Trzeba by o tym napisać gdzieś… – zagadnęła mnie mieszkanka mojej dzielnicy, podobnie jak i ja zniesmaczona faktem, że osiedlowy Dom Kultury, od lat 80. noszący imię Stanisławy Przybyszewskiej, u progu tegorocznych wakacji przemianowano na Dom Kultury im. Jana Pawła II (!). Przypuszczam, że to wskutek euforycznej radości z tego faktu „włodarze” dzielnicy rozbudowują właśnie w tak nobilitowanym budynku wielką jak w remizie salę do odpłatnego wynajmowania na weselne balangi. Salę teatralno-koncertową, wraz ze sceną i zapleczem, okrojono do minimum, bo powstająca w tym miejscu tancbuda-gigant pod tak szczytnym patronatem przysporzy niemało kasy. Owszem, by nie było zgorszenia i demoralizacji, weselnicy zapalić sobie będą mogli tylko poza obiektem (i jakoś to zniosą), ale raczej nie płaciliby za salę, nie mogąc na weselu wypić!
– Przecież to nie jest placówka religijna, pisarka więc jako patronka obiektu pasowała lepiej niż papież! – upierała się moja znajoma. Wyjaśniłam kobiecie, że nie chodzi o aspekt religijny, tylko populistyczno-propagandowy, a mówiąc nowocześniej:
reklamowo-medialny. Demokratyczna większość dzielnicy żadnych nazwisk pisarzy i pisarek nie jest w stanie skojarzyć, natomiast nowego patrona placówki znają nawet analfabeci! – Nie jest to więc obowiązujące tę placówkę upowszechnianie kultury, tylko prymitywna zagrywka pod publiczkę! – podsumowała rozmówczyni, nadal sugerując, by gdzieś o tym napisać. Poinformowałam, że napisanie gdziekolwiek i tak zaistniałego faktu nie zmieni, ma się jednak ten komfort, że można sobie wybrać, czy napisać tam, gdzie publikują, czy też tam, gdzie każdy głos obywatelski analizują, ale bez ujawniania czegokolwiek na zewnątrz. – Potrzebne by było i jedno, i drugie – trafnie zauważyła interlokutorka – ale wiem, że z lenistwa i tak w urozmaicone miejsca nie napiszesz, więc skieruj przynajmniej w jeden punkt, według własnego gustu.
„Według własnego gustu” uważam tak: instytucje, z których informacja do wiadomości publicznej nie wychodzi, nawet bez mojego pisma orientują się świetnie w społecznych opiniach i nastrojach. Bez moich wyjaśnień wiedzą też, że przy takiej jak na gdańskim osiedlu „akcji nazewnicznej” najważniejszy jest jej efekt w dłuższej perspektywie, natomiast ci, którzy akurat dziś uważają się za najważniejszych (czyli organizatorzy udanej z pozoru inicjatywy), to nieistotni durnie, uzyskujący efekt wręcz przeciwny od przez siebie zamierzonego (krytyka i wyśmiewanie aktywistów pseudoreligijnych, zamiast uznania dla nich i budującego wzrostu religijności w skali dzielnicy). Pisząc natomiast tam, gdzie publikują, miłe mi urozmaicenie odbiorcze mam gwarantowane, bo przecież także obywatel udający, że takich rzeczy nie czyta, lub nawet nieczytający rzeczywiście, tym samym jakąś reakcję prezentuje. Naturalnie wśród czytających urozmaicenie jest większe: ten się wkurzy i oburzy, tamten znudzi lub obudzi, ktoś doda coś od siebie, jeszcze inni skołują się, zdołują, podbudują… Niejeden przypomni sobie smutne czasy szkolne, bezowocnie dociekając, „co autorka chciała przez to powiedzieć?” Nawet gdyby chwała wzmiankowanej osiedlowej placówki kulturalnej bezpowrotnie przeminęła (wcale nie życzę jej upadku, tylko przy poważnej nazwie dostarczania wciąż nowej rozrywki!), to co o niej napisano, przeminie i tak znacznie wolnej. Zawsze szczególnie bliskie było mi powiedzonko: Co ręka napisze, tego siekiera nie wyrąbie! Grozą i przerażeniem napełnia ono głównie asekurantów i tchórzy. Mnie natomiast przepełnia wyłącznie dumą!
Uczciwie muszę jednak przyznać, że mimo takiej estymy dla słowa pisanego, pisarzem z powołania chyba raczej nie jestem. Pisarz na ogół uważa, że teksty publikowane mają większy wpływ na rzeczywistość od niepublikowanych. Oj, nie zawsze!
W pewnym punkcie mojej metropolii odnośne władze postanowiły zlikwidować bardzo potrzebny mieszkańcom sklep z miłą obsługą. Opinia publiczna głosiła, że decydenci dostali łapówę od bogatej, ekspansywnej firmy, chcącej wydzierżawić ten lokal. Przyznaję, że tym razem tchórzostwem rodaków brzydzić się nie musiałam. O machlojach mówili otwarcie, w dodatku publikując swe protesty i opinie. Trwało to miesiącami, ale nic nie pomogło. Tak jak władze postanowiły, z końcem pięknego miesiąca (w którym świętują Koziorożce) sklep miał definitywnie zakończyć wieloletnią działalność i załamana właścicielka, uśmiechniętego Koziorożca gadającego, że jeszcze jest szansa, traktowała jak sadystę. Nastał upojny lipiec, a sklep nadal prosperuje, dawno już zniknęła natomiast kartka na drzwiach informująca o wypowiedzeniu najmu do końca stycznia. Przedłużyli najem bezterminowo, a twarz właścicielki mimo radości głównie wyrażała zaszokowanie niepojętym cudem. – Zupełnie nie rozumiem, co się mogło zdarzyć, że nagle swą od miesięcy nieodwołalną decyzję cofnęli! – Ktoś widocznie gdzieś wreszcie napisał. – To na pewno by nie pomogło! Nawet znani dziennikarze nie raz pisali o tym w prasie i nic! – Ktoś to nie zawsze osoba publikująca. A napisać gdzieś… to niekoniecznie do prasy!