Panie, straciłem wiarę, kiedy moje dzieła
należna, ziemska sława całkiem ominęła.
Dziś nie liczę już nawet na nagrodę w niebie.
– Nie na ziemi, nie w niebie, lecz docenią ciebie!
Żądza sławy (w dzisiejszych czasach dużo trafniej nazywanej karierą) miota literatami od ściany do ściany. Wierzący są nawet gotowi modlić się o sławę. To trochę tak, jakby narkoman prosił Boga o narkotyki, zamiast o uwolnienie od nałogu.
Do poetów od lat narzekających na nieżyczliwość Boga należy Stanisław Chyczyński. Dlatego też tytuł Bóg mi odmówił, na 16 stronie styczniowego „Akantu", od razu z nim skojarzyłam, mimo że tekst widniał myląco pod personaliami Sobiesława Odrowąża. Okazało się, że ten pan tylko przeprowadził wywiad z Chyczyńskim. Nie nazwisko tego, kto wywiad przeprowadza, lecz tego, z kim rozmawia, powinno być na pierwszym planie! Skoro tak się nie stało, od razu spodziewałam się „wywiadu" typowego dla gwiazd dziennikarstwa telewizyjnego: dziennikarz sam sobie odpowiada na swe własne pytania, a „rozmówca" ma słuchać i odzywaniem się nie przeszkadzać. Na szczęście pycha zaćmiła Sobiesława Odrowąża tylko w odniesieniu do miejsca swego nazwiska w tekście, jeśli zaś chodzi o wywiad, to nic mu nie można zarzucić, pytał wnikliwie, pozwalał rozmówcy zabłysnąć w pełnej krasie i wprost stawał na głowie, by jakoś pocieszyć i podbudować pełnego pretensji do całego świata marudę. Wyliczał Chyczyńskiemu to, co literaci lubią najbardziej: nagrody, nominacje, liczbę wydanych książek, druk w tzw. prestiżowych periodykach. Dowiedziałam się nawet z tego wywiadu, że są w kraju osoby dostrzegające w Chyczyńskim wybitność. Wobec wszystkich tych pochwał Chyczyński zachowywał się jak naburmuszone dziecię, które usiłują nakarmić landrynkami, gdy spodziewało się tortu. Jest to taki typ malkontenta, o jakim potoczne powiedzonko mówi, iż nie zauważy nigdy, że szklanka jest do połowy pełna, tylko będzie narzekać, że jest do połowy pusta.
W 2012 roku Stanisław Chyczyński wydał tomik pt. Byłem pomyłką, ogłaszając go jako definitywne pożegnanie z pisarstwem, wskutek rozczarowania brakiem odpowiedniego odzewu na jego twórczość. Nie ukrywam, że od początku bez cienia litości wyśmiewałam się z tej pozy, przekonana, że skłamał, bo pisać będzie i tak! Jest to dobry poeta, dobrze więc, że pisze. Jego „pożegnalny" tomik całkiem niedawno recenzowałam pozytywnie, bo uważam, że właśnie kilka lat po wydaniu trzeba ciekawe książki przypominać. W dwa lata po tej pokazowej „rezygnacji z pisania", w lipcu 2014 roku, na pytanie przeprowadzającego wywiad: „Co dalej z twoim pisarstwem?", pozer odpowiada dramatycznie: „Nie ma żadnego – dalej". Gdy to mówi, ma już niemało napisanych i przewidzianych do druku wierszy. Jak na ironię ukazują się one w „Akancie" już w lutym (s. 22-23), miesiąc po smętnym wywiadzie. Wiersze (jak zawsze) do lektury polecam, a co do postawy autora, najlepiej ją zlekceważyć, by wierszy nie obrzydzała.
Nieodpowiedni zdaniem tego autora aplauz dla jego twórczości może wynikać nie tylko z jego bufonady, pozerstwa i roszczeniowości w kwestiach literackich, ale też z „orędzia religijnego", które wygłasza, gdzie tylko się da. Najbardziej nie pasuje mu katolicyzm, ale jak się przyjrzeć dokładniej, to właściwie całe chrześcijaństwo, które „nie dba o czystość nauki Jezusa z Nazaretu". Dba o nią obecnie wyłącznie Chyczyński. Gdy tylko padnie jakaś wzmianka o religii, zdegustowany maruda natychmiast zmienia się w apodyktycznego „kaznodzieję", bez cienia wątpliwości co do „prawd" przez siebie głoszonych. Że nie przesadzam, udowodnię cytatem z wywiadu. Kiedy przeprowadzający wywiad napomknął: „Skądinąd twój krytyczny stosunek do chrześcijaństwa jest dobrze znany (…)", Chyczyński nareszcie znalazł się w swoim żywiole: „Rzeczywiście uważam, że współczesne chrześcijaństwo jest coraz bardziej rażącym odstępstwem od pierwotnego, a zawdzięczamy to pomysłom niektórych papieży. (…) Twierdzę wprost, że Kościół po Vaticanum II dokonał jednego imponującego cudu: wino chrystianizmu przemienił w wodę neochrześcijaństwa. Sumienie nie pozwala mi na akceptację tego status quo". Znając się na Biblii lepiej od teologów i biblistów, sumienie mając wrażliwsze nawet od tych papieży, którzy zostali świętymi, nieszczęsny pyszałek tym bardziej ma pretensje do Boga, że jego „zasług" i „charyzmatów" niczym pożądanym nie nagrodził. „Nieraz sobie myślę, że ilekroć mi na czymś zależało, tylekroć zostało mi to odmówione". U wierzącego w takiej sytuacji mogłaby przynajmniej nasunąć się refleksja, że być może pragnął rzeczy dla siebie i innych niedobrych, dlatego ich nie otrzymał. W wizjach Chyczyńskiego taka opcja jest niemożliwa. Bóg nie może myśleć inaczej od tak nieomylnego jak on człowieka. Jeśli więc upragnionego „dobra" nie dał, to dlatego, że jest np. „Bezwzględny" i „Zazdrosny" (oba określenia pochodzą z wierszy tego autora). Przede wszystkim jednak poeta nazywa Boga niesprawiedliwym, co wskazuje, że własną koncepcję sprawiedliwości uważa za lepszą od Bożej. Gdyby mógł, od razu postąpiłby „sprawiedliwie", przyznając sobie to, „co mu się słusznie należy", z upragnioną karierą na czele.
Aż strach pomyśleć, ilu naiwnym namieszałby ten pyszałek w głowach, gdyby był sławniejszy! Twórczość literacka stanowiłaby tylko sprawne narzędzie do głoszenia jego własnej religii, przy czym rozwinąłby też skłonność do piętnowania wszystkich mądrzejszych od niego (jak to np. już dziś czyni z papieżami). Dlatego też wydaje mi się, że Bóg Chyczyńskiemu nie tyle sławy odmówił, ile raczej nie dopuścił, by mu ją dali diabli!