Rumiane agresty spadły z krzaków,
wypieki ziemi schłodził deszcz kapryśny.
Linię horyzontu, gdzieś za pszczyńskim lasem,
rysują beskidzkie wzgórza.
Smutek określa moją miłość,
przestrzeń zagęszcza smak zmierzchu.
Czy to jest akord dysonansów,
w którym wybrzmi i przebrzmi mistyka świtu?
Zachód słońca przesyła komunikat
o bezpiecznym świecie harmonii.
Wszystko jest dialogiem,
poza nim staje się zbrodnia na wyobraźni.
Wyobrażam sobie miejsce bardziej niż to
piękne i przede wszystkim dostojne.
Wawelska katedra, pelpliński transept,
romański Bamberg, czy mały gotyk
Czchowa nad Dunajcem. Widzialna konstrukcja
ukrytych rzeczy zazdrosnego Boga.
Wracam do słowa, do nitki zdania,
przenikalnych warstw składni.
Krzywiłem się, nie jeden raz, przed lustrem tekstu,
trenowałem język drwiny, ale to słowo
staje się kotwicą, którą rzucam w toń barw i linii.
Apogeum lata, agresty pod krzakami, zachód słońca,
linia horyzontu: – ślepa bezradność
I jednak
kotwica