Na powyższe pytanie usiłowałam sobie odpowiedzieć, słuchając licznych dyskusji w związku z medialną sławą homocelebryty [to nie moje określenie, tylko z prasy] księdza Krzysztofa Charamsy. Sama w pełni zgadzam się ze zwięzłą opinią pewnego biskupa: „Największą tragedią jest to, że ksiądz publicznie prezentuje swój grzech jako dobro!” Nic więcej od siebie dodawać tu nie zamierzam.
Interesowały mnie jednak głównie dyskusje dziennikarzy, jako odpowiednio zmanipulowanych, by propagować „wartości” zgodne z duchem kulawo nam panującej „cywilizacji” zachodniej. Kilkuosobowe gremia dyskusyjne zawsze składały się z krzykaczy (wojujących wrogów Kościoła), osobników pseudowyważonych (ci nie krzyczą, tylko stękają, poglądy mając identyczne z krzykaczami) oraz zwykle jednego tylko dziennikarza prezentującego stanowisko zgodne z nauczaniem Kościoła. Tego jednego reszta usiłowała zdominować i zepchnąć na margines „dyskusji”.
Gdy krzykacze zaczynali z grubej rury, wychwalając nie tylko odwagę, ale wręcz bohaterstwo księdza, który „zadał Kościołowi druzgocący cios”, pseudowyważeni stękali o jego osobistych rozterkach, „głęboko ludzkiej postawie i prawie do szczęścia”, wobec którego Kościół obojętnie przejść nie będzie mógł. To, że nie przeszedł obojętnie i odpowiednio zareagował natychmiast, w dyskusjach pomijano lub sugerowano, że być może Kościół będzie musiał (!) w przyszłości swe zdecydowane stanowisko zmienić.
Najważniejsze jednak dla mych obserwacji (pod kątem tytułowego pytania) były reakcje „nowoczesnych” na wypowiedzi tego, którego mieli zakrzyczeć lub zajęczeć. Nie chodzi mi tu o głupie stwierdzenie oczywistości, że z tym zwolennikiem Kościoła inni się nie zgadzali. Skala oburzenia i niezgody może być RÓŻNA i interesowało mnie właśnie, CO (głównie w zakresie SŁÓW używanych na określenie zaistniałej sytuacji) budzi największą wściekłość „poprawnych”. Otóż najdzikszy jazgot protestacyjny wzbudzały trzy słowa: upadek, wina i grzech. Zdaniem „nowoczesnych” nie wolno mówić o jakimkolwiek upadku lub winie księdza, a już używanie słowa grzech to skrajny obciach w krainie wolności i tolerancji.
Jak czerwona płachta na byka działały też na „nowoczesnych” następujące słowa i zwroty: złamanie przysięgi, zdrada, obłuda, oszustwo, kłamstwo, wyrachowanie. Znów twierdzili, że takich słów nie wolno używać, bo są nacechowane negatywnie. Rozumiem, że to wina nienadążającego za postępem języka, który „po staremu” wartościuje negatywnie akurat to, co dziś jest już postawą jak najbardziej właściwą. Na początek proponuję zamiast np. kłamca, mówić prawdomówny subiektywnie, a zamiast oszust – mówić uczciwy nienachalnie. Nie myślę jednak poprawniakom językowo pomagać, bo mają wystarczająco dużo „humanistów” na własną miarę!
Wygląda na to, że „nowoczesnym” zależy przede wszystkim, by nikt w niczym nie czuł się winny ani też za nic odpowiedzialny. Żadnych słów krytycznych używać nie wolno, bo przecież każdy postępuje dobrze (a już tam, gdzie chodzi o sprawy seksualne, każda aktywność jest wprost IDEALNA!). Walczyć należy wyłącznie z „nietolerancją”, czyli przekonaniami niektórych, że można nowatorstwo etyczne naszych czasów oceniać negatywnie.
Nie jesteśmy jednak „cywilizacją” w fazie rewolucyjnej ekspansji, tylko schyłkowego rozkładu! Dlatego też najniebezpieczniejsi wcale nie są krzykacze, w imię nowoczesności żądający, by rozwalać stare zasady, wierzenia, obyczaje i dostosować całe życie społeczne do życzeń jednostek najbardziej zdemoralizowanych. Jest z nich nawet pożytek, bo ich niewczesna „bojowość” przynajmniej mobilizuje przeciwników. Jednak w fazie rozkładu grupy o wyraźnie spolaryzowanych poglądach oprócz hałasu nic już zrobić nie mogą. Decydują zgnilcy bez żadnych poglądów, z gębami pełnymi mglistych sloganów. Rzesze takich, co nie powiedzą, ani że ksiądz-homocelebryta postąpił dobrze, ani że postąpił źle, tylko: „ZWYCZAJNIE, NORMALNIE, PO LUDZKU” itp., bo „takie po prostu jest życie”.
6 X 2015