- musi być gdzieś ślepy i ostatni werszek…
Andriej Płatonow Czwengur
Pociąg elektryczny, składający się z trzech starych, pordzewiałych wagonów drugiej klasy, rozpędzał się i zwalniał, przejechawszy zaledwie kilka kilometrów, aby statecznie zatrzymać się wśród pustych, zarośniętych rdestem i bylicą peronach leżących pośród łąk, lub zagajników. Wysiadali tu najczęściej pojedynczy podróżni i odchodzili wąskimi wijącymi się ścieżkami, zanurzeni po pas w mietlicy albo znikali wśród pni lub gąszczu białych brzezin.
Jechałem tym pociągiem. Jego wolna jazda, zdewastowane budynki stacyjne, zarosłe bzem pozałamywane rampy, łąki, ściany lasów, wypełnione były białymi obłokami, a rozsłonecznione niebo było mi nadzwyczaj miłe i zagadkowo bliskie. Czułem z radością, że całe życie lubiłem to i będę lubił to wszystko. Wydawało mi się, że krajobraz ten przechował w sobie tajemnicę zbędności, jak również dużej wagi tego wszystkiego, co znajduje się na ziemi.
Przez otwarte okna rozgrzanego słońcem wagonu wdzierał się zapach sosnowego lasu i suchego siana. Linia miała jeden tor, więc mój pociąg stawał na mijankach i czekał długie minuty, aby móc przepuścić inne ważniejsze i szybsze pociągi. Przelatywały one obok nas, jak wicher z dużym hukiem i ze strasznym zgrzytem żelastwa, tętniąc ciężko pośród ciężkiej, mechanicznej galopady. A mój pociąg drżąc z wysiłku ruszał wolno, obcy był mu pośpiech i czasami zdawało się, że rozkład jazdy z jego precyzyjnie wyznaczonymi godzinami przyjazdów i odjazdów go nie dotyczy. Było mu to obce, a życie zostało podporządkowane zegarom zawieszonym na dworcach kolejowych. On żył jedynie według swego zegara słonecznego.
Nie chodził po tym pociągu, utykający sprzedawca-roznosiciel, emerytowany kolejarz z przewieszoną przez ramię ortalionową torbą, w której nosił sekretne małpki, w pełni oficjalnie piwa, coca-colę, paluszki, snickersy. Nie pchał się tak poufnie i dobrodusznie jakbyśmy się znali od dziecka i nie pytał: - Może piwo?
Nie chodził też głuchoniemy o pustej twarzy i nie kładł na ławce breloka – pleksiglasowego słonika na łańcuszku. Tutaj nikt niczego nie kupi, tu można porozmawiać do syta, za rozmowę się nie płaci.
Był to prowincjonalny, peryferyjny pociąg. Taki wyjęty z przeszłości, która minęła, ale czyż właśnie w tym, co minione nie dojrzewają zarodki tego, co nastąpi? Podróż trwała. Podróżowali nim prości ludzie, którzy z teraźniejszością też nie mieli zbyt wiele wspólnego. Teraźniejszość i przyszłość mknęła pociągami pośpiesznymi i ekspresami, a pęd ten zapewne też udzielał się ich pasażerom.
Wyszedłem na korytarz i zwróciłem uwagę na okleinowaną klatkę małego kina. Była ona wypełniona tanecznym wirem złotego światła, migotała wraz z przemykającymi po jego ściennych, pleonastycznych ekranach, takich, które bez końca umykają do tyłu pomimo okien, oraz cieniami zsynchronizowanymi z twardym turkotem żelaznych kół, które wyraziście odbijały się od gęstwin leśnych i bez końca umykały do tyłu, mimo tych okien.
Za porysowaną szybą drzwi prowadzących do drugiej części wagonu znajdował się przedział kolejowy z pojedynczymi, obitymi ciemnoczerwoną dermą, siedzeniami przytwierdzonymi do ścian. Stało tu kilku młodych mężczyzn. Na ich nogach leżały pasy toreb wykonanych ze skaju oraz borsucze, brezentowe plecaki, które były przykryte polstramowymi kurtkami. Mężczyźni pili piwo i palili papierosy, zagłuszając swą nieśmiałość z chełpliwą wręcz nadswobodą przerzucając się gromkimi przekleństwami.
Pociąg zaczął stukać w swym zamierającym biegu jadąc przez kamienny mostek. Był cały w plamach starości oraz mchu, zatrzymał się wśród rozległych łąk, które opadały łagodnie do płytkich kotlin. Jego boczne drzwi rozsuwały się z sykiem i w nagłej ciszy powiało mnie ciepłe powietrze przesycone wonią ułożonej w rzędach i w kopkach skoszonej trawy oraz koniczyny z rozgrzanych kamieni nasypu. Za łąkami na wysoczyźnie stał las z żółtawą łysiną poręby na zboczu, a gdzieś z daleka, zza tego lasu, płynął miękki, łagodny dźwięk malinowych dzwonów. Pośrodku łąki rosła samotna brzoza. Z poręby, pośród karczów i młodego osinowego poszycia, zbiegał ukośnie w dół piaszczysty dukt. Patrząc na ten pejzaż nakreślony tą jedną brzozą przypomniałem sobie międzywojenne słowa poety:
gdzie z rozrzuconemi ramionami ścieżyn
pustkowie rozpłakało się w brzozę
wówczas to odczułem całe piękno i cały głęboki smutek polskiego krajobrazu, tak nierozdzielnie związanego z polskim życiem.
Rozległ się gwizdek konduktora, pociąg ruszył ostrożnie szczękając kołami, których kojący rytm położył się w myśli i przeczesał ją w jednostajną, niemą kadencję déjà vu. W oddali jaszczurka rzeki wije swą zieleń, zagłuszona olchami, zakryta w ich cienistym szeleście. Na łączce między krzakami głogu, przybita palikiem do pomiętej malachitowej murawy, pasie się mlekodajna koza. Jej boki, żebrowe sklepienie chasydyzmu, pokrywa zmechacona sierść. Wjechałem oto w międzywojnie i usłyszałem melodyjny i mimo wszystko usypiający głos kołysanki:
Unter dem kinds wigele
sztejt a klor-wajs tsigele
Koza przemknęła i już jej nie ma. Teraz nadbiegły znów brzozowe zagajniki pełne wilgotnej ciszy, młode jak młodość, która spada toporem na ich białe dziewicze szyje
Un tsigeniu - migeniu
Tsigeniu - groj,
halt inem mojl
di farblutikte sztroj.
Jak mam się rozeznać w ich smutkach i znaleźć radę? Ich tęskny zapach owinął mi twarz, wychyliłem głowę, aby napoić się tym zapachem i zobaczyłem starą ziemię, która zatrzymała w sobie wszystkie atrybuty teraźniejszej przeszłości. Pociąg jedzie i rozłąka, ta młodsza siostra śmierci, rozdziera mi serce stalowymi szczypcami.
Wróciłem na ławkę przy drzwiach – wagon nie miał przedziałów. Przy oknie naprzeciw siebie siedzieli chłopak z dziewczyną. Dziewczyna jest uderzająco ładna, tryska wesołością i słowami. Pomimo jednak tej nieznośnej gadatliwości podoba mi się. Patrzę na jej kolorowe włosy przewiązane amarantową przepaską, na pogodne, bardzo cienkie małżowiny uszu, które z pewnością nie służą do słuchania świętych kazań, na jej wdzięczne ramiona i powtarzam w myśli: mijn herz, mijn herz.
Za oknem zabłąkane w zieleni pnie drzew zlewały się, cały las kołował. Pobliskie drzewa biegły wstecz, a dalsze stopniowo wybiegały naprzód. W oddali na pagórkach tłoczyły się raniszki – jodełki, w swoich czarnych aksamitnych ubiorach. Martwe czerwonawe masztowe sosny pozbawione swych szumiących zielonych koron, leżały ułożone w długie sągi na wyściełanej korą brązowej ziemi. I patrząc na te bezbronne, pokaleczone brewiona, znów przypominałem sobie międzywojenne słowa poety:
Iść tamtędy, kędy wczoraj ścięto brzozy na brewiona,
by usłyszeć pierwszą ciszę po ich szumie.
Tyrania wychowania oślepia nas, poruszamy się ukrytymi korytarzami, obijamy o ich ściany i niekiedy rzadko udaje się nam natrafić na szczelinę w murze, przez którą na ułamek sekundy, na chwilę przeciągniętą w wieczność, widzimy świat zupełnie inny od tego, w którym jesteśmy zanurzeni. Świat, który widzieliśmy, gdy byliśmy dziećmi. Czasami taka szczelina w murze bywa poezją.
Skąd to moje zauroczenie międzywojniem? Może stąd, że dzieci przecież nie rodzą się wtedy, gdy przychodzą na świat, lecz wtedy, gdy na świat przychodzi ich matka i patrzą na wydarzenia oczami własnej nieświadomości, oczami swojej matki. Ona przekazuje im w spadku krwi obrazy i wonie, kształty rzeczy i zakręty ulic, po których nie będą potem chodziły do zapamiętania, do utraty tchu, odczuwając niepojętą bliskość, coś najgłębiej własnego w przydrożnym kamieniu, w drewnianym skoblu z nadproża, w ubitej piaszczystej wstążce ścieżki wijącej się łagodnie po zboczu trawiastego pagórka. Szyby w oknach brzęczały i podzwaniały, uderzając miękko z nudnym uporem. Obok mnie wciąż rozsuwały się drzwi, a ja wciąż je zamykałem wiedząc, że za chwilę znów się otworzą.
Po przeciwległej stronie, w kącie bliźniaczej ławki nad oparciem, na której wisiał za szkłem afisz reklamujący szkołę społeczną, siedzi staruszka w kokonie swojej samotności. Coś tam dłubie, jej zetlałe palce wiercą się, miga w nich nożyk z drewnianą rączką. Staruszka obiera jajko na białą czystą szmatkę, potem kroi je nożykiem i okrągłe biało-żółte plastry niesie ostrożnie na jego czubku do wpadniętych ust. W czasie, kiedy jej żuchwy wolno poruszały się kierowała ślepe spojrzenie w okno, na miarowo przesuwające się gąszcze, zarośnięte żarnowcem skarpy, jakby na pozbawione powietrza zielone dale opustoszałych endemicznych okolic. Nad jej głową, na haczyku wisiał żakiet w kratkę. Kołysał się on bezwolnie, wraz z wagonem. Patrzę na niego, myślę o czymś niejasnym, co zlewa się z tym kołysaniem i niezauważalnie usypiam. Zamykając czy, wciąż nie mogę sobie uprzytomnić w jakim kierunku jedzie pociąg.
Obok staruszki siedziała kobieta o lekkim, puchowym ciele blondynki. Rozwiązywała krzyżówkę i od czasu do czasu dłonią z dwoma pierścionkami przygładzała włosy na skroni i poprawiała bursztynowy grzebień z tyłu głowy.
I nagle, w trzecim rzędzie ławek zauważyłem śniadą, może dziesięcioletnią cygańską dziewczynkę. Czy siedziała tu już wcześniej, a ja jej nie widziałem, czy pojawiła się, gdy byłem na korytarzu? Dziewczynka jedzie z babcią, która w połowie zasłonięta oparciem niekiedy wychyla się i coś jej do ucha mówi. Dziecko ma na sobie bladobłękitną, spraną bluzeczkę z okrągłym kołnierzykiem obszytym falbanką i jasnogranatowe spodnie, dziurawe na kolanie. Jedną stopą w brązowym sandałku dotyka podłogi, druga swobodnie kołysze się w rytm jazdy. Wyjmuje z płaskiej różowej torebki, której wąski przybrudzony pasek ma założony na ramię, złożony na pół szary, tekturowy kartonik i rozkłada go na kolanach. Okazuje się, że jest to zrobiona przez nią plansza do gry w chińczyka. Wyrysowane są na niej nieporadnie wijące i przeciągające się kolorowe naszyjniki. Potem odwraca się do babci i pyta:
- Babo, zacheł manca?
Ale babcia przytula tylko w milczeniu głowę wnuczki do swojego ramienia i dotyka suchymi wargami jej włosów. A ona szpera w torebce i znajduje to, czego szukała: żółtą drewnianą kostkę. Nawykowym ruchem zakłada niesfornie skręcony, smolisty kosmyk za ucho i rozpoczyna grę sama ze sobą. Ileż dziecięcego wdzięku jest w całej jej drobnej postaci, gdy pochylona nad planszą z dorosłą powagą zlicza kropki i przesuwa błyszczącą dziesięciogroszówkę. Ileż rozbrajającej odpowiedzialności jest w tym sumiennym rachunku, w tym ostrożnym liczeniu, w tej pełnej wahań małej opalonej dłoni. Jak różni się od tych miejskich dzieci, pozbawionych owej dzikiej naturalności, zwierzątka żyjącego w większej symbiozie z przyrodą niż z ludźmi. Bawi się zaprzeczając swą zabawą monotonnej, szarej, samobójczo nudnej rzeczywistości ludzkich zajęć, obowiązków i zawodów, zaprzeczając pustce życia społecznego.
Zakręciła skocznie melodyjka telefonu, i kobieta od krzyżówki skłoniwszy głowę mówi półgłosem:
- Jo, jo, Marzenka, jak bondo w robłece, to dum ce cink, tyde przewieziesz. A jaci to sum, wjoldzi ci mali, ble jou łuźiwum średnich. Z dekloma? A wjele jich je? Wjele, no to przewijezo na dwa raze, za to jou ce przenioso grzebów, Marzenka. Marzenka, music kończeć, błe jou zaru weluzium. Dobra, dobra, dum ce cink, Marzenka.
Kobieta wysiadła na mijance. Stała tu blaszana pogięta wiata z deską – ławką, otoczona krzakami dzikiej róży i pryzmą żużlu porosłą dmuchawcami. Za nią na cylindrycznych popękanych ze starości betonowych kręgach, krzywią się wypisane dziecięcą ręką litery: Raj, Piekło, Wyspa Skarbów, Polska. Z tyłu pod pochyloną brzozą, ocieniona jej gałęziami bieleje kapliczka, wyziera z niej jakby z boleści pociemniałe, łagodne oblicze Matki Boskiej.
Lasy rozstępują się i zamiast łąk widać teraz falujące złociście zboża, za którymi na horyzoncie jaśnieją ściany zabudowań z czerwoną wieżą kościelną. Biegnie tam na wpół przysłonięta zwieszonymi kłosami zgłuchła droga, przy której w zbożu stoją brzozy. Za nimi ukazuje się odłóg broczący gliną, żółcizny kamiennych jarów, bielizny otoczaków i skalnego gruzu na ich dnie. Przesuwa się jednostajnie i uchodzi wstecz jak na zwolnionym filmie. Zastygły piaszczysty krater żwirowni z koparką i wywrotką, z wspartym pod boki brzuchatym kierowcą.
I znowu żywiczne, słoneczne lasy. Pociąg przyhamowuje zgrzytliwie przed niestrzeżonym przejazdem. Na zarośniętej trawą, wysadzanej kocimi łbami leśnej drodze stoją bose dzieci. Droga od prześwietlonych słońcem liści leszczyny pogrążona jest w zielonkawym półświetle, połyskują w cieniu złociste promienie. Trzyletni chłopczyk podnosi rączkę i coś krzyczy, czego w rozgłośnym stukocie kół, w trzeszczeniu wagonu nie sposób zrozumieć. Wychylam się z okna i wtedy wszystkie dzieci zaczynają radośnie machać, jakby nagle ośmielone, wybudzone z tego letargu, z zapatrzenia, pragnąc mnie pośpiesznie powitać i jednocześnie pożegnać. I jakoś dziwnie miło i smutno jest pomyśleć, że może któreś z tych dzieci zatrzyma w pamięci na całe życie ten wydający się nie mieć końca senny letni dzień, wolno jadący pociąg i mnie w tym pociągu.
Jednostajnie i leniwie płyną za oknami, podnoszą się i opadają, za pociągiem wyciągają się druty ocalałych tu jeszcze słupów telefonicznych. Przemykają budki dróżników z okrągłymi żółtymi tarczami słoneczników i czerwonymi malowanymi w ogródkach otoczonych parkanami z zepsutych żelaznych łóżek oplecionych gorzko-słodkawą kanianką, powojem. Przed budkami stoją błyszczące wysiedziane ławki ze stwardniałą ziemią, upstrzoną wbitymi w nią słonecznikowymi łuskami. Wyginają się łukowato zakręty pełnych pyłu dróg. W zagłębieniu, między połogimi pagórkami, zarosły sitowiem i nenufarami staw. Biała rybitwa lata nad nim i nad łódką wyciągniętą na grząski brzeg. Szare pliszki lekko, z wdziękiem przebiegają po brzegu zostawiając w błocie swoje delikatne, podobne gwiazdkom ślady, a dwa szaroniebieskie gołębie polowe piją wodę, ostrożnie podnosząc i odchylając łebki.
Odsuwają się drzwi, wchodzi wysoki chłopak z dużą granatową torbą. Siada na opuszczonej przez kobietę ławce. Spod krótkich beżowych spodni sterczą na boki niezgrabne, za duże, kościste kolana podrostka przedwcześnie wyrośniętego przy pracy. Od jego starszych kolegów, z przedziału bagażowego dobiega coraz głośniejszy gwar. Ich głosy spiętrzają się w sprzeczkę, w kłótnię. Co kilka chwil drzwi się nieznacznie odsuwają i w otwartą dłoń o mocnych opalonych palcach chłopak wkłada wyjętą z torby puszkę piwa.
A tym słychać coraz wyraźniej, że przekleństwa przestały w końcu wystarczać i rozlega się głuchy, ciężki łomot padających ciał. Biją się w groźnej, wypełnionej miarowym stukotem kół ciszy, z przyduszonym jękiem, ze stękaniem i sapaniem. Ich nogi poszukują oparcia, z gwałtowną siłą tłuką w ściany, o podłogę. I słuchając tego przemieszanego z rozkołysanym trzeszczeniem wagonu, ze stukotaniem kół bezwładnego tumultu, tej obojętnej zawziętości z jaką rozbijali pięściami twarze, przypomniałem sobie surową i wrzaskliwą pieśń:
Dobrze temu, kto kómu łeb odrze,
Jesce temu lepiej, kto kogo oślepi.
Dziewczynka wychyla się z ławki i chłonie, z nieukrywaną ciekawością obserwuje przez szybę bójkę mężczyzn. Odwraca się co chwilę do babci i nie zniżając głosu, po cygańsku relacjonuje to, co widzi. A mnie jest przykro, że nie zauważa mojej obecności, ani razu na mnie spojrzy, jakby mnie w ogóle nie było w wagonie.
Chłopak jest spokojny, rozluźniony, co może świadczyć, że bójki należą do jednej z form powszechnej rozrywki, do których przywykł. Jego zakrzywione spojrzenia biegają chaotycznie po wagonie, by ściągane magnesem urody mijn herz wbijać w nią na chwilę zachłannie głodny, skowyczący wzrok, chłonąć to prześliczne marzenie tak boleśnie i równocześnie tak dla niego nieosiągalne.
Nagle drzwi szarpnięte z wielką siłą walą z trzaskiem i dwaj mężczyźni ze zbielałymi, zakrwawionymi twarzami, w których zastygł skurcz śmiertelnego starcia, z podartymi koszulami, odpychając się od oparć ławek idą szybko, niezgrabnie na sztywnych nogach i otwarłszy wściekle kolejne drzwi, znikają w następnym wagonie.
Pociąg zatrzymuje się przy piaszczystym, polnym peronie z nieczytelną nazwą przystanku na pordzewiałej tablicy, z porzuconym stacyjnym budynkiem, z powybijanymi szybami, na którym odpadł tynk i odsłonił kruszące się cegły, a wokół niego stoją nieruchome, zastygłe w spiekocie zboża z kępami zarośli, laskami.
Podchodzę do przeciwległego okna w drugim rzędzie ławek, aby zobaczyć wysiadającą babcię z wnuczką. Siedzi tu drobna szara dziewczyna w lawendowej bluzce o zdumionych rysach polnej myszy i rozgryza słowa wyjmowane z otwartego koszyka książki. Poruszając wąsikami połyka je, z rzadko widzianym smakiem, z subtelną rozkoszą wysmakowanego gustu. Za zakładkę służy jej angielska mapka londyńskiego metra, trzymana w wąskich palcach o perłowych paznokciach.
Opieram się łokciami na rozgrzanej metalowej ramie okna i widzę, może dwunastoletniego cygańskiego chłopca w ciemnych, przylegających ściśle do twarzy przeciwsłonecznych okularach, smagłego niedorosłego mafioso, za którym za kilka lat będą się uganiać białe nastolatki. Bierze torbę od babci i idzie przed nią wzdłuż stacyjnego budynku, wzdłuż zarosłego ostnicą pordzewiałego ślepego toru bocznicy, obok chylącej się ku upadkowi poczerniałej tarcicowej szopy. Skręcają w bitą wyboistą drogę, wiodącą ku brzezinie przechodzącej w dąbrowę. Jego siostra dla zabawy, przekornie próbuje złapać go to za jedną, to za drugą rękę. On ją gniewnie odpycha, a ona wciąż chwyta go za zielone bufiaste rękawy koszuli i podskakuje wesoło, radośnie jak tylko umieją podskakiwać cygańskie dziewczynki na zabłąkanych w pustkowie ścieżkach, w połowie lipca, wracając do swego ubogiego kochanego domu.
Pociąg znów rusza wolno, z niechętnym szarpnięciem, jakby chciał powiedzieć, że już dosyć ma tej ogłupiającej, prowadzącej donikąd jazdy, że chciałby znieruchomieć na zawsze tu, na tej ślepej bocznicy, wrosnąć i zatracić się w ciszy tych złocistych pól i traw, w gorącym powietrzu upalnego lata, pod zamglonym błękitem nieba. Prowadzony żelazną ręką maszynisty przyspiesza i znów wjeżdża w lasy, znów pachnie w wagonach rozgrzanym żywicznym igliwiem.
Raptem ściana drzew urywa się i w oddali na równinie pojawia się miasto. Pasażerowie zaczynają wstawać, zbierać rzeczy i powoli przechodzić do drzwi. Stoją tuż za mijn herz, czuję nikły zapach perfum i przyglądam się złocistym włoskom rosnącym wzdłuż kręgosłupa na jej smagłej opalonej szyi. Po drugiej stronie korytarza w drzwiach przedziału bagażowego tłoczą się cisi i spokorniali mężczyźni. Patrzą w bok, tak jak się patrzy, nie wiedząc gdzie podziać oczy w tłumie, zbyt blisko siebie stojących ludzi.
Pociąg zatacza łuk, omija ogródki działkowe i długie baraki stolarni ze stożkowatymi sięgającymi krawędzi dachów pryzmami żółtych, zmielonych na mąkę trocin. Dalej mijamy cmentarz, gdzie za niewysokim krępym murem, rozpostarta w wiecznej ciszy, wyciągając z ziemi krzyże, diaspora umarłych oczekuje na zbawienie. Pociąg dudni jadąc przez betonową klamrę mostu nad rzeką, w łozinach lśniącą jak srebrna bransoletka i wsuwa się po wysokim nasypie między uliczki międzywojennych przedmiejskich domków. Przetacza się przez wiadukt i zwalniając zrównuje z drewnianymi podcieniami stacji. Jej stary budynek, wypłowiały i osiadły pośród pustaci, z ceglaną przybudówką mieszczącą toalety, z suszącą się na ścianach bielizną między oknami piętra zapadł się, był w odchodzącym w zapomnienie dożywającym swych dni dawnym czasie.
Otacza go wyboisty plac, grodzone płotami kolejarskimi podwórka i wysokie zakurzone topole, szumiące w skwarnym wietrze nad jego poczerniałym dachem.