1. Spotkanie po latach
Z wyjazdem do Wilna ociągałam sie niemal rok. Jechać? Nie jechać?... Wcześniej nie czułam takiej potrzeby. Pozacierały się dawne wspomnienia o rodzinie na Litwie.
W Wilnie byłam 42 lata temu. Ale o tym napiszę za chwilę. Zresztą ta opowieść będzie nieco chaotyczna, bo spotkanie po latach obudziło we mnie mnóstwo emocji, które przeszkadzają mi w uporządkowanej relacji (lubię na ogół chronologiczny i niemal reporterski sposób pisania, bez nadmiaru wzruszeń i niepotrzebnego gadulstwa).
Z opowieścią o pobycie na Wileńczyźnie nie jest jednak tak prosto... Moje uczucia związane z rodziną z Litwy przez tyle lat były w uśpieniu, ale Opatrzność miała swoje plany...
W pewien sierpniowy wieczór 2016 roku sprzątałam groby dziadków ze strony mamy na cmentarzu w małej miejscowości koło Mogilna (niedaleko Inowrocławia).
Na cmentarzu powinnam być nieco później, bo w tym czasie byłam umówiona z księdzem proboszczem tutejszej parafii w sprawie opłaty za groby. Jednak uregulowałam należność o godzinę wcześniej z dyżurującym w biurze wikarym.
Teraz po upływie niemal roku, jestem niemal pewna, że Siła Wyższa zsynchronizowała ludzkie zegary. Do grobu, który sprzątałam podeszły dwie ciemno ubrane kobiety. Ze śpiewnym akcentem, charakterystycznym dla ludzi z dawnych republik radzieckich, zapytały o grób babci.
Odpowiedziałam, że to tu a ja jestem jej wnuczką.
Jak się okazało przyjechały z Litwy, starsza z Szumska a młodsza (jej córka) z Wilna. Kontaktu ze mną szukały od wielu lat, ponoć zamówiły mszę i odmawiały modlitwy w tej intencji. I tu takie spotkanie!!! Na cmentarzu przy grobie babci! (moja babcia była siostrą mamy starszej z przybyłych tu pań). Potem były łzy, śmiech, niedowierzanie.
Byłam zaskoczona ale też nieco ostrożna. W latach osiemdziesiatych rodzina z Wileńszczyzny często (zbyt często, bo czasami nawet kilka razy w miesiącu) odwiedzała mnie, aby pohandlować towarami z Litwy. Zapewniałam im noclegi i częściowo wyżywienie. Co rusz przyjeżdżali nowi ludzie z rodziny. Handlowali akordeonami, zabawkami, drobnym sprzętem domowym na pobliskich rynkach i ryneczkach. Podziwiałam w duchu ich za wewnętrzną siłę i wytrwałość, ale te wizyty, na ogół bez zapowiedzi, w któryś momencie stały się dla mnie i mojego męża zbyt męczące. Moja ostrożność i pewna nieufność wobec spotkanych po latach krewnych, teraz tu na cmentarzu, była w pewnym stopniu usprawiedliwiona.
Zreszta na początku żadnej z nich nie poznałam, dopiero później w trakcie rozmowy, coś zaczęło przebijać się przez opary zapomnienia. Oczy i sposób mówienia były niemal takie same. Tak! To była ciocia Marysia i jej córka Danusia. Do mnie zwracały się, używanym przez moją babcię imieniem - Oleńka, co w ich wykonaniu brzmiało: Alieńka. Powtarzały: Alieńka, nasza Alieńka. Byłam ich niemal ostatnim łącznikiem z polską odnogą rodziny. Starsi członkowie powymierali, młodsi nie kwapili się, aby podtrzymywać rodzinne więzi. To spotkanie przy grobie babci było symboliczne. Musiałam przejąć pałeczkę.
Po roku od tego spotkania dostałam zaproszenie na 80 urodziny cioci Marysi, podwileńskiej restauracji, z tańcami i videofilmowaniem.
2. Wilno
Kamienica, w której zamieszkałam w Wilnie była kiedyś własnością rodziny żydowskiej. Na starej szarawej elewacji kwitły zacieki wilgoci. Do mieszkania kuzynki, mieszczącego się na pierwszym piętrze, prowadziły bardzo strome schody, świeżo pomalowane olejną farbą w kolorze mahoniu. Tu czas jakby się zatrzymał. W obszernym mieszkaniu, o bardzo wysokich sufitach, opadło ze mnie całe zmęczenie wynikłe z kilkugodzinnej podróży (sama podróż z Warszawy do Wilna trwa tylko ok. godziny, ale dotarcie do lotniska i odprawa trwały znacznie dłużej). Stare mieszkania w domach pobudowanych z dobrej cegły, drewna i innych zapomnianych już materiałów budowlanych mają cudowny mikroklimat. Po nocy obudziłam się wypoczęta i tak pełna energii, jak w czasach mojej młodości.
Z przewodnikiem Pascala i mapą wyruszyłam na zwiedzanie Wilna. Kuzynka została, aby przygotować obiad i popracować (firmę prowadzi w domu).
Ulica, z której rozpoczęłam wędrówkę, przed wojną zamieszkana była głównie przez Żydów. Podobnie, jak sąsiednia. Obie ulice stanowiły dziwną mieszaninę stylów. Stare zniszczone kamieniczki, najczęściej jednopiętrowe, niektóre przeznaczone już do rozbiórki, z oknami zabitymi deskami a obok nich pięknie odnowione kamienice z gejzerami kwiatów na balkonach oraz tzw. plomby czyli nowoczesne budynki z dużą ilością przeszkleń. Wśród nich trafiały się bloki pobudowane w czasach komunizmu, wręcz architektoniczne koszmarki, sądząc po wyglądzie elewacji, okien i klatek schodowych zamieszkane przez biedniejszych mieszkańców Wilna.
Mnie szczególnie urzekły podwórka starych kamieniczek, trochę zaniedbane, zarośnięte dzikim winem, tajemnicze. Niestety, te urokliwe obrazki psuły parkujące tam samochody. Na niektórych podwórkach było ich tak dużo, że zajmowałą całą wolną powierzchnię. Odniosłam wrażenie, być może mylne, że dla wielu mieszkańców Wilna marka samochodu ma duże znaczenie, w myśl zasady "Nie ważne w jakim domu mieszkasz (chodzi o stan techniczny), ważne jakim samochodem jeździsz". Stąd na ukicach i podwórkach błyskały nowym lakierem niemal wszystkie modele BMW, Volvo, Audi, Toyoty, Nissana, Volkswagena... Były wśród nich oczywiście i starsze auta, ale przede wszystkim zauważyłam ogromną ilość dobrych samochodów.
Ścisłe centrum Wilna pięknie odrestaurowano, ale to uładzenie i elegancja, jak dla mnie, za bardzo są wzorowane na stylu zachodnim i jakoś nie wzbudziły mojego entuzjazmu.
Za to cerkwie zachwycają. Szczególnie poruszył mnie widok dwóch starszych kobiet ubranych jak rosyjskie chłopki z XIX wieku (takie stroje widziałam na filmach), w spódnicach do ziemi, w zapinanych pod szyją bluzkach i we wzorzystych chustkach zamiatały cerkiewne kamienne posadzki. Miotłami zrobionymi z gałęzi wygarniały ze szpar wosk, który spadł na posadzkę z wypalonych cieniutkich świeczek wotywnych.
Głównym moim celem wędrówki po Wilnie była kaplica w Ostrej Bramie. Chciałam pomodlić się tam w pewnej ważnej dla mnie intencji. Kuzynka, podczas porannej rozmowy, opowiadała z pewnym rozżaleniem i zarazem oburzeniem, że boczne mury Kaplicy są od dawna nieodnawiane, choć pielgrzymi (szczególnie z Polski) grosza nie szczędzą i wrzucają sute datki na tacę i do skarbonek. Według niej to działanie celowe, na zasadzie: Patrzcie jacy jesteśmy biedni, więc wspomóżcie nas i wrzucajcie pieniążki.
Coś w tym gorzkim stwierdzeniu jest chyba na rzeczy... Na tle większości pięknie odnowionych cerkwi i kościołów, jak na przykład kościół pw. św. Kazimierza, Ostra Brama (poza elewacją frontową) wygląda nieciekawie. Szczególnie brama pod kaplicą i boczne mury są podniszczone. Widać, że dawno nie były odnawiane. Zauważyłam wybrzuszenia farby i zawilgocenia ścian a żebrak siedzący w bramie na wózku inwalidzkim uzupełniał ten przygnębiający obrazek.
Humor nieco poprawił mi widok trolejbusu czyli połączenia autobusu i tramwaju. Kształt trolejbusów przywołał wspomnienia dość odległych czasów. Sylwetkę mają obłą, nienowoczesną, jak nasze dawne socjalistyczne autubusy, ale dla mnie jakże swojską!
Zresztą w Wilnie podobało mi sie wszystko co wiąże się z przeszłością, choćby niemodne, wysłużone, nadgryzione zębem czasu.
Po paru godzinach wędrówki po Wilnie nieco zgłodniałam. Weszłam do niewielkiego litewskiego sklepiku samoobsługowego, aby poszukać świetnych w smaku twarożków w czekoladzie, przypominających kształtem nasze batony. Niestety nie mogłam ich znaleźć. Poprosiłam o pomoc ekspendientkę pokazując papierowe opakowanie po serku wzięte z domu kuzynki. Mówiłam po polsku, później nieskładnie po rosyjsku ale na twarzy młodej kobiety odmalowywała się z trudem skrywana niechęć. Odpowiadała (miałam wrażenie, że ze złością) coś po litewsku. Wyszłam ze sklepu mocno zdenerwowana. Rodzina wileńska zapewniała mnie, że ze starszymi Litwinami bywa różnie ale młodzi nie mają uprzedzeń a tu taka nieprzyjemna sytuacja!
Nauczona tym doświadczeniem starałam się od tej pory w sklepach i na ulicach zwracać do młodych ludzi po angielsku, choć moja znajomość tego języka nie jest zbyt dobra. Młodzież w Wilnie (Litwini) na ogół płynnie mówi po angielsku i słysząc ten język chętnie mi pomagała.
Starsi Litwini, według zapewnień kuzynki, rozumieją po polsku ale często do tego się nie przyznają. Sama się o tym przekonałam, będąc w Bibliotece Uniwersytetu Wileńskiego, aby przekazać przywiezione książki od dra Stefana Pastuszewskiego.
3. Pierwsza podróż do Wilna
W Wilnie po raz pierwszy byłam we wrześniu 1975 roku. Dobrze zapamiętałam tę datę, ponieważ zostałam właśnie świeżo upieczoną studentką I roku biologii na UMK w Toruniu. W nagrodę za dobrze zdane egzaminy babcia zafundowała mi wspólny wyjazd na Wileńszczyznę.
Babcia moja urodziła się w Szumsku, około 25 kilometrów od Wilna.
Jechała w swoje rodzinne strony po 47 latach nieobecności. Po niemal pół wieku miała zobaczyć swoje trzy siostry mieszkające na Wileńszczyźnie, a jeśli Bóg pozwoli może i brata mieszkającego na Łotwie.
Z tamtego wyjazdu pamiętam tylko pojedyncze obrazki.
Obrazek pierwszy
Siedzimy z babcią w przedziale z kuszetkami pociągu jadącego do Wilna. Pociąg stoi na granicy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Czeka nas kontrola paszportowa i celna oraz zmiana rozstawu kół pociągu (w ZSRR szyny były znacznie szersze). Siedzę naprzeciwko babci, przy oknie.Wieziemy prezenty dla rodziny i trochę drobnych rzeczy na handel (aby babci zwróciły się, choć w części, koszty podróży). Wśród rzeczy do sprzedaży mamy peruki wykonane z blond-złocistych długich sztucznych loków. Każda z nas zaopatrzyła się w dwie sztuki identycznych peruk. Aby uniknąć problemów z celnikami zakładamy sztuczne włosy. Zerkam na babcię, starszą, nieco przysadzistą panią, o okrągłej buzi w peruce a'la gwiazda Hollywood i parskam śmiechem. Babcia nie zwraca uwagi na moje rozbawienie. Z naiwnością i uczciwością, jaka często wyróżnia osoby bardzo rzadko podróżujące, wyjaśnia wyjątkowo opanowanym i z pozoru spokojnym współpasażerom (później okazało, że wszyscy oni byli rasowymi handlarzami, od lat przewożącymi towary za wschodnią granicę).
- Proszę państwa – głos babci drży nieco z emocji - ja z wnuczką kontroli celnej wcale się nie boimy. Bo nie mamy czego się bać. Wieziemy tylko... (tu następuje długie wyliczanie rzeczy, które mamy w walizkach). Zresztą ja pochodzę z Wilna i od razu poinformuję o tym celników. Jestem ich krajanką.
Handlarze mają nadal zawodowo pokerowe miny, ale widać już pierwsze ślady irytacji.
- To wszystko powiem celnikom po rosyjsku - kontynuuje babcia - bo oczywiście dobrze mówię w tym języku.
W końcu jeden z handlarzy nie wytrzymuje i cedzi przez zęby:
- Uspokój się babo, bo wszystkim nam narobisz kłopotu!
W tej właśnie chwili wchodzi do przedziału rosyjski celnik;
- Pasporty pażausta!
Babcia chwyta mnie przestraszona za kolano:
- Co on mówi?!!!
Obrazek drugi
Wieś pod Wilnem. Młody chłopak w mundurze, mówiący tylko po rosyjsku, podwozi babcię i mnie UAZ-em (popularnym wówczas samochodem terenowym) pod drewniany stary dom, stojący samotnie na polu. Jak dowiedziałam się później samochód, którym jechaliśmy przysłał sam przewodniczący kołchozu (wyjaśnienie dla młodych ludzi: kołchoz to była socjalistyczna rolnicza spółdzielnia, gospodarstwo kolektywne, w którym z pracy i uczestnictwa nie można było zrezygnować). Ów przewodniczący kołchozu był mężem mojej ciotki.
Stary dom był podzielony w środku na dwie części: izbę mieszkalną z zapieckiem do spania i na część oborową przeznaczoną dla krów. W tym skromnym domu mieszkała jedna z sióstr babci. Widocznie czekała na nas, bo przywitała nas zapłakana trzymając w rękach święty obrazek oprawiony w ramki (taki jaki widziałam w cerkwi). To spotkanie było naprawdę wzruszające ale i trochę zabawne. Moja babcia "grała" człowieka sukcesu, który przyjechał z "lepszej" Polski. Ze sztywno nalakierowanym kokiem, w eleganckim szarym kostiumie i jedwabnej bluzce stanowiła wyraźny kontrast wobec spracowanej siostry w długiej ciemnej spódnicy i kwiecistej wiejskiej chustce na siwych włosach. Siostra powtarzała z czułością szlochając i ściskając co rusz babcię.
- Dobrze, Marysiu, żeś stąd wyjechała i tak się tobie powiodło w życiu.
Obrazek trzeci
Idziemy z babcią na przystanek objuczone zakupami zrobionymi w centrum Wilna.
W mieście oprócz autobusów kursują trolejbusy czyli jakby skrzyżownie autobusu (mają ogumione koła i autobusowy kształt) i tramwaju (na dachu są metalowe pałąki łączące się u góry z siecią drutów). O trolejbusach już pisałam, ale to mój ulubiony temat.
W każdej ręce trzymamy ciężkie pakunki: samowar, niewielki okrągły odkurzacz i dużo zabawek (te ostatnie chcemy z zyskiem sprzedać w Polsce, aby zwróciły się koszty wyjazdu). Babcia, mniej objuczona zakupami, pierwsza dobiega do pojazdu oznaczonego właściwym numerem (autobus tej linii miał nas dowieźć do miejsca, gdzie mieszkałyśmy). Niestety to był trolejbus, czego babcia nie zauważyła. Wsiada pospiesznie a widząc, że nie zdążę dobiec woła z otwartych jeszcze drzwi:
- Wsiądź do następnego! Poczekam w domu!
Wołam do babci :
- To jest trolejbus!
Chyba nie usłyszała. Drzwi pojazdu zamykają się.
Babcia wraca do domu kuzynki późnym wieczorem.
Tylko dzięki pomocy jakichś spotkanych po drodze Polaków z Wilna, po paru godzinach podróżowania miejską komunikacją, udało jej się odnaleźć dom krewniaczki. Nie zawsze pośpiech ... i mała nielojalność opłacają się!
Kuzynka, u której nocowałyśmy, mieszkała w obskurnym bloku, którego mieszkańcami są głównie Litwini.
Mieszkanie jest jednopokojowe z mikroskopijną wnęką kuchenną bez okna i z równie maleńką ubikacją. Ten blok był chyba odpowiednikiem naszych bloków socjalnych. Na korytarzu słychać pijackie kłótnie, śpiewy, płacz niemowlaków.
Moja kuzynka a siostrzenica babci, jest osobą samotną. Pracuje w jakimś urzędzie, ale bardzo mało zarabia. Mimo skromnych warunków życia jest pogodna i życzliwa. Dumna jest chyba ze swoich złotych zębów na przedzie, bo często się śmieje pokazując bogate uzębienie.
Bardzo smacznie gotuje. Na obiad jemy przepyszny chłodnik, rosół z ogromnymi pierogami z mięsem, kiszkę z nadzieniem z ziemniaków i boczku a na deser dobre ciasto lub znany mi z Polski sękacz (babcia robiła go na święta i imieniny). Sękacz to taki wysoki "rogaty" wypiek (z "sękami" z ciasta), w wersji rodzinnej przełożony i pokryty kremem z masła, cukru i kakao. Kształtem przypomina spory, jaskiniowy naciek - stalagmit lub stojący kawałek pnia drzewa z licznymi sęczkami.
U kuzynki babcia śpi niemal w pozycji siedzącej, aby nie zniszczyć natapirowanego koka. Chce pokazać się dawno niewidzianej rodzinie z jak najlepszej strony - zadbana i elegancka.
Obrazek czwarty
Trzy siostry babci mieszkają w okolicach Szumska (pamiętam tylko łzy, witanie nas świętym obrazem, biesiadowanie w dużym gronie rodziny). Brat, najstarszy z całej czwórki rodzeństwa, mieszka na Łotwie, w Dyneburgu. Jak wynika z rozmów z siostrami, siedział tam w więzieniu jako więzień polityczny. Potem ożenił się, ma córkę Nadię. Od lat nie odwiedza rodziny na Litwie.
Babcia chce koniecznie zobaczyć brata, więc jedziemy z kuzynką Teresą na Łotwę.
Przed wyjazdem otrzymujemy szczegółowe instrukcje od kuzynki:
- Ja mogę wyjechać na Łotwę, ale wam nie wolno, możecie tylko przebywać na obszarze Litwy. Ale spróbujemy przedostać się do Daugavpils. W pociągu nie możecie nic mówić przez cały czas, ani słowa! Ja pokażę wasze bilety i jeśli o coś zapyta konduktor, będę za was mówiła.
Ta przeszło trzygodzinna podróż z zachowaniem całkowitego milczenia była dla mojej gadatliwej babci bardzo męcząca. Jednak chęć zobaczenia brata była tak wielka, że posłusznie milczała.
Daugavpils urzeka mnie. Czyste ulice, jakieś kluby (?), do których zaglądam przez przestronne okna, wielkie sklepy pełne towarów. Wcześniej nigdy nie byłam za granicą, więc teraz jestem pod wrażeniem odmienności, a nawet, jak mi się wydaje, zamożności i nowoczesności miasta. Przyjechałyśmy z babcią z szarej socjalistycznej Polski (babcia z małej miejscowości na Kujawach a ja z Bydgoszczy). Mój świat to bloki z betonowych płyt, koślawe chodniki, sklepy nie rozpieszczające ilością i jakością towarów (poźniej w Polsce będzie jeszcze gorzej!).
Brat babci mieszka w ciemnym zawilgoconym mieszkanie na parterze sutereny. Pamiętam przedwcześnie postarzałego chudego mężczyznę, obojętnego na wszystko i milkliwego. Pokoik, w którym siedzimy prawie nie ma mebli, jest tylko stół i parę niewygodnych krzeseł.
Córce wujka, Nadii, bardzo spodobały się moje buty na koturnach. Nie mówi po polsku, tylko po rosyjsku.
Babcia domyśla się o co chodzi i zarządza wielkopańsko:
- Oleńko, daj Nadii swoje buty a ty weź jej.
Patrzę ze zgozą na tenisówki Nadieńki i protestuję. Babcia wie, że ze mną nie da się dyskutować i ustępuje. Aby Nadii nie było przykro zdejmuję z szyi kolorowe koraliki i daję jej w prezencie. Nadia jest w moim wieku, jest wysoka i bardzo ładna.
Trochę Nadii współczuję. Jest dzieckiem z drugiego małżeństwa wujka. Widać, że żyją w niedostatku, a jej tata po przejściach zrobił się zgorzkniały i małomówny.
Rozmowa babci z bratem jakoś się nie klei. Babcia patrzy ze współczuciem na brata (a przede wszystkim ze strachem zmieszanym z troską). Już nie próbuje odgrywać osoby, której w życiu się powiodło. Jest prawdziwsza niż przez te wszystkie wcześniejsze dni. Czasami nieśmiało dotyka dłoni brata, ale on nie okazuje wzruszenia.
Po czterech godzinach pobytu u brata żegnamy się w końcu. Jestem głodna, bo podano tylko kruche ciastka i herbatę w szklankach w metalowych koszyczkach.
Żona wujka przez cały czas naszego pobytu prawie milczała lub pytała się męża po rosyjsku o jakieś sprawy domowe. Z Nadią odprowadzają nas na ulicę. Wujek wstaje na pożegnanie ale nie wychodzi z pokoju.
W smutnym nastroju wracamy na Litwę.
4. Krewni z Wileńszczyzny
Mój obecny pobyt na Wileńszczyźnie był zbyt krótki, aby odwiedzić wszystkich i lepiej poznać liczną rodzinę, ale te parę dni pobytu pozwoliło mi wysnuć kilka refleksji.
Po pierwsze poziom życia i ogólnej zamożności mojej rodziny znacząco wzrósł w porównaniu z okresem sprzed przeszło czterdziestu lat. Co prawda spotkałam już głównie potomków tamtych krewnych sprzed lat (wtedy w większości mieszkali w skromnych drewnianych domach na wsi lub w małych, skromnie urządzonych mieszkankach w Wilnie). Obecnie ich dzieci i wnuki na ogół mają bardzo dobre warunki mieszkaniowe. Wielu posiada okazałe domy budowane w zachodnim stylu poza Wilnem lub na jego obrzeżach albo mieszka w nowoczesnych mieszkaniach w centrum Wilna. Niemal normą jest też posiadanie dobrego samochodu.
Część krewnych ma własne dobrze prosperujące firmy związane z budownictwem, naprawą samochodów a nawet z wyrobem odzieży i koców z owczej wełny. Zdaję sobie sprawę, że jest to niepełny obraz, być może pokazano mi tę bogatszą część rodziny, a ci którzy nie osiągnęli materialnego sukcesu mniej chętnie o sobie opowiadali.
Duża część młodych krewnych ukończyła studia w Wilnie. Chlubą rodziny jest bardzo młodo wyglądająca doktor nauk ścisłych (doktorat obejmuje matematykę, fizykę i informatykę).
Niemal wszyscy członkowie rodziny zgodnie twierdzili, że po wprowadzeniu euro bardzo wzrosły koszty utrzymania. Kiedy dopytywałam się (oczywiście "między wierszami") o przyczyny i źródła ich obecnego dość wysokiego statusu materialnego krewni wyjaśniali, że podwaliny ich majątków stworzyli rodzice i bliscy, którzy przyjeżdżali "na handel" w latach 80. i 90.
Doskonale pamiętam regularne "najazdy" rodziny z Wileńszczyzny, o czym już wcześniej wspominałam. Przyjeżdżali na ogół bez żadnej zapowiedzi, 2 razy a nawet czasami 3 razy w miesiącu w różnym składzie, najczęściej w grupach 3-4 osobowych. Zdarzało się, że niektórych krewnych nie znałam nawet z opowiadań babci i ciężko było mi "połapać się" w naszym stopniu pokrewieństwa. Po kilku latach przyjazdy do Polski przestały być opłacalne. Nastała era równie tandetnych ale tańszych towarów z Chin, Wietnamu i Turcji. Przelicznik walutowy też się zmienił i przyjazdy rodzinne stopniowo ustały (ostatni "najazd" - w moim przypadku - miał miejsce w 1994 roku).
Krewni z Litwy jednak na tyle się już dorobili "na handlu", że mogli zainwestować zarobione pieniądze w kupno działek i budowę domów.
Kiedy w 2004 roku Litwa weszła w skład Unii Europejskiej część krewnych (głównie młodych) wyruszyła do Wielkiej Brytanii. Wielu z nich pracuje tam do dziś i zarobione pieniądze przesyła na Wileńszczyznę, a rodzina je inwestuje w różne nieruchomości lub inne "interesy".
5. Impreza
Głównym celem mojej podróży do Wilna był udział w bankiecie z okazji 80-tych urodzin seniorki rodu czyli cioci Marysi. Cioci prawie nie znałam, widziałyśmy się tylko raz. Ale, jak tłumaczyła mi jej córka przez skypa:
- Ty jesteś bliska rodzina. Twoja babcia i mama mojej mamy to siostry.
Niby proste, ale powiązania rodzinne są moją piętą achillesową. Skoro jednak powiedzieli " bliska rodzina" to muszę jechać i nie ma dyskusji.
Impreza miała być na przeszło 80 osób w restauracji.
Pojechałyśmy z wileńską kuzynką do lokalu w małej miejscowości koło Szumska (oficjalna nazwa Szumskas). Jak dowiedziałam się z rozmów z rodziną, ostatnio stało się modne, w niektórych kręgach Polaków z Wileńszczyzny, dodawanie do polskich imion i nazwisk końcówki -as.
A więc wracając do imprezy, resturacyjka niepozorna z zewnątrz, w środku okazała się obszernym zajazdem w stylu wiejskim, o ścianach i sufitach wyłożonych drewnem.
Największym zaskoczeniem dla mnie był dyskotekowy charakter imprezy, pulsujące kolorowe światła, rytmiczne podrygiwania w kręgu, dyskopolowy repertuar piosenek niemłodego już solisty. Ktoś może spytać: co w tym niespotykanego? Ano to, że solenizantka skończyła 80 lat i z wielką radością tańczyła w kółku, tylko od czasu do czasu robiąc przerwy (oczywiście przez pierwsze godziny imprezy, co i tak jest nie lada wyczynem w tym wieku). Jej krewniaczki i koleżanki zbliżone wiekiem lub nieco młodsze były równie spontaniczne. Naprawdę można było pozazdrościć im wigoru, radości życia i umiętności cieszenia się chwilą.
Imprezę uatrakcyjniały liczne konkursy. Na przykład, kto najlepiej zatańczy poruszając tylko wymienioną przez prowadzącego częścią ciała. Najzabawniej tańczyło "pupu" (mistrz zabawy i solista w jednej osobie mówił po polsku ale niezbyt poprawnie i z typowym zaśpiewem).
Z kolei w innym konkursie można było wykazać się zdolnościami aktorskimi.
Puszczano po rosyjsku fragmenty bajki o księżniczce i rycerzach a uczestnicy konkursu musieli samym ruchem i mimiką zilustrować głosy i odgłosy bajkowych postaci. I tu potwierdziła się opinia, iż "ludzie ze Wschodu" (chodzi o Rosję i jej dawne republiki) wyjątkowo czują sztukę i są uzdolnionymi aktorami.
Później były występy wokalne przy mikrofonie. Śpiewali niemal wszyscy, 80-latkowie, 40-latkowie, młodzież i dzieci.
Ale nie samą sztuką żyje człowiek. Na imprezie ta zasada była ważna. Wyznaczono kilku kapitanów czyli dowodzących nalewaniem alkoholu z pokaźnych butelek. Nikt "nie wylewał za kołnierz", ale też nikt do końca imprezy się nie upił (potwierdziła się kolejna opinia, że " ci ze Wschodu" mają mocne głowy).
Dawno nie widziałam tak wesoło bawiących się ludzi a szczególnie ludzi starszych.
Trochę odwykłam od takiego prostego i naturalnego wyrażania radości. Co rusz któraś z 70-80-latek zapraszała mnie do tańca w języku polskim lub po rosyjsku.
I znów kolejne zaskoczenie, taniec z kobietą w parze!
Goście mówili z reguły w trzech językach płynnie przechodząc z jednego w drugi. Siedząca obok mnie żona kuzyna mówiła do mnie po polsku (niezbyt poprawnie), do wnuczki zwracała sie po litewsku (ojciec dziecka był Litwinem) a kobietę po drugiej stronie stołu zagadywała po rosyjsku.
Muszę z pewną dumą dodać, że większość dorosłych mówiła między sobą po polsku. Niestety dzieci, nawet nastolatki chętniej rozmawiały po litewsku lub rosyjsku. Część dzieci z mojej rodziny, szczególnie z rodzin mieszanych ,gdzie jeden z rodziców był Rosjaninem lub Litwinem, niewiele umiała powiedzieć w naszym języku.
6. Litwini
W ponad półmilionowym Wilnie Litwini stanowią większość (wg informacji jaką znalazłam w Wikipedii ponad 63% mieszkańców Wilna jest pochodzenia litewskiego). Na każdym kroku odczuwa się ich silną dominację. Ulice mają nazwy w języku litewskim, po litewsku są napisy na budynkach, podobnie jak karty dań w restauracjach (w centrum miasta menu w lokalach jest też w jezyku angielskim). Trudno się temu dziwić, bowiem jesteśmy na Litwie, ale ja uparcie szukałam polskich akcentów.
Kiedy poszłam z kuzynką do Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, aby zanieść profesorowi wykładającemu na tej uczelni książki od dra Stefana Pastuszewskiego,
miałam z tym pewne problemy. Pani z obsługi biblioteki, niemłoda już osoba, nie bardzo się kwapiła, aby pomóc w przekazaniu książek dla wykładowcy. Najpierw próbowałam wytłumaczyć o co mi chodzi po polsku, potem dość nieskładnie po rosyjsku. Dopiero dzięki pomocy kuzynki z Wilna, mówiącej oczywiście biegle po litewsku, udało się sprawę załatwić. Po wyjściu z biblioteki kuzynki tłumaczyła mi:
- Litwin, w wieku tej pani, prawie zawsze rozumie po polsku, ale często udaje, że jest inaczej. Co innego młode pokolenie. Młodzi Litwini na ogół nie znają polskiego, za to większość mówi dobrze po angielsku.
O tym, że bez trudu można rozmawiać po angielsku z młodszymi mieszkańcami Wilna przekonałam się, kiedy zagubiłam się w gąszczu wąskich uliczek starówki.
Zagadnięty młodzieniec życzliwie i z dużym zaangażowaniem, płynną angielszczyzną, objaśnił mi jak znaleźć właściwą drogę.
Oprócz tego, że mile zaskoczyła mnie dobra znajomość angielskiego u młodych Litwinów, to kolejnym przyjemnym zaskoczeniem była uroda litewskich dziewczyn. Spotkane na placu przy Uniwersytecie, mówiące po litewsku studentki, były wysokie i wyjątkowo urodziwe. Większość z nich miała jasną cerę, ciemne włosy (przeważnie długie) i brązowe oczy. Zagadnięte przez kuzynkę o możliwość dojazdu pod budynek, gdzie mieści się biblioteka, udzielały odpowiedzi nad wyraz rzeczowo i poważnie, choć były przy tym bardzo miłe. Pomyślałam wtedy:
- Wyrosną z nich piękne i dumne kobiety.
Młode Polki z mojej rodziny urodzone na Litwie też są wysokie, na ogół wyższe niż ich kuzynki - równolatki z Polski. Może to tylko przypadek a może efekt krzyżowania genów z innymi nacjami.
Dość niemiłe wrażenie odniosłam z bytności w małych litewskich sklepikach (opisałam wcześniej nieprzyjemny dla mnie epizod). Na moje próby dogadywania się po polsku lub po rosyjsku sprzedawczynie litewskie często nie reagowały. Mówiły do mnie po litewsku wymagając tego samego ode mnie. Z reguły nic nie kupowałam i wychodziłam ze sklepu zniechęcona. Oczywiście, były wyjątki, ale niezbyt liczne.
7. Wszyscy Polacy to jedna rodzina
Kuzynki i kuzyni mieszkające w Wilnie mówią po polsku (o czym wspominałam) i piszą w naszym języku (choć z pisownią jest gorzej, bo osoby z mojego pokolenia ukończyły polskie szkoły 30-40 lat temu). Po litewsku i rosyjsku mówią płynnie. Ich dzieci i wnuki rozumieją po polsku ale tam, gdzie jeden z małżonków jest innej narodowości z polską mową jest nienajlepiej. W tym wypadku wnuki (czyli najmłodsze pokolenie) słabo komunikują się w naszym języku, czego sama doświadczyłam. Czasami wpływ rosyjskiej rodziny jest tak duży, że dzieci nie chcą mówić po polsku. Byłam zaskoczona, kiedy 9-letni chłopiec o pięknym imieniu Bogdan, którego mama ma polskie korzenie i poprawnie mówi w naszym języku, na moje pytania odpowiadał trochę butnie: "Niczewo nie panimaju!". Na szczęście takie przypadki nie były regułą.
Na podstawie kilkudniowych obserwacji wyciągnęłam wniosek, że moja polska rodzina w Wilnie (naprawdę liczna) utrzymuje ze sobą bliskie kontakty i w większości przypadków wspiera się nawzajem. Często zawierają związki małżeńskie z Polakami z Wileńszczyzny.
Na uroczystości cioci Marysi kilkakrotnie śpiewano: "Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina..."
Na pewno nie jest im łatwo jako mniejszości narodowej, na każdym kroku czuje się dominację Litwinów i wyraźne próby litwinizacji.
Polacy to zaradny naród. Mojej rodzinie z Wileńszczyzny wiedzie się całkiem dobrze, zarówno materialnie, jak i pod względem społecznym.
Jak wynikało z rozmów, średnie zarobki w Wilnie wynoszą 500-800 euro. Są to niewysokie dochody wziąwszy pod uwagę ceny w euro (Litwa wprowadziła euro 1 stycznia 2015 roku jako ostatni kraj spośród państw nadbałtyckich i to spowodowało znaczny wzrost cen, niektóre produkty spożywcze podrożały nawet o 40%, przedtem na Litwy były lity). To spowodowało, że moi krewni pracują często w Wielkiej Brytanii (młodzi) lub poszerzają zakres działalności własnych firm zatrudniając krewniaków.
Szczególnie dobrze prosperują firmy budowlane. Obrzeża Wilna to wielki plac budowy. Ceny działek budowlanych - jak wynika z rozmów z rodziną - kształtują sie od 300 euro za m2 do 1000 euro i więcej za m2. Czyli ceny, jak w stolicach europejskich.
Chodząc po ulicach Wilna jednak specjalnego dobrobytu mieszkańców nie zauważyłam. Widziałam, co prawda, mnóstwo dobrych samochodów z litewską rejestracją, ale ludzie nierzadko ubrani byli skromnie a wiele domów i podwórek było bardzo zaniedbanych. Moje spostrzeżenia są może nieco wyrywkowe, bowiem przebywałam w Wilnie tylko kilka dni, ale pokrywają się z uwagami mojej rodziny.
Podróż do Wilna odcisnęła na mojej psychice wyraźny ślad. Wcześniej widziałam już kilka krajów europejskich, a nawet byłam w mało uczęszczanej przez turystów części Chin, ale to właśnie Wilno tak mocno mnie poruszyło! Czy sprawił to tajemniczy, jakby z dawnych czasów, urok wileńskich uliczek? A może to sentymenty rodzinne lub jakiś zew krwi? Jeszcze nie wiem. Ale chcę tam niedługo powrócić, aby dowiedzieć się, co mnie tak do Wilna przyciąga.