„Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
i zmienił go w straszną okropną pustelnię”
Leopold Staff, Deszcz jesienny
Tego południa miasto ledwie dyszało udręczone żarem rozprażonych murów. Wzdłuż kamienistej pozbawionej cienia alei Marcinkowskiego w Poznaniu, lekceważąc ZEWNĘTRZNOŚĆ szła śpiesznie PANI EGUCKA GŁĘBOKIM ROZSĄDKIEM TEMPERUJĄC swoje myśli (tak zawsze czynił jej protoplasta Mikołaj ICZ herbu MOGIŁA a nawet TRZY?
Ten sam, co to w roku pańskim 1657 obraz Matki Boskiej w rosieńskim kościele od zdobycznego na polu walki srebra i złota ubogaciwszy, do WIECZNOŚCI się przeniósł, ale swe cnoty i talenty w jego genach zapisane dalszym licznym pokoleniom ICZÓW herbowych był przekazał), nieco jednakże rozkojarzone; tak się zawsze działo, ilekroć PANI EGUCKA do tego fragmentu swego życia wracała – powracała, którego OBRAZ WYPAĆKAŁ dla ŚWIATA – dla PANI EGUCKIEJ też – w 1939 roku ten ISTNY… AUSTRIACKI MALARZ.
– MALARZ?! – parsknęła na głos PANI EGUCKA – WARIACKA KREATURA!!! Denerwowała się… ten przez niego umyślony – realizowany CMENTARNY ŚWIAT II Światowej Wojny wciąż w sobie nosiła; dziecko – dzieci wojny TAK MIAŁY – pamiętały, bo ten ISTNY te swoje KONTERFEKTY UKATRUPIONYCH we wnętrzu ich DUSZ porozwieszał, by trwały!
Zapewne by i trwały w DUSZY PANI EGUCKIEJ, gdyby tym wrodzonym głębokim ROZSĄDKIEM TEMPEROWANA się od nich dystansowała – odgradzała; zawsze piękniejszych przestrzeni dotykała – doń docierała…
Mijała przecież gmach Akademii Sztuk Pięknych, gdzie studiowali onegdaj malarstwo i rzeźbę liczni przyjaciele PANI EGUCKIEJ… PRAWDZIWI ARTYŚCI! Żadne takie ERZAC jak ten ISTNY… bo to oni zmagali się z RZECZYWISTOŚCIĄ MATERII, by wykrzesać z niej to co NIERZECZYWISTE a jednak PRAWDZIWE…
Oni – choć MECHANIKĄ KWANTOWĄ się nie parali…. Nie, ale że to możliwe intuicyjnie przeczuwali…
Chyba próbowali? Bo czy NIERZECZYWISTOŚĆ może być PRAWDZIWA? No taaak… na gruncie MECHANIKI KWANTOWEJ… ale tego się chyba tak dokładnie, do końca, nie wie? WIE? – ten UPAŁ… chyba jednak trochę bredzę – się mitygowała.
Ludzie – rozmyślała tak krocząc – jak w MIKROSKOPIE ELEKTRONOWYM przyglądają się powiększonej do monstrualnych rozmiarów NIBY – RZECZYWISTOŚCI wcale nie wiedząc, że to nie RZECZYWISTOŚĆ, a odbite od niej ŚWIATŁO, bo owej RZECZYWISTOŚCI dostrzec nie można… i to jest jeszcze jedna TAJEMNICA ISTNIENIA której, choć jeszcze nikt nie odkrył, to jednak wciąż OD NOWA – NA NOWO, intuicyjnie poszukiwali ARTYŚCI…
Ach, ten UPAŁ – taki sam, jakby to był TAMTEN WRZESIEŃ 1939 roku kiedy to ten ISTNY rozpoczął to swoje obrazów PACYKARZA ZŁOWROGIEGO ukazywanie – nimi PORAŻANIE…
… Wysadzaną starymi wierzbami – iwami szosą NA KUTNO płynęła rzeka polskich ISTNIEŃ – na wozach… bryczkach… furmankach… rowerach… pieszo; z dziecięcymi wózkami, plecakami, walizkami, neseserami, węzełkami…
Ciągnęły i podrygiwały w tym ostatnim TAŃCU WOLNOŚCI wszystkie stany: dla większości Polaków tą szosą podążających, miał to być ich taniec OSTATNI – takie ich DANCE MACABRE…
PANI EGUCKA – ta kropelka polskiej krwi – też wpłynęła w tę aortę, gdy naraz podniosło się straszne larum:
– NADLATUJĄ!!! Z wozów! Do rowu! W pole! Bo szosę zbombardują…
PANI EGUCKA przytuliła się do drzewa, bo już ludzie, jak mrówki którym zburzono mrowisko, rozpierzchli się na wszystkie strony, tratując się nawzajem, odrzucając tłumoki, rozsypując bagaże, padając na ziemię… bo nadlatywały – bardzo nisko, tuż nad ziemią – ziejące ogniem potwory: ostrzeliwały szosę z pedantyczną dokładnością, zaś szczególnie starannie się uwijały nad drzewami, jakby to rojowisko dopadłych tam ludzi pragnęły WYKURZYĆ, jak wyrojone pszczoły…
PANI EGUCKA stoczyła się do rowu, a stamtąd wpełzła w cembrowinę mastka. ZNIERUCHOMIAŁA… jeden z lotników oblatywał spróchniałą wierzbę, za którą się ukryła dziewczyna w zwiewnej woalowej sukience; tak zwinnie, niczym błękitna jętka, okrążała drzewo – osłaniając się od kul… otwartą parasolką (!), że te, szczęśliwie, tylko się ślizgały po jej czaszy…
Znudzony tym lotnik rozpoczął ostrzeliwanie rowów, skąd dały się słyszeć jęki rannych i rzężenie konających; w tym czasie dziewczyna zdołała się ukryć w dziupli tego przyjaznego jej drzewa…
Kiedy zaprzestały razić serie z broni pokładowej, a samoloty zatoczywszy szeroki łuk odleciały, PANI EGUCKA wysunęła się ze swej kryjówki i wejrzała na konary drzew: zwisały z nich, niczym gigantyczne frędzle, końskie FLAKI – zapewne pociski rozszarpały też KONIE, gdyż obok leżał zwalony wóz, oszczędzając małej PANI EGUCKIEJ dalszego widoku POBOJOWISKA… Serce podeszło jej do gardła i kiedy to sądziła, że za chwilę się udusi, jakiś patetyczny głos zadudnił nad jej głową:
– NIE ZGINIECIE NIGDY przyjaciele ludzkiego rodu – wy, SZLACHETNE KONIE – ponieważ GINĘŁYŚCIE RAZEM Z NAMI… i składając ukłon PANI EGUCKIEJ, dodał: – Nawet w takich okolicznościach potrzebne DOBRE MANIERY… Jan GESKI, artysta – malarz, PRAWDZIWY! Nie takie NIC – ERZAC, jak ten MROCZNY PACYKARZ, ów…
– Ten ISTNY… – wyszeptała PANI EGUCKA.
– WŁAŚNIE! A te KONIE namaluję dla… PANI? Będą ŻYŁY WIECZNIE!
– Nazywam się PANI EGUCKA – tylko jedna na świecie, no bo ktoś nią być musi – dodała z dziwną determinacją w głosie.
Potknęła się o wystający kamień bruku Starego Poznańskiego Rynku – ocknęła się naraz… te TRUPIE OBRAZY, które jej wówczas ten zwalony wóz przesłonił był, ukazały się jej naraz za sprawą? Ależ tak! BEKSIŃSKI!!!
Jemu zbrakło sił, by temperować swoje myślenie GŁĘBOKĄ ROZWAGĄ, bo on ujrzał swym TRZECIM OKIEM ARTYSTY TO, co się skrywało tam za tym zwalonym pojazdem… za tym PARAWANEM FRĘDZLOWATYM… To go na całe życie NAPIĘTNOWAŁO? – roztrząsała sprawę PANI EGUCKA? W taki UPAŁ? Jak wówczas? – się gorączkowała.
BEKSIŃSKI? – jak to było? Rok 2003 – tak: wystawa jego prac w C.K. ZAMEK – w Poznaniu. Też WRZESIEŃ… GALERIA PROFIL reprezentowana przez WALDEMARA IDZIKOWSKIEGO, prowadziła z MISTRZEM, poprzez TELEMOST, rozmowę NA ŻYWO; z jego pracowni warszawskiej – malarz nie lubił się przemieszczać, ale też nie lubił kontaktów z przyrodą, któregoś razu w rozmowie z panem Waldemarem rzucił:
– WYCIĄŁBYM WSZYSTKIE LASY I ZABETONOWAŁ!!!
Ten TELEMOST… pan Waldemar o to pytał… o tych słów znaczenie? Żart to miał być? Prowokacja? – nie odpowiedział… ale PANI EGUCKA wiedziała – ZROZUMIAŁA! BEKSIŃSKI TAMTE DRZEWA, na takich szosach jak ta prowadząca wówczas na WARSZAWĘ by wyciął… tam, gdzie te TRUPY… TAM… bo by te wyimaginowane POMNIKI tym MARTWYM powystawiał z tego BETONU – ta pamięć NARODU w nich by zastygła… nie tak trudno to zrozumieć, jeśli się pierwej OBRAZY tego ISTNEGO oglądało – ich DOTYKAŁO… bo później te BEKSIŃSKIEGO ZAMROCZENIA…
Ukazywanie RZECZYWISTOŚCI NIERZECZYWISTOŚCI? Bo może i NIERZECZYWISTOŚCI RZECZYWISTOŚCI? To coś znaczyć miało – musiało; owszem, były i obrazy brunatnym sosem podlane – jakby wyleniałe, od szarości niby to materii spróchniałej zbolałe, ale te urokliwe ZIELENIE? Te ekscytujące – zawsze! CZERWIENIE DLACZEGO? Cóż by znaczyć miały? Aha! One w ten OBRAZ widza wciągnąć chciały – czyhały, by go pogrążyć! Najsamprzód ZADZWIWIĆ – zaraz potem ZNISZCZYĆ!!! W końcu przecież ta CZERWIEŃ KRAWIĄ ARTYSTY się stała – musiała; z podłóg jego pracowni przez rzezimieszków zmywana – usuwana… już wciąż na tych jego obrazach rozpaczą jego kaźni przeczuwanej… ten UPAŁ! Proszę! Teraz i mnie się w głowie wszystko pomieszało – jęknęła PANI EGUCKA.
– Pani też do tej księgarni? – szczupła delikatna dziewczyna zagadnęła naraz PANIĄ EGUCKĄ; ależ stylowa – zdziwiła się PANI EGUCKA – najprawdziwsze lata pięćdziesiąte… prawie tak śliczna jak BRIGITTE BARDOT i jak ona – ten zadarty nosek, te, nieco do przodu wysunięte zęby – jakże odmienna od współczesnych krzykliwych dziewczyn! Wyciszona – geny to? KINDERSTUBA? – dopytywała w duchu PANI EGUCKA. Szlachcianka – to pewne – skonstatowała – ta niezwykła w 21 wieku nobliwość na to wskazywała – to ujawniała.
Zatrzymała je, bardziej niż inne, tajemnicza staromiejska kamieniczka, tym WCIĄGANIEM do swego wnętrza jednak trochę zatrważająca… te spopielałe ZIELENIE… CZERWIENIE elewacji rozmazane – wyłaniające się – niby – niby wyciszone, zblakłe, ale przez to jeszcze bardziej STRASZNE… PANI EGUCKA wiedziała, że ta kamieniczka to ODBUDOWANA – przecież na krwawych strzępach swej poprzedniczki wyrosła.
NOBLIWA jednak już – już drzwi rozwierała, przepuszczając PANIĄ EGUCKĄ przodem… Upał, ale i półki z książkami dyszały zapachem wiedzy tajemnej swych kart tak silnym, że PANI EGUCKIEJ naraz zakręciło się w głowie i osunęła się była na stojącą przy drzwiach ZIELONKAWĄ – TEŻ – kanapkę, udającą? Styl DYREKTORIATU; bo te intarsje na oparciu przez dobrego EBENISTĘ wykonane, plusz białym surowym klasycystycznym ornamentem zdobiony, do dziwnej cmentarnej powagi się odwołujący – nawołujący; zresztą czynił to też niewielki kominek z szarego marmuru, nad którym zawisło zamglone mgiełką kurzu LUSTRO… KRYSZTAŁOWE, bo ten szlif na obrzeżu… PANI EGUCKA weń wejrzała i zamarła – tak naraz POSZARZAŁA, jakby coś z niej KREW wyssało – tak pobladła… coś ją OSTRZEGAŁO, aby PANI EGUCKA weń nie spoglądała, DUSZY swej – być może – nie zatracała… jakieś DZIWNE BYŁO? PANI EGUCKIEJ się nadal w głowie kręciło.
NOBLIWA zapytawszy uprzejmie: – Można? – w cienisty róg kanapki się zsunęła tak lekko, jakby zaledwie pyłkiem była i z westchnieniem ulgi wyszeptała:
– Tak więc nareszcie – znowu jestem z WAMI… nie z NIMI i swe arystokratyczne palce, długie niczym PANI EGUCKIEJ, wygładzała, jakby jakoweś ODIUM z nich zetrzeć chciała – MUSIAŁA.
Osobliwe: nawet się nie zdziwiły kiedy chudy, o DIABOLICZNEJ urodzie KSIĘGARZ przed nimi na stoliku księgi i albumy poświęcone właśnie BEKSIŃSKIEMU położył – jakby WIEDZIAŁY, że PO TO tu przyszły… teraz się nad nimi pochylały:
– Proszę popatrzeć – to ONI… ten ich PODWÓJNY PORTRET… ja im ulegałam… nie byłam dobrą żoną… towarzyszyłam przecież WIELKIEJ INDYWIDUALNOŚCI, sama nią nie będąc, go – ich nie wspierałam – wyszeptała NOBLIWA – ZATRACIŁAM siebie w nich – ubolewała – o NASZYCH ICZACH herbowych pamiętać, jak ty to czynisz pani – ZAPOMNIAŁAM – od nich się ODŻEGNAŁAM… nawet od JAKUBA ICZA ojca mego i jego RÓŻAŃCA też; już tylko jak ta ĆMA w ogień gnałam… Ale nasi ICZE TAM na mnie czekali… ten MIKOŁAJ ICZ…
– Wiem, wiem, ten co ten obraz Matki Boskiej… – rzuciła PANI EGUCKA.
– Ale i Jędrzej ICZ mi pomagał; ten, co to w 1647 roku w kościele rosieńskim kaplicę wymurował, APPARATEM ozdobił, na LAMPĘ, żeby stale gorzała SUMMĘ wyznaczył… to ta jego LAMPA po śmierci mi jaśniała, DROGĘ WZWYŻ wskazywała… szczęśliwie nie potępiona, DUSZĄ CZYŚĆCOWĄ się stałam.
– Zosia ICZ! Herbu MOGIŁA!!! – się ucieszyła PANI EGUCKA – witaj! Bo już myślałam, że wszyscy ICZE przeniósłszy się do WIECZNOŚCI o mnie zapomnieli, że sama się ostałam… gdy ja, o was zawsze – was wszystkich WSPOMNIAŁAM – OŻYWIAŁAM…
– Byśmy mogli ŻYĆ WIECZNIE… – wyszeptała ZOFIA.
W skupieniu wielkim album malarstwa BEKSIŃSKIEGO, zwodniczo barwny, karta po karcie wertowały, w te OBRAZY, w które to miała WNIKNĄĆ by ZNIKNĄĆ ZOFIA, już się nie wgłębiały przezornie; ZOFIA – już nie BEKSIŃSKA, już to ICZÓWNA herbowa, bo MOCĄ DUCHA ICZÓW – jej ojca JAKUBA ICZA, tego co to z tym różańcem w ręku też – uratowana.
Zamknęła zdecydowanym ruchem dłoni ów album, jakby się to ona, Zofia OSTATECZNIE z BEKSIŃSKIM rozstawała – rozliczyła; jakby się z jakowegoś opętańczego kręgu do WIECZNOŚCI wyrywała… szczęśliwa taka, jakby roztańczona, ku drzwiom odpłynęła… je PRZENIKNĘŁA!!!
– Nawet się pożegnać nie zdołała – PANI EGUCKA posmutniała.
ALBUM: BEKSIŃSKI – MALARSTWO z hukiem runął na podłogę…
– Wody? Kawy? – ależ nam pani przez ten upał osłabła…
– Tak, bo UPAŁOWI WIECZNEMU odpór dałam – i tak jak ZOFIA, teraz też swe długie arystokratyczne palce wygładzała; ku drzwiom ruszyła… nieee jeszcze ich nie PRZENIKAŁA – bo rozwierała… NIEWAŻNE…
WAŻNE, ŻE SIĘ JEST
BO SIĘ BĘDZIE CAŁĄ WIECZNOŚĆ
NIEUSTANNIE.