Wypadek wydarzył się nie więcej niż dwadzieścia metrów od wylotu tunelu. Upłynęło już trochę czasu. Czuć było jeszcze swąd.
- Był tylko piekielny ogień – powtarzał jakby sam do siebie przypadkowy kierowca, który widział wypadek na własne oczy.
Rzeczywiście. Splątane ze sobą wraki dwóch samochodów były częściowo stopione. Grupka strażaków rozmawiała między sobą. Wzruszali ramionami:
- Żadnych śladów po ludziach.
Lekarz, kierowca i sanitariusze z karetki pogotowia musieli uwierzyć strażakom, że w zgliszczach samochodu nie ma żadnych ludzkich pozostałości. Ale kierowca opla, który był naocznym świadkiem zdarzenia, relacjonował w kółko i bezładnie, swoją wersję…
- ...miałem za sobą wiele godzin nocnej jazdy i byłem już zmęczony i postanowiłem zwolnić, zjechałem właśnie z prawego pasa i jechałem wolno środkowym. Nawet nie sto kilometrów na godzinę. Zobaczyłem w lusterku szybko zbliżający się do mnie samochód. Miał na pewno długie światła, co drażniło mi oczy. Trąbiąc przeraźliwie minął mnie z prawej. Prowadziła kobieta. Widziałem wyraźnie, gdy auto mnie mijało. Zagapiłem się nieco i w ostatniej chwili usłyszałem tuż z lewej strony drugi samochód. Ledwie zdążyłem zrobić ruch głową w lewo. Tym razem był to mężczyzna. Odwrócił twarz w moją stronę. Był roześmiany, tak wściekle roześmiany. Diabeł! – pomyślałem. – Istny diabeł! Popędził za tamtym wozem. Pędzili jakby ich kto gonił. Ale nikt ich nie gonił. Za mną był mrok. Wjechałem do oświetlonego tunelu i widziałem ich doskonale w tym świetle. W pewnym momencie samochody jakby zwarły się razem. Otarły się o ściany tunelu. Raz z prawej, raz w lewej. Aż poszły iskry i wyskoczyli z tunelu, jak z katapulty poza autostradę. Słup jasnego ognia strzelił wysoko w górę. Stanąłem tutaj. Samochody paliły się jak fajerwerk.
Policjant w zielonym uniformie drogówki Badenii-Wirtembergii słuchał cierpliwie.
- Strażacy mówią, że tam nie było ludzi – bardziej stwierdzał niż pytał nieco zniecierpliwiony.
- Oni tam byli. Mijali mnie i widziałem ich wyraźnie. W jednym kobieta, w drugim mężczyzna. Pamiętam ich i chyba nigdy nie zapomnę.
- Ale tam nie ma śladu spalonych ludzi – obstawał przy swoim strażak wskazując głową na poskręcane żelastwo, a wymownym gestem sugerował upartemu świadkowi zamroczenie umysłu.
- Spalili się bez śladu. To był piekielny ogień – powtarzał tamten.
Policjant przyciągnął skonfundowanego kierowcę do okienka policyjnego mercedesa i wyciągnął ze środka mikrofon magnetofonu.
- Jak pan się nazywa?
- Höllenfeuer…
*
Miasteczko, w którym spotkali się Artur i Barbara leży nad Wisłą przy trasie numer 1 w miejscu, gdzie most łączy obydwa brzegi rzeki. Już z mostu wzrok zatrzymuje się na malowniczym krajobrazie konturów domów przytulonych do długiej skarpy tworzącej wysoki brzeg Wisły. Skarpa ta to teren nie tknięty ręką ludzką, pierwotny, dziki, dziewiczy. Tuż pod tą skarpą widać dwie budowle charakterystyczne dla krajobrazu tych terenów zamieszkałych kiedyś przez Krzyżaków: gotycki kościół i zamek należący niegdyś do komtura von Plauna, który ratował resztki ich wojsk rozbitych pod Grunwaldem.
Te dwa relikty architektury krzyżackiej w połączeniu z dzikością skarpy tworzyły dość tajemniczy krajobraz. Dziewiczą skarpę nazwano Diabelcami. Nie brakowało też różnych przypowieści o tym miejscu. Były i romantyczne, i tragiczne, a najczęściej romantyczno-tragiczne. Jedni omijali wiec ten teren, jednak inni szukali tam chętnie samotności. Artur chodził tam często po pracy wiedziony tajemniczością miejsca. A może tak miało być! Któregoś dnia zauważył sylwetkę młodej kobiety stojącej nad urwiskiem. Wyglądało to, jakby za chwile miała skoczyć w dół. Gdy Artur podszedł do niej, odwróciła się do niego i wtuliła zapłakana w jego ramiona.
Od tego momentu nie chodzili już na Diabelce samotnie. A gdy uświadomili sobie, że łączy ich miłość, przypisali to tajemniczości tego miejsca. Już układali plany na przyszłość. I pewnie znajomość ta rozwinęłaby się zgodnie z kanonami związku kobiety i mężczyzny, gdyby nie pojawiło się niespodziewanie u Artura skomplikowane schorzenie serca. Nieunikniona była ryzykowna operacja, jakich jeszcze Polsce nie robiono. Chirurg, badający Artura zaproponował mu, aby zgodził się na operacje w Niemczech, gdzie jego przyjaciel ze studiów pracuje w renomowanej klinice. Tak więc, albo wyjedzie i na długo rozstanie się z Barbarą, albo zaryzykuje operację w Polsce i – być może – rozstanie się z Basią na zawsze. Nie, ani on, ani Basia, nie mogli takiego rozstania brać pod uwagę. Nie, nic, nikt i nigdy ich nie rozłączy!
1. C z a s A r t u r a.
Operacja okazała się skomplikowana także w renomowanej klinice niemieckiej. Gdy po operacji leżał długi czas w komie, przyjechała za nim Barbara. Gdy otworzył wreszcie oczy trzymając jej rękę, sądził, że to sen.
Po trzech tygodniach od odzyskania przytomności przewieźli Artura do kliniki rehabilitacyjnej na granicy szwajcarskiej. Nie miał już opatrunku na rozciętej piersi. Gimnastyka w ciepłej wodzie źródlanej pod kierunkiem terapeuty gwarantowała rehabilitację.
Tam odnalazła go Zila. Siedziała teraz przy sąsiednim stoliku ze swoim towarzyszem i oboje słuchali jak rozmawia przez komórkę. Wiedzieli z kim rozmawiał. Rozmowa były jak gra miłosna. Była niemal fizycznym zbliżeniem dwojga bez reszty zakochanych ludzi. Głos Artura był coraz cichszy. Coraz bardziej intymny. Mówił po polsku i nie mógł przypuszczać, że ktoś obok rozumie tę mowę. Gdy wyłączył telefon, towarzysz Zili podszedł do Artura. Zagadnął go po polsku. Artur wskazał przyjaźnie miejsce obok siebie i rozmawiali o przebiegu terapii. Szybko jednak Artur zmienił temat i rozmowa potoczyła się na temat Barbary.
Przez ten czas Zila śledziła twarze ich obu. Artur był wycieńczony chorobą, ale mimo ciężkiej operacji zachował sylwetkę przystojnego mężczyzny. Wreszcie mężczyźni rozstali się w serdecznej komitywie i Artur poszedł w kierunku basenu. Zila poszła za nim. Było słonecznie, ciepło, niemal upalnie. Gdy wyszli, poszli już jako znajomi pod dmuchawę, aby się obsuszyć, a potem usiedli obok siebie. Był początek czerwca, który na południu Niemiec jest zwykle słoneczny i bardzo ciepły. Od teraz spotykali się codziennie. Zwierzenia Artura na temat Barbary podniecały ją i utrwalały ją w tym, co miało się wreszcie ziścić. Nic nie mogłoby jej od tego odwieść. Te myśli były coraz gorętsze i namiętne.
Zaprzyjaźnili się szybko. Widział w niej przyjazne zrozumienie dla jego tęsknoty, a ona okazywała mu przyjaźń.
- Nawet nie wiesz, jak bliskie są dla mnie twoje intymne zwierzenia. Będziesz miał we mnie powierniczkę na ten trudny czas rozstania z twoją ukochaną.
- Zila. Masz takie dziwne imię. Ty jesteś aniołem?
W jej spojrzeniu i uśmiechu znalazł tylko to, co dostrzec chciał. A Zila wiedziała już, że od teraz czas zaczynał pracować dla niej…
2. C z a s B a r b a r y.
Było jasne, że pobyt Artura pod opieką kliniki rehabilitacyjnej potrwa jeszcze długo. Mężczyzna, którego poznała podczas odwiedzin u Artura, znalazł dla niej pracę w bibliotece uniwersyteckiej w Ulmie. Klinika znajdowała się około dwustu kilometrów od Ulmu i Barbara nie mogła być u Artura tak często, jak by tego chciała. Ale, cóż tam! Praca w bibliotece kończyła się późnym wieczorem. To i lepiej. Znajomy z kliniki przychodził do biblioteki uniwersyteckiej wertując w starodrukach. Nazywał się Zem.
- Co to za dziwne imię? – pytała Barbara.
- Ach, tak mnie nazwali – skwitował pytanie z przyjacielskim uśmiechem.
Nie krył przed nią, że szuka w Ulmie śladów pobytu Kartezjusza. Kartezjusza znała jako filozofa, a z Ulmem jego nazwisko kojarzyło jej się ze znaną historią o wielkiej śnieżycy, która uwięziła filozofa na dłuższy czas.
- Interesuje pana jak doszedł do swojej teorii o centralnej funkcji Boga?
- Tak wszyscy sądzą. Ale nie wszystko w tej sprawie jest takie jasne.
- A co to takiego?
- Jego śmierć.
Opowiadał jej potem o tajemniczych okolicznościach śmierci tego średniowiecznego filozofa. Opowieści i hipotezy opowiadane przez Zema były fascynujące. Coraz częściej podczas samotnych spacerów nad Dunajem powracała w myślach do tych opowieści. Przyglądała się odbitym w rzece gwiazdom i światłom miasta. Zem też był sam. Też czekał na swoją miłość, z którą musiał się rozstać na nie wiadomo jak długo.
- Los nas zetknął, aby było nam lżej – zauważyła ze szczerą sympatią.
Ujął jej rękę i zacisnął jej drobną dłoń w swojej.
- Mogę mówić do ciebie Basiu?
- Jesteś aniołem.
Czas mijał. Barbara tęskniła za Arturem, a Zem wysłuchiwał jej zwierzeń. Otwierała się przed nim. Było jej to potrzebne. I Zem wiedział o tym. Czasami zostawał w bibliotece, aż Barbara skończy pracę w odwoził ją do domu na peryferiach miasta. Czekał na jej zaproszenie do środka. Ale zaproszenia nie było. Żegnała się z nim przy samochodzie. Wreszcie nie broniła już pocałować się w policzek. Czas pracował dla Zema…
Był późny wieczór, i gdy zadzwoniła Barbara. Jaj głos był spokojny. Może początkowo trochę nieśmiały. Taki głos miała, gdy zaczynała się ich znajomość. Onieśmielał ją wtedy. Potem, gdy już zyskał jej ufność, ich rozmowy przebiegały coraz bardziej naturalnie. Potrafili rozmawiać o sprawach osobistych. Zem miał zawsze dużo ciekawych rzeczy do opowiedzenia i Basia słuchała tych opowieści z zafascynowaniem.
- Nie śpisz jeszcze? – zapytała.
Pomyślał, że być może wrócił niespodziewanie Artur z sanatorium i Barbara chce, aby spotkali się razem, jak zapowiadała.
- Nie. No skąd. To nie jest moja pora na spanie.
- Chcę się z tobą spotkać.
- Spotkać? Ty chcesz się ze mną spotkać? Teraz? Dzisiaj jeszcze?
- Tak. Bardzo cię proszę. Właśnie dzisiaj jeszcze. Dziwisz się, bo to już późno. Ale właśnie dlatego chciałabym żebyś mi towarzyszył.
- To piękne. Gdzie?
- Przyjedź po mnie. Pojedziemy nad Dunaj.
- Będę za dwadzieścia minut. Czekaj na mnie przed domem.
Życzyła sobie, aby zawiózł ją nad rzekę, ale tym razem nie w pobliże katedry, lecz w odludne zakole u wylotu rzeki z granic miasta. Basia była podniecona. Jechał dokładnie, gdzie mu kazała. Przy sobie miała obszerną torbę, z którą zwykle chodziła na zakupy do pobliskiego sklepiku. Cały czas mówiła. Cały czas o Arturze. Dowiedział się z tego potoku słów, że Artur nie będzie miał przedłużenia pobytu w sanatorium i że wróci za dwa tygodnie.
- Wtedy spotkamy się razem. Artur prawie ciebie już zna. Ciągle mu o tobie opowiadam…
- Poznałem twojego ukochanego.
Zem słuchał jej niekończącej się opowieści o miłości i tęsknocie. To było piękne i podniecające. Ale szczytem podniecenia było to magiczne pole odpychania i przeniknięcie przez nie. Zabór. Jednak pragnienie jej posiadania nie zgasło. Nie mogło zgasnąć. Stawka była zbyt duża. Myślał o tym przez ten cały czas, gdy był powiernikiem miłości Barbary. Jego celem było móc kochać, jak kochają śmiertelni ludzie na Ziemi. Tak, jak kochają wszyscy ludzie. Ale za spełnienie tego marzenia musi zapłacić ta zakochana kobieta. Przeraziła go ta myśl. Odwrócił twarz do Barbary i postanowił przerwać jej opowiadanie.
- Tak – powiedział.
Zajęty własnymi myślami nie śledził już jej słów i odniósł teraz wrażenie, że ta odzywka nie pasowała do kontekstu.
- Co tak?
- Ach… Chciałbym być na miejscu Artura.
Barbara uśmiechnęła się w jego stronę. Miał wrażenie, że to wyznanie ujęło ją i że była mu za nie wdzięczna.
Zem zaparkował samochód na poboczu polnej drogi i wyszli. Barbara nie rozstawała się ze swoją torbą, więc wziął ją od niej.
- Potrzebujemy trochę suchych gałęzi – powiedziała.
- Suchych gałęzi?
Ale już nie pytał po co.
- Pozbieraj. Nie wiesz, co to jest noc świętojańska?
- Ach… Tak. Noc świętojańska.
Nie wiedział.
- Rozpalimy ognisko.
Przyniósł sporo suchych gałęzi. Basia rozłożyła mały obrus, położyła dwie poduszki, które zabrała z siedzeń samochodowych, na obrusie postawiła dwie szklanki i z przepastnej torby wyciągnęła butelkę rosyjskiego szampana.
- Co to ma być? – zapytał wreszcie wprost.
- Naprawdę nie wiesz? A więc jest wreszcie coś, czego ty nie wiesz. Teraz ja będę tobie opowiadać. Która godzina?
- Niedługo północ. Otwórz szampana.
Zem otworzył. Nalał do szklanek. Wypili po małym łyku.
- Chcę wypić z tobą bruderszaft - powiedziała.
To było jednoznaczne. Coś niepokojącego przemknęło przez głowę Zema. Zbliżył usta do ust Barbary. Chciał przyciągnąć jej głowę
- Nie! – krzyknęła Barbara śmiejąc się. Nie, to nie dla ciebie.
Zem starał się zachować dobrą minę do tej kłopotliwej sytuacji.
- Ty naprawdę nic nie wiesz o tej nocy? – zagadnęła rozbawiona jego miną.
- Nie, nie wiem.
- To gdzieś ty się chował. Przecież to polska tradycja. Noc Świętego Jana. Najdłuższa noc w roku. Noc kochanków.
- Nie było mnie w Polsce.
- Jak to nie było ciebie w Polsce!
- No widzisz. – Podchwycił szybko. – Ja nie jestem z Polski.
- Tak dobrze mówisz po Polsku.
- To… To sprawa zawodowa. A dlaczego ta noc nazywa się nocą Świętego Jana?
- A to akurat najmniej ważne. Nazywa się też Nocą Kupały.
- Kupały? Najdłuższa noc w roku?
- Tak. Rozpal to ognisko.
Zem zapalił zwitek papieru i przyłożył do stosu. Gałęzie zapaliły się.
- Teraz chodź. Pójdziemy nad brzeg.
Wyciągnęła z torby wianek z gałązek i kwiatów z dwiema płaskimi świeczkami zamocowanymi na środku. Pociągnęła Zema za rękę i poszli w stronę brzegu.
- Jest północ. Kończy się właśnie coś i coś nowego się zaczyna tłumaczyła jak dziecku. - Trzeba to zakląć. Trzeba wybiec myślami, żeby dać im początek spełnienia.
Basia zapalała świeczki. Zem nie krył coraz większego zainteresowania.
- Teraz wianek ma popłynąć. Ma daleko popłynąć z prądem rzeki. Im dalej popłynie, tym dłużej będzie trwało to marzenie, które ze sobą niesie.
Patrzyli za wiankiem. W Dali ginęły dwa płomyki wraz z odpływającą wodą. Barbara posmutniała. Poszła w stronę ogniska. Ognisko rozpaliło się teraz i sypało iskrami. Przysiadła na poduszce. Zem podszedł i przysunął sobie drugą poduszkę. Pili szampana, a Barbara opowiadała Zemowi o ludowych zwyczajach świętojańskich. Minęła już dawno północ, ale nie chciało jej się spać. Opowiadała i opowiadała. Była oparta o jego bark. Było jej dobrze. Czuła błogie działanie wypitego szampana. Odwróciła się w jego stronę.
- Pocałuj mnie.
Zbliżył usta do ust i objął jej głowę.
- Nie! Nie tak.
Oswobodziła głowę i dotknęła wargami jego ust. Odsunęła się.
- Szkoda, że nie znasz tego. Ty nie znasz prawdziwej miłości.
Podniosła się.
- Nie chodź za mną – poprosiła.
Odeszła w kierunku prądu rzeki, tam, gdzie odpłynął wianek. Odczekał aż zniknęła mu z oczu i poszedł jednak za nią. Coraz wyraźniej wzrok przyzwyczajał się do szarzejącej ciemności. Dojrzał ją. Była w rzece. Na pewno go nie słyszała. Była naga i Zemowi zdawało się, że śpiewała. Ale ten śpiew łączył się z szumem rzeki. Był blisko brzegu i miał ją przed sobą o kilka kroków nagą. Chciał ją taką. Od wielu dni chciał ją taką. Teraz stało się to w sytuacji najmniej spodziewanej. Ruszył w jej kierunku. Barbara odwróciła się w jego stronę i szła do niego. Nie była speszona. Jakby oczekiwała tego. Było chłodno, więc przygarnął do siebie jej ciało. Czuł jak jego ubranie staje się mokre. Poczuł jej drżenie, gdy dotknął jej łona…
Podjechali pod jedenastopiętrowy dom na zboczu wzgórza na peryferiach Ulmu. Zaparkował na zacienionym parkingu nieopodal drzwi wejściowych. Obszedł maskę samochodu i otworzył drzwi od strony Barbary. Bez słowa poszła za Zemem w stronę wejścia do domu. Zem spojrzał w górę. Taras mieszkania Barbary na jedenastym piętrze był niewidoczny w mroku zagęszczonym cieniem lasu. W swojej wielkiej torbie odszukała klucz o otworzyła bezszelestnie drzwi. Objęła rękę jego głowę i tak weszli do holu. Windą pojechali na górę. Nic nie mówili.
Nie spał długo. A gdy się obudził, Barbara też nie spała. Leżała odwrócona do niego twarzą. Zem miał wrażenie, że na jej twarzy zastygł jakiś uśmieszek, który dostrzegł, gdy oderwał usta od jej warg tam, nad brzegiem Dunaju. Teraz już otrzeźwiała z upojenia szampanem i wydarzeń minionej nocy. Odgadywał jej myśli. Nie czuł już nic. Postanowił wziąć prysznic i odjechać stąd zanim rozwidni się zupełnie. Pod prysznicem oddawał się trzeźwiącemu działaniu wody i przyglądał się schludnej łazience, w której kąpała się ta młoda kobieta samotnie od szeregu miesięcy. Mógł to sobie wyobrazić.
Wytarł się i wyszedł nago. Barbary nie było wśród rozrzuconej niebieskiej pościeli. Ubrał się. Spojrzał jeszcze na na oścież otwarte drzwi tarasu, skąd dochodziło rześkie powietrze czerwcowego poranka unosząc firankę. Zjechał windą i wyszedł. Ciało Barbary leżało w dziwnej pozycji w niewielkiej odległości od wejścia do domu. Zem zatrzymał się tylko chwilę za plecami ludzi stojących wokół denatki. Byli zaaferowani. Odszedł do samochodu i odjechał. Na podjeździe minął go z wyciem syren samochód policyjny, a zaraz za nim karetka pogotowia.
3. P r z e d r e i n k a r n a c j ą.
Zem spotkał się z Zilą jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Czekała na niego w małym przydrożnym zajeździe, który już dawno wybrali na miejsce tego spotkania. Zila mówiła niechętnie o tym, jak rozstała się z Arturem. Zabrała go swoim samochodem na wycieczkę w romantyczne tereny Wyżyny Szwabskiej. Zwierzał jej się wylewnie ze swojej miłości do Barbary, a ona słuchała patrząc mu w oczy. Było późno, więc zatrzymali się na noc w przydrożnym hoteliku. Artur opowiadał jej o polskich zwyczajach Nocy Świętojańskiej. Pili szampana. Do niczego go nie nakłaniała. Gdy pocałował ją wdzięczny za okazywane przez nią zrozumienie dla jego tęsknoty, zapomniał się, a słabe serce nie wytrzymało. Mówiła, że gdy przed wyjściem z pokoju spojrzała na jego otwarte martwe oczy, dostrzegła w nich zdziwienie pomieszane z pytaniem skierowanym w pustkę. Zostawiła go i odjechała.
Zajazd, w którym czekała Zila, był w połowie odległości, jaka dzieliła ich w ciągu tych kilku tygodni. Zila wyszła na spotkanie. Była, piękna. Zem upajał się jej sylwetką kołyszącą się w lekko zarysowanych biodrach i zdawał sobie sprawę, że to, co czuł, nie odczuwał nigdy dotąd. Tyle stracił nim obudziły się w nim te upojne, erotyczne uczucia. W niej też. To samo dostrzegł w jej twarzy, gdy zbliżyła się. To samo! Namiętność, oddanie i… strach. NIE WOLNO IM BYŁO! Ale to już ich nie obowiązywało. Postanowili uciec od tego zakazu. Zetknęli się w milczeniu, pierś w pierś. Głowy minęły się, otarły się policzkami i wsparły wzajemnie na ramionach. Stali tak chwilkę. Cisza. Nikogo nie ma. Nikt ich nie widzi. Nikt ich nie znajdzie. Nikt nie dosięgnie! W milczeniu przeszli do wnętrza zajazdu. Czekali na tę noc. Byli stęsknieni tej nocy i namiętności, której nie mogli dłużej hamować. Kochali się, jak ludzie, którym miłości zabroniono. Taka miłość łączy duszę i ciało w jedno; przenika wzajemnie, wtapia się płomieniem.
Wczesnym rankiem oddali klucz. Trzymając się za ręce zatrzymali się na chwilę na krawędzi parkingu. W dole bieliły się mury i czerwieniły dachówki domków małej miejscowości wciśniętej między zbocza Wyżyny Szwabskiej. Z góry korony drzew liściastych parowały i wyglądały jak kipiel zielonej piany. Spośród tej kipieli wystrzelały żółte marglowe skały. Wsiedli do swoich samochodów i odjechali. Droga prowadziła serpentyną w dół. Było pusto. Nie ograniczali szybkości. Samochody z piskiem brały wiraże. Wjechali między domki miasteczka, które wcześniej oglądali z góry. Uciekało za nimi wszystko. Oddalały się od nich obrazy tamtych dwojga nieszczęśników. Pozostały w nich jedynie przeżycia minionej nocy. Miłość! Im zakazana. Nie wolno im było kochać. Byli tutaj po to, aby to uczucie niszczyć. A teraz!.. Za tę cenę niszczenia sami stali się kochankami. Droga wiła się kilka kilometrów miedzy zabudowaniami, aż wybiegła na prosty odcinek kończący się wyjazdem na autostradę.
Uciekać!
Uciekać!
Uciekać!..
Czy mieli szansę uciec? Zniknąć? Nie zwalniając wyjechali na autostradę.
*
- Miał pan za sobą wiele godzin nocnej jazdy – podchwycił policjant. – Ogień oślepił pana. Mogło się panu wydawać?
- Co mogło mi się wydawać – obruszył się kierowca. – A panu też się tylko wydaje, że tam leżą spalone wraki tych samochodów?!
- Więc. Jak pan się nazywa?
- Höllenfeuer – powtarzał kierowca słabnącym głosem. Policjant podniósł wzrok na jedynego koronnego świadka. Ale po raz trzeci nie pytał. Popukał w mikrofon.
- Dobrze. Niech pan opowie jeszcze raz, co pan widział.
Świecie n. W., latem 2003 r.