Błękitna flaga Organizacji Narodów Zjednoczonych powiewa nadal pod błękitnym niebem Afryki, nad zabudowaniami miasteczka Arnetteville (w języku nuer miasteczko nazywa się Yei). Bębny pokryte wyprawionymi skórami antylop, wybijają swój jednostajny żałobny rytm, a bongosy duże i małe dźwięczą szybciej, ale tylko odrobinę weselej.
Dostosowały się do pulsu sawanny. Jej rytm jest nierówny, jak człowieka ciężko chorego. Miejscowi to czują przez skórę. Mimo usilnych starań Szamana i pobożnych inkantacji wiernych, przekleństwo śmierci ma większą moc niż błogosławieństwo narodzin. Niebo jest prawie bezchmurne, a mimo to ja też czuję na swój sposób jak niewidzialne ołowiane chmury zbierają się nad naszymi głowami. Również ja zbieram się w sobie, aby kontynuować moją relację z tego opuszczonego przez tak zwany cywilizowany świat miejsca. Będę pisał o tym, że nic nie poszło tak, jak człowiek sobie zaplanował i oczekiwał. Wszelkie rachuby i nadzieje zawodzą. Ale wszystko zależy też od tego, jakie były te nasze nadzieje, oczekiwania i priorytety. Można przecież powiedzieć, że szklanka z wódką jest do połowy pełna lub też, że jest do połowy pusta.
Mamy właśnie środek tygodnia, a mimo to dzwon na wieżyczce kościoła Misji Katolickiej dzwoni częściej niż zwykle i zwołuje wiernych na kolejną już mszę (czwartą), tak jakby była to niedziela. Wszyscy naraz przecież nie zmieszczą się w kościele i na placu przed nim. Ludzie oczekują wsparcia duchowego i modlitwy, jakby chcieli zrobić ostateczny rachunek sumienia z całego życia. Matki ciągną ze sobą dzieci, prosząc ojców werbistów o błogosławieństwo dla swoich czarnoskórych pociech – być może ostatni już raz. Ojciec Maciej Strzeblewski i jego pięciu pomocników na zmianę odprawiają mszę świętą lub wysłuchują spowiedzi, do którego to sakramentu pokuty mieszkańcy obozu dla uchodźców stoją w długiej kolejce. Ci zakonnicy są jak żołnierze na pierwszej linii frontu – niezmordowani w swoim działaniu – pomyślałem. Mam nieodparte wrażenie, że niewidzialna walka toczy się na kilku płaszczyznach lub w kilku wymiarach naraz. Decyzja o naszych losach zapadnie w stolicy Ugandy, w stolicy USA, w niebie i tutaj na ziemi. Człowiek, jeśli chce przeżyć, uruchamia instynkt samozachowawczy: są to bliżej nieokreślone dodatkowe impulsy i nie są tożsame ze zdrowym rozsądkiem. Ten instynkt przetrwania zapewne jest różnie rozwinięty u różnych ludzi. Może duch opiekuńczy sawanny ma tu coś do powiedzenia (jak sądzą wyznawcy Boga pogańskiego). U tych, co wierzą w Boga chrześcijańskiego, będzie to anioł stróż i Duch Święty, których należy indywidualnie, każdy we własnym zakresie, przywoływać.
W polskim obozie ludzie prawie przestali się do siebie odzywać – codzienne czynności, związane z tokiem służby, wykonują zupełnie mechanicznie. Wielu pisze listy do rodziny (żony, narzeczonej lub rodziców), mając nadzieję, że może kiedyś te listy dojdą do dalekiego kraju na północy. Może będą trochę nadpalone, ale da się odczytać ich treść. Piszę relację z tego miejsca na użytek przyszłych pokoleń. Może też tak być, że nasze nadpalone skrawki papieru rozwieje na wszystkie strony gorący wiatr sawanny.
Ogólną apatię przerwał wybuch na polu minowym: właśnie dwóch Szylluków zginęło tam. Nieszczęśnicy nic nie wiedzieli o minach pułapkach. Przerażona grupka pozostałych dotarła po długiej chwili do bramy północnej, aby oznajmić, że stalowe maszyny, które plują ogniem, stoją na skraju lasu.
- Ile maszyn, mówcie! – słychać było przerażone głosy strażników na bramie. – Co to za maszyny? Czy miały długie lufy? Miały koła czy może gąsienice?
- Dajcie im spokój – powiedział dowódca posterunku – przecież oni nie potrafią liczyć, to prymitywne plemię. Dobrze, że nas ostrzegli. Oni też nie lubią Dinka. Musimy im dać pić i jeść.
Narada w sztabie zwołana została w trybie alarmowym. Dokładnie piętnaście minut po tym, gdy zameldowano o zdarzeniu z bramy północnej. W międzyczasie, wysłany dron zwiadowczy zataczał już w powietrzu szerokie kręgi.
- Dawaj na duży ekran, shit! – wydał rozkaz zdenerwowany pułkownik Anderson. – Módlcie się tylko, kto w Boga wierzy, aby nam go nie zestrzelili jak ostatnio, bo gówno będziemy wiedzieć, shit!
- Sierżancie Sanchez, analiza sytuacji! – wydał rozkaz pułkownik specjaliście od zwiadu powietrznego. Obraz na dużym ekranie ustabilizował się dopiero po chwili, gdyż operator drona zapewne też był zdenerwowany i wykonywał zbyt gwałtowne ruchy. Nie mogłem przełknąć śliny, poczułem suchość w ustach, a język był jak kołek. Bawełniana koszulka w piaskowym kolorze z biało-czerwonym emblematem dosłownie kleiła mi się do pleców. Dlaczego amerykańce nie pomyśleli o wodzie do picia?
- Sierżancie Sanchez, słyszycie mnie? Co się z wami dzieje! – zapadła dłuższa cisza. Na ekranie pojawiły się trochę rozmyte kształty z krótkimi lufami.
- Madre de Dios, salvanos! To są chyba moździerze samobieżne... Chwileczkę, porównam z ryciną… to będą chińskie moździerze samobieżne SM4, bardzo nowoczesne, o kalibrze 120 mm. Oni teraz takie produkują. Zarzucą nas pociskami odłamkowymi dużego kalibru. Skąd Dinka je mają, el infierno!
- Sierżancie, ile ich tam jest? Bo ja widzę cztery – odezwał się ponuro major Hamilton.
- Prawdopodobnie na linii lasu trzymają cztery, ale wystarczy tylko jeden, żeby zrobić z nas krwawą miazgę… Dinka z maczetami przyjdą na gotowe i dobiją tych, którzy przeżyli…
- Głos zabrał specjalista od uzbrojenia, amerykański oficer Carter Thibodeau: Sanchez ma rację, to są chińskie moździerze samobieżne, które są poza naszym zasięgiem. Ich donośność to około 7-13 kilometrów. Z tej odległości bezkarnie nas zmasakrują, a my nie mamy czym do nich strzelać.
- Zaraz, zaraz, co tam się błyszczy od południa? Niech operator drona poleci nim na południe! – zawołał Sanchez bardzo wzburzony. – Jeszcze trochę, jeszcze dalej, dalej... Tam stoją ARMATY!
- Cooo?! – krzyknęło kilku oficerów naraz, w tym i ja.
- Tam jest sześć armat, zapewne chińskiej produkcji o dużym kalibrze. Nie wiem jak wy, ale ja już skończyłem, zaczynam się modlić do Najświętszej Panienki i nic mnie już więcej nie obchodzi – oznajmił Sanchez i z hukiem opadł na krzesło.
- Sierżancie Sanchez, przywołuję was do porządku! – rozdarł się, no zgadnijcie kto, nasz ulubieniec – major Hamilton.
- Potwierdzam, to są armaty M-46, trochę już przestarzałe, ale posiadają kaliber 130 mm i maksymalną donośność 27 kilometrów. Będą się wstrzeliwać w naszą Bazę z daleka, aż się wstrzelą. Będą też musieli wysłać zwiadowcę – obserwatora ze środkiem łączności, który podejdzie bliżej i będzie korygował ogień. Ja bym tak zrobił – powiedział rzeczowo kapitan Thibodeau.
- I tu będzie zadanie do wykonania dla komandosów majora Hamiltona, aby zrobić po cichu wypad i zlikwidować wrogiego zwiadowcę, co będzie kierował ogniem – odezwałem się również rzeczowo.
- Nawet można pójść dalej – odezwał się porucznik Adamski – Proponuję, aby brytyjscy komandosi nad ranem zlikwidowali również moździerze i ich obsługę. Do ściany lasu jest przecież tylko osiem kilometrów, prawda? - Wszystkie oczy skierowały się na Hamiltona i zapadła cisza jak makiem zasiał.
Godzinę później, w sztabie Andersona odbyła się narada z cywilami z udziałem majora Hamiltona i mojej skromnej osoby. Przybył szaman Ngoro, ojciec Maciej, lekarz z długoletnim stażem – Frank Thurston i powszechnie szanowany nauczyciel angielskiego, niejaki Daiki Yamamoto – Japończyk w średnim wieku. Przekazaliśmy im instrukcje jak powinna zachowywać się ludność cywilna w przypadku ostrzału artyleryjskiego. Ich zadaniem, jako miejscowych autorytetów, ma być dopilnowanie wszystkiego, zgodnie z otrzymanymi wytycznymi. Na odgłos bicia dzwonu z kościoła Misji Katolickiej, wszyscy cywile mają chować się, każdy w swoje wcześniej przygotowane miejsce. Nad Bazą rozpęta się przecież prawdziwe piekło: śmiercionośne odłamki pocisków z moździerzy i armat wroga będą fruwać wszędzie. Szczególnie nauczyciele mają bezwzględnie pilnować dzieci, aby wykonywały ich polecenia i nigdzie się nie rozłaziły. I tak: ludzie mają ukryć się w korycie rzeki lub wykorzystać wykopane wcześniej rowy strzeleckie, lub sami kopać nowe doły – jak najgłębsze, najlepiej do pozycji stojącej. Każdy ma wziąć z sobą tylko wodę pitną, małe zapasy jedzenia i tabletki uspokajające lub przeciwbólowe. Szaman obiecał, że zwinie swoją flagę, aby wróg nie miał rozeznania, gdzie jest centralne miejsce obozu dla uchodźców. Niestety, problemem pozostaje wieża neogotyckiej, protestanckiej katedry pod wezwaniem św. Emmanuela, która jest wysokim punktem widocznym z daleka – łatwo więc się w nią wstrzeliwać. Decyzja zapadła, co do jej wysadzenia, ale dopiero w momencie, gdy rozpocznie się ostrzał. Nie będziemy sygnalizować wrogowi, że wiemy o jego zamierzeniach. Problemem jest tylko mała liczba ładunków wybuchowych w naszym posiadaniu. A przecież ludzie Hamiltona muszą też zabrać ładunki do wysadzenia moździerzy – to ma priorytet. Wyznaczeni przez Szamana ludzie mają przygotować butelki z benzyną i zapalanymi lontami na wypadek ataku czołgów. Anderson stwierdził, że liczy się z każdą ewentualnością, bo nic go nie jest już w stanie zdziwić: widać przecież wyraźnie, że ciężki sprzęt pochodzi z Sudanu. Butelki te mają być zgromadzone w specjalnie wyznaczonych punktach oznakowanych chorągiewkami w dołach przykrytych deskami lub wiadrami i na to ma być położona ziemia. Żołnierze amerykańscy mieli za chwilę udzielać szczegółowego instruktażu, jak walczyć z czołgami lub innymi pojazdami opancerzonymi za pomocą butelek z benzyną.
- Jeśli dojdzie do ostrzału, każdy musi chronić się we własnym zakresie w jak najgłębszych dołach. Broń Boże, nie uciekać, bo nie ma gdzie. Po ataku ogniowym masa żywa wroga będzie podchodzić skokami. Nie ruszać się, nie ulegać panice, bo powystrzelają was jak kaczki. Udawać martwych – niech podejdą jak najbliżej – na wyciągniecie ręki i wtedy macie szansę w walce wręcz, wtedy dzidy, żelazne pręty, noże i maczety się przydadzą. Czy to jasne? – Anderson przeszył wzrokiem zaproszonych gości – I żadnego palenia światła po zmroku, do cholery, bo się wkurwię i nie będę już taki miły! Całkowite zaciemnienie ma być.
- Już lepiej zginąć w walce, niż dać się zaszlachtować. Oni nie biorą jeńców, pamiętajcie o tym! Każdy z dorosłych mężczyzn w tej Bazie, niezależnie od koloru skóry, ma ściśle wyznaczone zadania i ma je bezwzględnie wykonywać – dodał major Hamilton.
- Chyba niczego nie zaniedbałem? – popatrzył po zebranych pułkownik – To by było na tyle. Zrobimy, co będzie można. Wszystko inne w rękach Boga – rzekł na koniec Henry Anderson i wszystkim zaproszonym gościom z powagą uścisnął dłoń.
Naoliwiłem i przeczyściłem moją ulubioną zabawkę – karabin powtarzalny strzelca wyborowego – Baretta M82A1 z celownikiem optycznym i noktowizorem pasywnym. Broń została przystrzelona na strzelnicy (czyli wykalibrowana) dosyć dawno, ale przez cały ten czas nie podlegała żadnym wstrząsom. Spokojnie odpoczywała w sejfie batalionu. Moja pieszczoszka, jeśli czule do niej przemawiać, rzadko pudłuje i zapewnia skuteczny strzał na odległość aż do dwóch kilometrów. W przypadku beryla, jak już chyba wcześniej wspominałem, jest to 500 metrów, a z celownikiem optycznym 800. Powodem tego jest to, że używam naboje o kalibrze 12,7 mm i dużym ładunku prochowym o długości prawie 10 cm. Broń ta produkowana jest w USA od 1982 roku do dziś ! Nic w tym dziwnego – elitarne oddziały bardzo ją sobie chwalą. Dość już leżakowania, moja kochana panno B, trzeba brać się do roboty! Tylko ty i ja. Będę cię ciągnął po trawie w futerale ze specjalnie dorobionymi kółkami na amortyzatorach, a ty sobie będziesz leżeć na miękkiej wyściółce z gąbki. W końcu trochę ważysz – 13,5 kg. Muszę odświeżyć sobie w pamięci tabelę kalkulacji. Tuż przed misją oszacować prędkość wiatru bocznego, zmierzyć temperaturę i wilgotność powietrza, ciśnienie atmosferyczne. Przy większych odległościach od celu, spadek pocisku w pionie gra decydującą rolę. Moja luneta ma system dokonujący automatycznej kompensacji obniżania się toru lotu pocisku. Wymagane jest tylko dokładne wprowadzenie odległości. Pomoże mi ją oszacować starszy kapral Arkadiusz Sprysak. Na szczęście, moje cele raczej nie będą w ruchu i na tej samej wysokości, co ja. Arek będzie miał oczy i uszy dookoła głowy, podczas gdy ja będę zajęty przyrządami celowniczymi i całkowicie odizolowany od otoczenia. Ten mały kurdupel celnie rzuca nożem, a posługiwanie się garotą doprowadził do perfekcji. Już niejeden go zlekceważył, zresztą po raz pierwszy i ostatni. Musimy tylko z Arkiem zapewnić sobie niewidzialność optyczną w podczerwieni. Stać się duchami sawanny. Chodzi o odzież zmniejszającą emisję ciepła, czyli promieniowanie podczerwone na zewnątrz, czyniąc tak ubranego żołnierza praktycznie niedostrzegalnym dla wroga, który używa detektory ciepła. W godzinie ostatniej będę robił to, co umiem najlepiej: zapewniał ludziom ochronę snajperską.
- Pułkowniku, mam sprawę – Zapukałem do jego gabinetu, który również jest sypialnią.
- Mam nadzieję, że to ważne – powiedział cicho, podnosząc się z tapczanu.
- Tak się porobiło, że z błahostkami nie przychodziłbym. Chciałem oznajmić, że idę z komandosami Hamiltona i nic mi w tym nie przeszkodzi.
- Co ty mówisz, masz wyrzuty sumienia, że wpakowałeś Hamiltona w szambo i wysłałeś jego ludzi na pewną śmierć?
- Szambo tu jest wszędzie naokoło i pewna śmierć też. To ty, pułkowniku, zaakceptowałeś nasz pomysł likwidacji moździerzy. Sam wiesz, że obaj z Adamskim mamy rację. Trzeba działać zaczepnie, to może się uda, a nie czekać na pewną śmierć. Nie będziemy też siedzieć na dupie i liczyć na to, aż ci z Ugandy nas oswobodzą albo dzielne amerykańskie żołnierki, bo możemy się nie doczekać.
- Ja wszystko rozumiem, ale przecież jesteś dowódcą polskiego batalionu.
- Przekażę dowództwo Adamskiemu, to kompetentny oficer. Jest jeszcze pomysł, aby na pełnym gazie, tuż przed świtem, zrobić szybki rajd wozami opancerzonymi i rozwalić im armaty. Można też połączyć działanie zaczepne ze wsparciem drona bojowego z powietrza.
- Rzeczywiście, zawsze byłem zwolennikiem szybkich i nieszablonowych cięć chirurgicznych.
- Zawołaj, pułkowniku, tego angola Hamiltona, niech będzie przy naszej rozmowie. Może uda się coś jeszcze ustalić i wykombinować. A poza tym, niech wie, że chcę zaoferować mu pomoc i współpracę. Pewnie nie czytałeś uważnie moich akt, ale jestem strzelcem wyborowym i to dobrym, być może najlepszym, jakiego tutaj masz. Nabrałem wprawy w Afganistanie. Moją rolą i obowiązkiem jest zapewnić ludziom ochronę snajperską. Będę kroczył w pewnej odległości za angolami. Hamilton nie musi mi dziękować, wystarczy, że podaruje mi pewną rzecz.
- Podoficer dyżurny, wołaj mi tu zaraz majora Hamiltona, ale wartko! Coś ty znowu wymyślił,szalony Polaku?
- Niech Hamilton mi da dwa kostiumy (jeden duży, drugi mały), zmniejszające energię ciepła, czyli promieniowania podczerwonego
- Co takiego?
- On już będzie wiedział, o co chodzi, jeśli uważa się za komandosa.
- Derek, czy my zobaczymy się jeszcze? – głos mu złagodniał, wstał i objął mnie po ojcowsku.
- Do zobaczenia w piekle, szalony Polaku, damnit, the hell with that!
- Pułkowniku nie zobaczymy się tam, bo ja zamierzam iść do nieba…
- Dlaczego akurat tam?
- Bo nie zamierzam przez całą wieczność tkwić wśród łajdaków…
*
- No wchodź, wchodź – odezwałem się do mojego zastępcy. W tym momencie starszy kapral Sprysak wstał i wyprężył się na baczność – A ty siadaj. – Kapral włożył właśnie swój nowy kostium i bawił się przełącznikiem zmiany koloru czyli kamuflażem.
- Co to za strój, będzie w kabarecie za klowna robił?
- A to dobre, kabaret! A może cyrk pod gołym niebem, wszyscy gramy naszą ostatnią rolę najlepiej, jak potrafimy. Mów lepiej, co załatwiłeś.
- Nasz „dyplomata” był bardzo ucieszony, kiedy mnie zobaczył. Zaraz mi wlał pokaźną lufę szkockiej i powiedział, że sam nie będzie pił, bo nie jest alkoholikiem.
- Co ty, Radek, do kurwy nędzy, tylko po to tam poszedłeś?
- No nie, ale wiesz, jak to z nim jest, od czegoś trzeba zacząć.
- Przylecą i zbombardują, jest zgoda? No mów, do diabła!
- Jest zgoda. Nie wiadomo tylko, kiedy to zrobią… Lotniskowiec „Ronald Regan” właśnie przemieszcza się do Zatoki Adeńskiej, a w Rijadzie czynią przygotowania.
- To jest tak, jak mówiłem pułkownikowi – wstałem i zacząłem szybko chodzić po pokoju – nie możemy siedzieć i czekać bezczynnie, aż ktoś to za nas zrobi, bo możemy się nie doczekać. Każda minuta ma znaczenie…
- Mówiłem Tomowi, on to rozumie, przekazał dalej, jaka jest sytuacja i podał dokładną lokalizację armat i moździerzy. W ogóle jest nastawiony bardzo bojowo. Wyciągnął spod łóżka autentyczny miecz samuraja i zaczął wykonywać płynne ruchy, jakby z nim tańczył. Powiedział, że jego miecz jest spragniony krwi: w nocy wydaje lekkie i ciche wibracje. Powiedział, że on pokaże tym śmierdzącym szympansom, jak się ścina głowy. „Nie będą mi tu fikać ze swoimi śmiesznymi maczetami, czarna hołota!”
- No i kto tu jest rasistą? – skomentowałem cicho i westchnąłem.
Już wszystko wiemy: kto, gdzie, kiedy i dlaczego. Jak tu jednak działać skutecznie, gdy wszystkiego brakuje. To tak, jakby matka miała ósemkę dzieci, jedzenia tylko dla trzech, a buty tylko dla dwóch. Powiedziałem porucznikowi Adamskiemu, że po kolacji już mnie nie ma dla nikogo, on dowodzi i niech główkuje, co z drugą akcją. Ja mam swoją robotę, a on swoją. Praktycznie dowodzi batalionem i niech podejmuje decyzje samodzielnie lub w porozumieniu z pułkownikiem Andersonem. Zapadła bowiem decyzja o rajdzie kołowych transporterów opancerzonych na armaty, które rozstawiono w odległości około piętnastu kilometrów od nas (pomysł zresztą wyszedł ode mnie).