W jedną, dużą torbę pakuję mniejsze pakunki, torebki, rzeczy przeróżne, przeważnie nieprzydatne, ale nie lubię pozbywać się niczego, bo do wszystkiego przywiązuję się jak pies do budy. Pakuję wszystko w samochód i jedziemy. Ja swoim samochodem jadę pierwsza, za mną najbliższy mi on, wyjeżdżamy na prostą i pędzimy ostro. Przed zagajnikiem na polu zobaczyłam psa. Pamiętasz? Wtedy też ten pies tu był. Odwracam głowę i przez szum silników krzyczę do bliskiego mi, do najbliższego... Właśnie tu skręcaliśmy w boczną drogę, pamiętasz ? Jeszcze raz się oglądam i nie widzę jego samochodu, ani jego samego, ani drogi przede mną. Pan zabezpiecza mój los. Ze strumienia świadomości wychwytuję chwile, okruchy myśli, błyski zdziwienia. Nie wiem skąd się biorą, skąd wychodzą, skąd przyszły, skąd ten strumień potężny we mnie. nie wiem. Wiem, że nie jestem samotna, choć sama, nie bezsilna, choć słaba. Wiem dokąd zdążam, za kim idę. Chwile z czasu wyłapane, chwile zakochane, zawsze trzeba mięć przy sobie takie chwile. Z serca dobrego mów pocałunkami miłości pięknej, płomiennym sercem mów do ludzi, śladami prawdy idź, ślady dobra zostawiaj za sobą. Im większy hałas czyni świat, tym bardziej przepełnione miłością miłosierdziem, trzeba mieć serce. Bo kto podąża za marnościami samego siebie zatraca, marnością się staje... W świecie reklamowanej sieczki szukam choćby małej, cichej niszy dla siebie. Szukam świata dla naszej miłości.
Miasto. Wielkie miasto, czyste sterylnie, aż niebieskawe od czystości i połysku. Czysta kobieta zaprowadziła mnie na kwaterę, wygodną. Pomieszczenie trzyizbowe, po miejsku trzypokojowe, żadnych zbędnych rupieci, zbędnych mebli. Lśniący metal i nowoczesność. Miałam tu mieszkać chyba z tą dziewczyną z piwnicy, póki co, podziwiałam tę prostotę, elegancję i błysk. Tylko pozazdrościć takiej garsoniery w śródmieściu. W drzwiach stanął Trendy obie ręce oparł na futrynie otwartych drzwi i stoi, chyba się nawet uśmiecha tym niezwykle twardym magicznym uśmiechem dzikiego psa. Pośpiesznie szukam czegoś na czym mógłby złożyć swój sławny podpis. Kartka wyrwana z notesu nie wchodzi w rachubę, to musi być coś na miarę artysty, jakiś album, książka, choćby widokówka, obrazek z balonem... pośpiesznie szukam w głowie i wokół siebie. Nic nie ma pod ręką. W moim wiejskim, zagraconym mieszkaniu, było dosłownie wszystko w zasięgu ręki, a tu nikiel, plastik, sterylna czystość i nic przydatnego do życia. Tak to jest jak się dom wywróci do dołu kominem. Jak bibliotekę podzieli się na trzy i rozda szczegóły.
Podobno przenoszą nas, gdzieś na prowincję, na jakieś zabite wiekiem trumny, ale nie wierzę, powiedziała dziewczyna, to plotki. W każdej bajce jest dziewięćdziesiąt procent wilków i one są prawdziwe, ledwie pomyślałam i wyszło na moje. Przyszedł Ktoś i oznajmił, że musimy się wyprowadzić i że to nie będzie zesłanie tylko dyżur. Dziewczyna zaczęła się pakować, ja powiedziałam, że wracam na wieś, że mam dosyć miasta.
- Coś ty, powiedziała? Jedź ze mną będzie fajnie, to tylko parę dni, powiedziała podniecona. Jedź, bo będziesz żałować.
- Nie wierzę mu, zabierze paszporty, stamtąd nie ma powrotu, on chronicznie kłamie.
- Ty nikomu nie wierzysz. Dlaczego?
- Bo ten, któremu ufałam zawiódł mnie totalnie.
- A totalnie to jak?
- W każdej sprawie ważnej, najważniejszej i w każdej drobnej, najdrobniejszej.
- Jakieś szczegóły, fakty nie do odparcia, zdarzenia. Zamiast zwyczajnej ludzkiej, tęsknoty, wymioty? Zamiast szczęścia, choćby na skraju ust, spust? Nie sposób całego słońca zasłonić welonem czarnym, imaginacją. Nie sposób przy sztucznym świetle, w pustej pieczarze czaszki bez twarzy i serca. Tak żyć się nie da. Strofowała w sposób niezrozumiały. Nie możesz zapomnieć, przebaczyć? Jeden cię zawiódł, a nie wierzysz wszystkim?
- A co, mam może czekać aż wszyscy zawiodą?
I nie wchodź we mnie buciorami, żadnych szczegółów. Idę stąd, cześć, powiedziałam i usiadłam na tapczanie. Widzę jak ona stoi niezdecydowana, czy mnie wpuścić. Przerabia właśnie bimber na koniak dla niego. Wszystko dla niego, pomyślałam i szybko rozwinęłam dużą śliwkę w czekoladzie i całą wpakowałam do ust, żeby szybko zjeść dla siebie. Co się ze mną dzieje? Zawsze jem taką śliwkę długo, delektuję się małymi kąskami, a tu szast, prast, nawet smaku nie poczułam. Gniotę w ręku szeleszczący papierek i już chcę sobie nawymyślać, ale policzyłam do trzech według instrukcji najmodniejszego instruktora i szkoda mi się zrobiło samej siebie... spokojnie, bo się rozpłaczę... Dokąd pójdę? Mosty za sobą popaliłam, kładki pogubiłam, przejścia zapomniałam, ścieżki zasypałam, kierunkowskaz złamałam i oczy zawiązałam przepaską. Idź prawą stroną do przodu, aż wyjdziesz na prostą. Z poczuciem, z godnością. Słońce mnie połyka, ja smakuję słońce, każde słowo ogrzewam, opromieniam... leżę na łące ukwieconej z tamtej epoki sprzed sztucznych oprysków, rozrastam się rosą owijam promieniem, iskrzę światłem na ogrody, na ławki w parku, płomieniem zapalam wschody i zachody słońca. Chyba chce mi się pić, chyba zasnęłam i nie mogę obudzić się. Zasnęłam w parku na ławce? Czy ja już jestem bezdomna? Wynurzyć się cicho z mgły i pójść w prawo pod błękitnym niebem bezpiecznie. Czy ja wymagam za wiele? Czy to mglisty dzień, czy smog, czy może zaćma na oczach? Palce na ustach kładzie cień tajemnicy. Piętrzą się pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi. Wieczór jedyny taki, z tobą w światło przemieniony, w ciche światło na drodze, którą podążam po nierównościach obłoków coraz mi bliżej i bliżej do ciebie. Ależ romantyczka ze mnie. Utopistka niepoprawna, utopiona w głębi spojrzenia.
Szklana winda mknie niczym torpeda, poziomo sunie bezszelestnie. Najnowszy typ autobusu? Trochę się spóźniłam, zapewniam, nie jest łatwo wejść do rozpędzonej poziomo torpedy zwanej pędzę-ino. Rozsuwam szklane ściany, nie mogę poradzić, ale się uparłam nie rezygnuję, biegnę i próbuję. Dało się, odsunęłam jedną szklaną taflę i jestem w środku tego dziwnego pojazdu, któremu na imię cywilizacja, z tym, że mnie już nic nie dziwi. Rozejrzałam się po pasażerach, niby sami swoi, niektórzy to nawet krewni i powinowaci, bliźni i znajomi. Spuściłam oczy i zaraz zobaczyłam moje sfatygowane buty z cholewami. Nogi mam niezbyt długie jak na te czasy a buty z cholewami jakby oficerki, może i modne, ale tego nie wiem, nie sposób ukryć zapóźnienia, ubranie też jakieś takie nie z tej epoki, poprzerabiane i twarz, niechlubne dopełnienie wszystkiego, bez maski, bez makijażu, odsłonięta na widok publiczny, bez pudrowania, cała głowa bez peruki. Taki wstyd, taki obciach. Nie miałam czasu iść do Spa, a taki czas miał sposobność, by zrobić spustoszenie na moim obliczu. Nie jest tak źle, bez wypełniaczy i bez żelazka z nawilżaczem do prasowania. Nie przesadzasz? Siedzę i się wstydzę, a nawet złoszczę się na takie zaniedbanie siebie. Przypomniałam o tych, co to w każdych warunkach, nawet w najbardziej ekstremalnych radzą sobie doskonale i pierwsze, co zrobiłam to oblałam się rumieńcem, czyli przybrałam zdrową rumianą cerę na policzki. Nikt się nawet nie zorientował, że to ze wstydu, wprost przeciwnie współpasażerowie jakby łaskawiej patrzyli na moją jakże profesjonalną teraz twarz. Przyda się staruszce młodzieńcza buzia pomyślałam sennie. Zasnąć jednak nie miałam czasu, musiałam przecież coś zrobić z butami. Wyszłam na korytarz, zdjęłam porządne skórzane, ciepłe i wygodne buty i wdziałam plastiki. Okropność, obcas wysoki i chwiejny, paseczków mało a i te ciasne, piją stopę, wpijają się do krwi, nieprzewiewane, do tego oba z jednej nogi i czarne a ja latem lubię nosić klapki jasnego koloru. Gdzie pani kupiła to piękne obuwie, słyszę i widzę zazdrosne spojrzenia nieżyczliwych. Czuję, że śmiałe postępowanie jest konieczne, że daje efekty, że przynosi korzyści... Czuję, że nareszcie mogę szpanować, wieść prym na całego i bez kompleksów. Tylko, nie wiem jak choć parę kroków postąpić, jak przejść z miejsca A do miejsca B, w takich nie moich, niewygodnych, może nawet za małych, a może za dużych cudzych butach z importu, w azjatyckich podrobach, jak iść po kocich łbach europejskiego zapóźnienia.