Postulat demograficzny:
Inwestujcie w poetów, bo gdzie są poeci,
wielbicielki poezji szybko mają dzieci!
W krainie powszechnej miłości bliźniego związana z chciwością zawiść, gdy bliźni ma otrzymać trochę kasy, jest na porządku dziennym, oczywiście maskowana wzniosłymi troskami, że ludziom obiecano pieniądze realnie nieistniejące lub też niedające się wypłacić wskutek zbytniego obciążenia pracą nieszczęsnych urzędników.
Jako bezdzietna powinnam więc w pierwszym rzędzie zgłaszać zastrzeżenia do programu „500 zł na dziecko". Jednak choćbym nawet chciała, kasą w żaden sposób nie potrafię się podniecić. Jeśli wybrani do rządzenia twierdzą, iż wypłacić mogą, to pokrzykując z niszy, że to bujda, czułabym się jak świnia. Należy po prostu zastosować powiedzonko: Pożyjemy, zobaczymy...
Wcale też nie przypuszczam (jak wielu innych), że głównym problemem ambitnego rządu będzie brak forsy na ten program i niesprawność organizacyjna. Jakieś perturbacje są nieuniknione, jednak natchnieni „wielką ideą" zarówno forsę znajdą, jak i opieszałym dokręcą śrubę, by wypłacali w miarę sprawnie. Stanowczość i konsekwencję cenię zawsze, brzydzą mnie natomiast w kwestiach społecznych dogmatyczno-baśniowe, naiwne rojenia, a do takich należy przekonanie, że program „500 plus" spowoduje znaczący przyrost demograficzny. Jakiś przyrost będzie na pewno, ale na przykład zdecydowanie się przez bezdzietnych na jedno dziecko lub nawet posiadających dwoje dzieci, na dziecko trzecie - to przecież dla fanatyków rozrodczości nadal jest demograficzny impas! Liczy się tam chyba rozmach co najmniej od pięciorga wzwyż!
„Argument", że przyszłe wyże demograficzne pracować będą akurat na moich równolatków i moją emeryturę, też między bajki wkładam. Składki emerytalne tych, którzy urodzą się w wyniku programu „500 plus", monitorować będę jedynie z zaświatów. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przynajmniej (nie pobierając już w zaświatach emerytury) nie będę płacić podatków np. na ośrodki opiekuńczo-wychowawcze, domy dziecka, poprawczaki, więzienia, szpitale psychiatryczne itp., w których siłą rzeczy miejsc potrzeba więcej, gdy większy jest przyrost naturalny. W tym punkcie osoby słyszące, widzące, czytające, lecz bezrozumne, od razu wkurzają się, że wielodzietność utożsamiam z patologią. Niezależnie od tego, ile rodzin wielodzietnych zostanie okrzykniętych świętymi już za życia, patologiczna mniejszość i tak stanowić będzie nie lada problem! Chowanie głowy w piasek nic tu nie pomoże. Wspaniałomyślnie nie zaprzeczam tym, którzy przekonują że to „Bóg daje dzieci", jedynie na podstawie wieloletnich obserwacji stwierdzam, że patologicznym i dysfunkcyjnym „w dzieciach wynagradza" wyjątkowo hojnie.
Najbardziej odlotowy wydawał mi się zawsze „koronny argument", że wraz ze wzrostem liczby obywateli wzrasta obronność kraju. W jakimś stopniu byłaby to prawda, gdyby chodziło o obronne walki na pięści, kije, topory, miecze, bagnety lub nawet zmasowaną strzelaninę (chociaż i w tym jeden dobrze wyszkolony zdziała więcej, niż kilku chętnych, ale niepojętnych). W państwach bogatych w ludność strzelanina trwa nieraz latami, ale z obronnością kraju nie ma to nic wspólnego. Kraj taki jest właśnie bezbronny wobec wojny domowej i braku jakichkolwiek definitywnych rozstrzygnięć. Tymczasem dziś nawet z najliczniejszą ekstremalnie płodną i waleczną masą mogłaby sobie poradzić JEDNA OSOBA, wciskająca odpowiedni guziczek. Warto, by prymitywni entuzjaści hasła „w ilości siła" taki niemiły im, bo indywidualistyczny scenariusz także brali pod uwagę.