poczuciu humoru i z niego wypływać. Wybrałem jedną spośród wielu, które niekoniecznie przypadły mi do gustu. „- Moja żona jest chora – oznajmia smutnym głosem mąż swojemu przyjacielowi. - Och, biedna... Co jej jest? - Zatruła się. - Ale jak do tego doszło? - Ugryzła się w język.” Świetne – ktoś powie – chłopie, ty w ogóle nie masz poczucia humoru. Rozważmy jednak ten przypadek męża i żony.
On niewątpliwie znajduje się w sytuacji, która go przerasta. Żona bowiem ma cięty język, którym zatruwa jego codzienne życie, tak, że staje się ono nie do zniesienia. Dla niego, ona jest tym światem zewnętrznym, z którym on nie potrafi sobie poradzić. Stawia więc na śmiech i konstruuje żart, i opowiada go przyjacielowi. Śmieje się wprawdzie tylko przyjaciel, bo przecież z własnych żartów się nie śmiejemy. A jednak ten śmiech, aby mógł się u owego przyjaciela pojawić musiał najpierw być obecny u męża. Świat zewnętrzny (żonę) nie widzi takim jaki jest, tylko jaki w jego subiektywnym odbiorze się pojawia (że, jej nieposkromiony język zatruwa mu życie). Ratuje się poczuciem humoru postrzegając ów zewnętrzny świat jako zło. (W innym przypadku: czemu by miał zaprzeczać? ) A on przecież taki nie jest, skoro stworzył go Bóg. Mąż nie zaprzecza własnemu „ja”. On je kultywuje. Kultywuje swoje pragnienie, aby żony język złagodniał i czyni to poprzez śmiech, czyli temu pragnieniu zaprzecza. Tak, my lubimy być nieszczęśliwi. Bo ten żart opowiedziany przyjacielowi niczego nie powoduje.
A co by było, gdyby opowiedział go wybrance swojego serca? Możliwe są dwie reakcje: śmiech lub oburzenie. W drugim przypadku niczego to nie zmienia, a wręcz pogłębia dysonans (żona bowiem nie przyjmuje do wiadomości – jest mur). W pierwszym natomiast może żart trafić dwojako: albo jako znak z zewnątrz i ona zauważy swe rozbuchane „ja” i to z niego się śmieje, lub też nie jako znak tyczący się jej dotychczasowych zachowań, a chęć odwetu ze strony męża i poprzez to jego, jak mniema, chęć zwycięstwa. W rezultacie mąż przyjmuje opcję widzenia żony i chęć jej zwycięstwa, i dlatego nie opowiada żartu żonie, a przyjacielowi, który poprzez swój śmiech będzie się z nim solidaryzował. Ludzie chcą być nieszczęśliwi, powtórzę.
Wyobraźmy sobie jednak ten żart opowiedziany żonie. Jakbym go widział? W czasie, gdy język żony znany ze swej ciętości, był na wyznaczonych przez siebie torach, nagle odzywa się mąż: - Wiesz, mam wrażenie, że jesteś chora?, - Tak? A co mi niby jest? - syczy żona. - Zatrułaś się. - Niby czym? - wciąż syczy. - Językiem, ugryzłaś się. To wskazanie żonie na jej „ja” może pozwolić na odczytanie znaku; a gdy nie, nic to więcej nie znaczy, jak tylko to, że to nasze „ja” chciało być poprzez to zwycięskie i to go zgubiło. Chciało coś uzyskać na dowód swojego nieszczęścia.
Chodzi o to, by żart miał charakter bezpretensjonalny. Tylko taki by miał możliwość , by tak rzec, zadziania się. Ale, w każdym razie lepsze to opowiedzenie żonie), niż opowiadanie go przyjacielowi, a tego rodzaju humor budzi mój sprzeciw. To nic innego jak tylko utwierdzanie się w przekonaniu o słuszności własnego nieszczęścia. I tu znów żart zaczerpnięty z książki Alessandro Pronzato: „Rabin mówi do kolegi: <Ach jestem niczym, jestem tego bardziej niż pewien, jestem naprawdę niczym, jestem nicością>. Kolega na to: <Jankele, nie czyń się takim maleńkim, bo nie jesteś taki wielki.” Oczywiście, możemy się zapytać: czy słusznie? Czy faktycznie rabin jest tak wielki? Czy lamentuje dlatego, ponieważ się tak poczuł? Jednak jeśli to drugie: czy ma rację? Czy wielkość człowieka winna być kruszona lamentem, a więc strachem przed wielkością? Tu, do tego żartu, by należało dodać koloryt kulturowy, a więc judaizm a chrześcijaństwo. Prawo a ewolucyjny charakter myśli przekazywanych przez Jezusa Chrystusa. Prawo powie jednoznacznie: nigdy nie masz prawa czuć się wielkim, masz obowiązek żyć w pokorze i sławić swoją marność. Nie o to Jezusowi z pewnością chodziło. Czy gdy zmieniał wodę w wino w Kanie Galilejskiej, lub spowodował zmartwychwstanie Łazarza, młodzieńca w białej szacie, czyli ewangelisty Jana nie mógł czuć się po ludzku wielkim, co w żaden sposób nie przeszkadzało Jego pokorze?
Nasz umysł chodzi na skróty. A zatem, jeśli pokora to o wielkości być nie może. Jedno drugiemu przeczy, bo myślimy w kategoriach władzy, nie wartości. Wielkość pojmowana jako wartość i wtedy wykazuje brak negatywnego związku z pokorą. Ta była w pełni obecna u Chrystusa i takiej też poniekąd nauczał, bo wielkość miła, podejrzewam, jest Bogu. A zatem na dobrą sprawę, żart z Jankelem spala na panewce. I każdy inny tego typu, bo opiera się on na braku zgodności w samej Rzeczywistości, którą powszechnie powinniśmy widzieć jako właściwą. My jednak rozumiemy ją inaczej, jako tę pojętą w kategoriach władzy.
Załóżmy na chwilę, że problem władzy nie istnieje. Cóż dzieje się z żartobliwym znaczeniem sprawy Jankela? Z jego poczuciem wielkości? Jeśli się pojawiła, czy to faktycznie asumpt do tego, by wygłaszać lamenty o swojej nicości? Może do wielkości (wartości) były powody? Czy nie należało przyjąć ją z pokorą? Gdyby tak, żartu by nie było, a wartość by zyskała. Czy to faktycznie sumienie Jankela było powodem jego lamentu, czy podległość Prawu?... A co dzieje się z żoną i mężem, któremu ona swym ciętym językiem zatruwa codzienność? Żart przedstawiany i opisywany wcześniej. To również tylko problem władzy. Chęć uzyskiwanej dominacji nad mężem, którą żona zdobywa poprzez ów cięty język, a on wchodzi w tę grę, w której z góry jest przegrany. Nie odpowiada jej, a tylko żali się przyjacielowi. Tu, gdyby problem władzy nie istniał, również żartu by nie było. Ale on jest i radzi sobie z tym Jezus Chrystus.
Ten żart opowiedziany żonie nie przynosi rezultatu. Ona jest odporna na ironię, kpinę. Przyjmuje słowa męża: „ - Zatrułaś się. - Niby czym? – wciąż syczy. - Językiem, ugryzłaś się.”, jako tylko przegraną w bitwie i ma jeszcze wiele wojsk.
Na myśl przychodzi mi to, co znajdujemy w Kazaniu na Górze u ewangelisty Mateusza, czyli dyspozycja o nierewanżowaniu się złem. A konkretnie słowa: „ktokolwiek cie przymusi iść jedną milę, idź z nim dwie”. Dobrowolne poddanie się bezprawnemu wyzyskowi i oddawanie dobrem za zło. Czyż nie znuży taką kobietę przyznanie jej we wszystkim racji? Może i nie. Ale, gdy poczniemy niejako wyprzedzać ją w jej zamierzeniach idąc utartą przez nią drogą, chcąc iść nie jedną, ale dwie mile, wtedy dyspozycja jej „ja” odczuje co najmniej dyskomfort. Bo to już nie jej ego, ktoś tam wszedł w tę pewność i namieszał. Spowodował, że dla mnie, mnie, nie jest już tylko dla mnie, ale i dla niego. Egoizm diabła został mocno naruszony, co mu zupełnie nie w smak. Jak to, ktoś może to samo co ja, a nawet dwukrotnie więcej? To przeczy mojej istocie. Musi przyznać, że zostaje pokonany. Odebrano mu wszelkie argumenty. Ale jak to by miało wyglądać w praktyce? Pigułek nie ma, ale pobawmy się tą sytuacją. Powiedziany żart żonie nie przynosi rezultatów. Po jednej mili czas wkroczyć na dwie i to bez cienia agresji.
Zawsze dzieje się tak, że po ataku i domniemanym zwycięstwie następuje chwila uspokojenia, która ma celu usankcjonowanie zdobytych pozycji. Nie dajmy się zwariować: żadnego ataku nie było, chętnie pójdziemy już teraz dalej. Radość z tego pójścia jest dla mnie nieoceniona i to bez cienia, naprawdę, ironii. Chodźmy tam. Ty mi będziesz doskwierać swym językiem, a ja z lubością będę to przyjmował. Twoje słowa nie są wprawdzie miodem na moje uszy, ale ponieważ są twoje, to nie są mi obce, cokolwiek powiesz. Czy to budzi śmiech? Pewnie tak, ale chodzi o to, aby nie. Bo tu zawiera się prawda, której nie wolno nam zaprzeczać. Ba, ja się wręcz twojego języka nauczę. Pastisz.
Ta prawda, no napiszmy ja dużą literą, Prawda, powoduje,że prawda mojego i twojego „ja” nagle przestają istnieć. Moja, bo jakbym przyjął twoją drogę – i twoja, bo twoja droga już przestała być tylko twoja. Z tego zrobiła się nasza. Odebrałem ci domniemane prawo do twojego egoizmu wkraczając na jego terytorium (egoizm nie znosi obecności osób drugich) i odebrałem też prawo do własnego, skoro poszedłem z tobą nie jedną milę, a dwie. To ważne, aby pójść dwie. Aby zaryzykować, nie agresją, w tym przypadku, języka, ale jego całkowitej drugiej strony akceptacją, wręcz poniekąd afirmacją.
I nie ma żartu. I ani go w żalu opowiedzieć przyjacielowi, ani własnej żonie. Bo jest radość i tejże śmiech i uśmiech. A to zupełnie coś innego.
Ale dlaczego tak. Ano tylko dlatego, że to bezpretensjonalne, nie widać żadnego zysku z takiego pojmowania rzeczy. Pastisz ma to do siebie. Jest tylko wierne naśladownictwo i pójście dwa kroki dalej, do tej krainy: „idź z nim dwie”, bo tam w istocie dzieje się rozwiązanie.
Zaraz, zaraz, ale przecież to oznacza, że mój język ma być dwukrotnie bardziej cięty. To przecież spowoduje nic innego jak kłótnię i być może ja zwyciężę, bo siła mojego języka będzie większa. Nic z tych rzeczy. Tak by było, gdyby mówiło twoje „ja”. A to ma być pastisz, naśladownictwo i to takie, aby przemawiało po dwakroć. Ty jesteś niejako tą żoną z cytowanego wcześniej żartu, naśladujesz jej właściwości ze zdwojoną nie siłą, a akceptacją, a to jest już sytuacja zupełnie inna. Wkraczając na terytorium „ja” tej kobiety, afirmując i jej ego, (jakkolwiek dziwnie to brzmi), i powiększając („idź z nim dwie”) czynisz się wolnym od tego, co było sednem twojego zniewolenia, a jej „ja” tym samym traci swą siłę (egoizm nie znosi osób drugich, powtórzę). Nic tu po mnie, mówi i niknie. To ważne – powiększając. Twoje działania powinny być takie, aby to, co jest już afirmowane nabrało charakteru i znaczenia większego, wykraczającego poza ego tej żony i dla niej widoczne. A to wtedy, gdy „idź z nim dwie” nabiera kolorytu. Jakby to się tu zadziało? Ano tak, aby było to właściwe. Aby dało asumpt do dobrych rozwiązań. Pigułek przecież nie ma. A tu, myślę o żarcie o mężu i żonie, podejrzewam, naśladuj te same pretensje i nadaj im charakter priorytetowy, jakby one były najważniejsze, stwórz potęgujący obraz owo przedstawiający tak, jakby to ona to stworzyła. Gdy tu to wypowiesz i nadasz tym słowom charakter wielki i utworzysz aurę ich wielkości potęgując bezsensownie ich znaczenie zauważysz, że i ona to zauważyła ( tę bezsensowność). Pozostaje tylko kwestia: czy ona zechce to przyjąć? Ty jesteś w atmosferze pastiszu, humoru, ona nie. A więc zachowaj się tak, jakby to było całkowicie na poważnie. Inaczej pastisz nie ma sensu. Oszustwo? Ależ nie. Po stokroć, nie. Ty tylko przecież naśladujesz, tyle, że jakby w szkle powiększającym.
Te rozważania rodzą jedno, podstawowe pytanie: czy humor powinien być zatem właściwy człowiekowi? Odpowiedź: tylko ważne jaki; czemu to „kłamstwo” ma służyć? Czy, by tak rzec, ugruntowaniu pozycji ego, czy też jego usuwaniu w cień. A przecież przy pewnej dozie wyobraźni już sama opisana wyżej sytuacja relacji mąż – żona i dziejący się tam pastisz jest konwencją humoru, i patrząc z zewnątrz rodzi radosny uśmiech, który nie jest zaprzeczeniem.
Taki radosny uśmiech, czy nawet bezpretensjonalny śmiech, był, myślę, właściwy i mitologicznym Pierwszym Rodzicom przed wygnaniem z Raju. Śmiali się do siebie i uśmiechali, co było wyrazem ich wzajemnej miłości. Radość przecież, szczęście takie reakcje wyzwala. A co było potem, po wygnaniu, gdy pierwsze reakcje po uświadomieniu sobie swego czynu minęły? Ano to, co częstokroć jest treścią żartu, humoru dzisiaj. Niedoskonałość i tejże nadawanie wartości samej w sobie, jakaś chęć bycia nieszczęśliwym. Śmiech na usługach diabła.
Gdy bowiem odczyta się tę przypowieść w myśl Ewangelii Filipa, czyli, że Ewa to dusza, która oddzieliła się od ciała (wygnanie) i wskutek tego ciało obumiera pisząc lapidarnie, to łatwo zauważyć, że zarówno żart o Jankelu (cytowany wcześniej) jak i o mężu i żonie są wytworem właśnie tego ciała, gdy dusza odeszła. Biedny Jankel lamentujący nad swą nicością, czy mąż zwierzający się przyjacielowi, potrafiący jedynie ukuć uszczypliwy żart, ale bez odwagi powiedzenia go żonie, tylko właśnie jemu, nie mówiąc już o reakcjach innych, opisanych wcześniej. Licząc (i nie myląc się) na jego śmiech ugruntowuje się w swym nieszczęściu. A Jankel również swe nieszczęście gruntuje, ze strachu przed Prawem. Jeden i drugi utwierdzają się w przekonaniu o, by tak rzec, dobrych właściwościach swojego ego. Ich dusze oddalają się od ciał. Pierwszego dlatego, że nie widzi nic ponad Prawem, które ustanowił człowiek, drugi ponieważ jako swego rodzaju prawo przyjął swą sytuację (biernego, w gruncie rzeczy, przyjęcia ostrego jeżyka żony).
Naszemu zastanowieniu w tym momencie powinna podlec sytuacja Jankela. Bo o ile mąż ma do dyspozycji wartość ewolucyjną myśli Jezusa, to on jest tego pozbawiony. Prawo mówi, to co mówi. Jankielu nie możesz czuć się wielkim. Prawo temu przeczy. Czy z tej sytuacji jest wyjście i to, zadowalające? Na gruncie Prawa z pewnością nie. Jankel w żaden sposób nie ma możliwości czuć się wielkim, jeżeli nawet tak się czuje i ma ku temu wystarczające powody. Stąd czuje się maleńkim Ale przecież jego kolega mu mówi: „Jankele, nie czyń się tak maleńkim, bo nie jesteś taki wielki.” I Jankel staje w obliczu potrzasku Prawa. Ta relacja przyczynowo – skutkowa jasno wskazuje na to, że ów kolega wielkość i małość mierzy na czystej zasadzie odwrotności, co w istocie przeczy ewolucyjnemu charakterowi pochodzenia Dobra i Zła, czyli czemuś do czego winno się dochodzić, nawet poprzez pastisz. Podobnie czyni i Jankel. Prawo to Prawo i nagle je sobie uświadamia. I w rezultacie staje się nijaki.
Nie jest moim zamiarem wykazywanie wyższości myślenia ewolucyjnego nad myślenie Prawem, tym niemniej to samo się tu narzuca. Tam, gdzie prawo (pisane z małej, czy dużej litery), tam łatwość tworzenia żartów na ten temat. Gro anegdot z książki Alessandro Pronzato jest w tej, by tak rzec, konwencji. Żartów, tak naprawdę chrześcijańskich, tam w istocie niewiele. Łatwiej bowiem podać różnicę między życiem a Prawem niż uchwycić tę zależność różnicy w tym co ewolucyjne i domaga się tam rozróżnienia. Stąd też pojawia się, sądzę, opór wielu wielu teologów chrześcijańskich co do, by rzec lapidarnie, widzenia wiary chrześcijańskiej w kontekście humoru.
Czyżbym się ku nim skłaniał? I mówił, że Bóg nie ma poczucia humoru? Sądzę, że nie. Niech sobie będzie humor każdego rodzaju. Mnie to doprawdy nie przeszkadza. Ale śmiać się będę tylko wtedy, gdy to będzie mi właściwe, a nie, o nie daj Boże, że to z założenia żart. A najchętniej wtedy, gdy jestem pełen radości. Ale również, gdy bezradność wyzwoli mój śmiech, bo to znak, że zaprzeczam swojemu ego, o ile mam tę świadomość. Gdy nic we mnie takiego, co dąży do zwycięstwa, czyli władzy. Gdy nie widzę korzyści z pokonania wynikających. Czysty śmiech z bólu, który przez własne „ja” jest powodowany, że powrócę do sytuacji przedstawionej na wstępie. Czy go pokonałem, nie wiem, ale sytuacja się pozytywnie zmieniła, później, gdy poszedłem tą drogą. Z Warszawy do..., przez Hadasiki, które nie wiadomo gdzie się mieszczą.