Z dużym zaciekawieniem przeczytałem artykuł Romana Godlewskiego zatytułowany Refleksje o religii (Akant nr 2/2010, s. 45-46). Myślę, że świetnie wpisuje się w dyskusję „Akantu" pod szyldem Dziś. Dlaczego?
Dlatego, że dziś warto i należy dyskutować o religii. Bardzo szanuję poglądy autora, ponieważ od wzajemnego szacunku do poglądów innych osób, a ściślej szanując ich prawo do poglądów, można rozpocząć wymianę myśli.
Religie monoteistyczne nie są w swym wymiarze kulturowym takie same. W pewien sposób asymilując się z rdzenną ludnością jakiegoś obszaru naszego globu, przybierały one i przybierają różne oblicza. Są to więc różne oblicza tej samej wiary. Stąd mamy tzw. „polski katolicyzm", jakże różny od tego, który odnajdujemy np. w Meksyku. Jak zatem definiować przymiotnikowo kultury, cywilizacje, jakie kryteria podziału należałoby przyjąć? Kultura europejska czy chrześcijańska? W istocie często stawiamy, dość egocentrycznie moim zdaniem, znak równości między tymi określeniami. Co zatem kryje się pod pojęciem kultury chrześcijańskiej, czy jest to kultura europejska, czy też kultura Ameryki Łacińskiej? A może te kultury są jedną kulturą chrześcijańską a ściślej katolicką, gdyż za pojęciem chrześcijańskiej Europy, kryją się także śpiewy chórów cerkiewnych i społeczności najróżniejszych monastyrów. Jak widać etykietowanie kultury poprzez pryzmat religii nie jest rzeczą łatwą i chyba nie do końca słuszną. Europa to także przebogaty Kaukaz, gdzie chrystianizacja, oględnie rzecz ujmując, nie do końca się udała.
Czy możemy czynić wyrzut temu, że islamizacja Indii nie oderwała jej mieszkańców od indyjskiej cywilizacji? Muzułmanie indyjscy będąc częścią indyjskiej cywilizacji, mogą być jednocześnie częścią kultury islamskiej, która jak w przypadku wielu twarzy katolicyzmu, także przyjmuje różne oblicza. To nic innego jak przenikanie kultur. Oczywiście nie tylko w wymiarze poziomym (teraźniejszym), ale i w wymiarze pionowym (historycznym). Stąd inkorporowanie tradycji i obyczajów, na które słusznie zwraca uwagę Godlewski. Przypominam, że Modzelewski pisał o „barbarzyńskiej Europie", a Parandowski o tym, że „Polska leży nad Morzem Śródziemnym". Czy jest to wada, niedoskonałość, czy też, jak mówimy obecnie, „wielki przekręt", współczesnych nam religii?
Ktoś wypowiedział piękne zdanie, że poganie po omacku szukali Boga. Dlaczego zatem Bóg nie miałby pozwolić tym, którzy go znajdowali, aby czerpali z mądrości tych, którzy go nie znaleźli? Jezus wszakże nie obalał prawa mojżeszowego, a wypełnił go. Każde nowe objawienie, nie negowało poprzedniego, a jedynie „prostowało" to, co z poprzedniego było dla ludzi niezrozumiałe lub to, co odbiorcy objawienia „wykrzywili". Stąd islam jest dla chrześcijaństwa tym, czym chrześcijaństwo dla judaizmu.
Co do samych zmian, czy rzeczywiście chrystianizacja Europy nie doprowadziła do zmiany jakiejkolwiek zasady zwyczajowej czy moralnej? Zmieniła, chociażby, co do modelu małżeństwa z poligamicznego na monogamiczny i była to wbrew pozorom zmiana ogromna, także w sferze moralnej, bo w swej konsekwencji, z czasem, doprowadziła do innego traktowania kobiety, innego podejścia do macierzyństwa, innego rozłożenia ról, jakie pełnią kobiety w rodzinie i społeczeństwie. Ma rację autor Refleksji o religii, że na polu obyczajowym religia, chociaż jest tu pewne uogólnienie, walczy na polu obyczajów i moralności w obronie starszych zasad przeciw temu co nowe i niemarginalne. Czy to źle? Powrócę do tego wątku, zastanawiając się, dlaczego czynimy zarzut religii, pojmowanej przez pryzmat katolicyzmu, że w ogóle zwalcza to, co nowe? Czynimy tak dlatego, bo w istocie religia, katolicyzm, a ściślej i sprawiedliwiej byłoby rzec, hierarchowie Kościoła, walczyli z wieloma aspektami postępu. Problem w dzisiejszym odbiorze tego faktu polega na tym, że wahadło tego zjawiska przesunęło się na drugi biegun i o ile, w jakimś stopniu upraszczając historyczne fakty, religia (Kościół) zwalczał naukę, to teraz nauka zwalcza religię (tu także dopuszczam się pewnego uogólnienia). I jedni i drudzy z tych, którzy zwalczali czy też zwalczają teraz, nie rozumieją tego, że istnieje szeroka płaszczyzna porozumienia i wystarczy trochę dobrej woli, by je osiągnąć; na szczęście i po jednej i po drugiej stronie tacy ludzie się znajdują.
Wracam do wątku o walce z tym co nowe i niemarginalne. Stygmatyzując religię jako „niepostępową", z powodów, o których wspominam powyżej, odrzucany jest a priori, przez wielu, każdy sprzeciw religii wobec tego, co wydaje się pozornie postępowe, a w swej istocie może być głęboko uwsteczniające. Myślę, że dobrze jest to pokazać na przykładzie pytań o skrajności. Jakim byłby świat, gdyby wszyscy ludzie byli głęboko wierzącymi, w sposób ortodoksyjny podchodziliby do spraw wiary i spraw codziennych (co jest zapewne w oczach współczesnego Europejczyka skrajnością)? A jakim byłby świat (jak długo byłby świat), gdyby wszyscy byli homoseksualistami? I pytanie zasadnicze; którą z tych skrajności wolelibyśmy, gdyby trzeba było wybierać?
Słusznie zauważa Roman Godlewski, że walki z takimi zjawiskami jak seks pozamałżeński, homoseksualizm, in vitro, antykoncepcja, chrześcijaństwo nie wygra, ale to w żaden sposób jednak chrześcijaństwa nie dyskredytuje, gdyż walkę przeciw wielu takim zjawiskom wygrać powinno.
Ma także rację autor w tym fragmencie swojego artykułu, gdzie podaje przykłady wypaczeń i nadużyć dokonywanych przez chrześcijaństwo, a obiektywnie trzeba dodać, że takie nadużycia dokonywały się w łonie każdej religii. Oczywiście nadużycia te, usprawiedliwiane, poprzez daleko idącą nadinterpretację własnych tekstów świętych, „słowem Bożym" dokonywane były przez ludzi z religią związanych, ale nie wynikały z dogmatów i religijnych zasad. Tu mogłoby się wydawać, że chrześcijaństwo same „strzeliło sobie w stopę", gdyż zgodnie z tym co powiedział Jezus: po czynach ich poznacie. Jednak na ile słusznym jest negowanie religii, a nawet samego Boga, poprzez czyny ludzi, którzy w całej populacji, cywilizacji danej religii nie stanowili, nie stanowią, jak w przypadku islamu w odniesieniu do tych, którzy sieją terror, większości? Na ile słusznym jest negacja istnienia Boga ze względu na hipokryzję, czy nieudolność, niektórych z religijnych przywódców? W takiej logice moglibyśmy kwestionować geniusz Szekspira, gdyby jedną z jego sztuk odegrali, na przykład, młodzi „aktorzy" z serialu „M jak miłość" lub obśmiewać ateizm tylko dlatego, że zdarzali się ateiści, którzy „przeszli na druga stronę mocy" lub chrzcili swoje dzieci.
Religie nie uzasadniają słuszności swoich wzorców moralnych, powołując się na słowa Boga lub, nie tyle grają na emocjach, co poruszają w jakiś sposób naszymi sumieniami. Tak jest istotnie w wielu przypadkach. Zastanawiam się czy takie uzasadnienia są potrzebne, skoro zasady moralne po prostu są. Myślę, że nie, gdyż to, że zasady i ideały co jakiś czas ulegają przewartościowaniu, nie jest tożsame z tym, że są one niesłuszne, i że religia nie powinna o nie walczyć. Szerzenie tych zasad mogło być jedynie nieskuteczne. Tak jest np. w przypadku seksu pozamałżeńskiego. Czy zasady moralne znikną jak wszystko w przyrodzie, myślę, że nie, chociaż idee, a raczej ideologie zapewne tak. Wydaje mi się, że zasady moralne, nie podlegają prawom natury, a są tym co odróżnia nas, chociaż częścią natury jesteśmy, od tej jej części, która rządzi się głównie instynktem. Dlaczego tak jest? Dlatego, że jesteśmy tą częścią natury, która powinna kierować się rozumem.
W pewnym sensie zgadzam się także z Romanem Godlewskim co do tego, że religia nadaje człowiekowi sens życia. To jest wielka wartość religii. Pomijając to, czy istnienie religii jest przejawem rozumu, czy też emanacją ciemnoty, nadawanie sensu naszemu życiu jest rzeczą wielką. Miał więc dużo racji Wolter, gdy powiedział Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić.
Roman Godlewski w swoim artykule, który podkreślam raz jeszcze czytałem z zaciekawieniem, a więc i z dużą przyjemnością, wylicza, wręcz na poziomie manifestu w co nie wierzy. Było tego dużo i po dotarciu do końca tej wyliczanki trochę odetchnąłem. Tu wchodzić w spór z autorem byłoby rzeczą chybioną. Jego prawo nie wierzyć, jego prawo negować, a ja korzystając ze swoich praw mógłbym próbować polemizować, że dowodem na istnienie Boga jest sam, tak doskonały w swej naturze świat, gdzie skomplikowane procesy biologiczne, w skali makro i mikro, nie są chyba dziełem przypadku. Zdaję sobie jednak sprawę, że takie argumenty łatwo obrócić przeciw temu, który je wypowiada. W sztuce dyskusji nazywa się to techniką odwrócenia, a nie chodzi przecież o to, aby się wzajemnie przekomarzać. Nie chcę więc przytaczać także pytań o prapoczątek, bo tak naprawdę naukowe udowadnianie, że jest Bóg, jest tak samo nienaukowe jak udowadnianie, że go nie ma. Skoro nie możemy czegoś udowodnić, czy możemy temu zaprzeczyć? To niekończąca się dyskusja. Wrócę do tego wątku.
Są pewne przesłanki, po które jako osoba wierząca muszę jednak sięgnąć lub chociaż je zasygnalizować, mogące wskazywać na istnienie Boga i profetyzmu. Autor pisze, że Biblia, Koran czy Wedy nie są bardziej prawdziwe od innych tekstów napisanych przez człowieka. Tu nasunęła mi się pewna wątpliwość, jakie teksty miał na myśli pan Roman. Człowiek pisze różne rzeczy – fakt są wśród nich powieści fantastyczno-naukowe (które nota bene bardzo lubię)- ale są wśród nich także reportaże i biografie oddające słowem pisanym rzeczywistość. Może to oznaczać, że niektóre z pism uznawanych przez ludzi wiary za święte, czy prawdziwe, w istocie takimi są. Bo jak wytłumaczyć np. fragmenty Koranu mówiące o tym, że całe życie na ziemi powstało z wody, dokładny, oddany w sposób obrazowy, opis rozwoju płodu ludzkiego, czy też wypowiedzi Proroka sprzed czternastu stuleci mówiące o tym, o czym dopiero wiemy teraz dzięki rozwojowi nauki (np. zapowiedź zmian klimatycznych, które doprowadzą do tego, że tereny Arabii będą kiedyś pokryte zielenią, pastwiskami i lasami, jak było to w dalekiej nieznanej przecież Muhammadowi przeszłości). Takie rzeczy powodują, że bezwzględna negacja tego, że Jezus chodził po wodzie, uzdrawiał chorych, napełniał sieci rybami, czy też to, że Muhammad przeniósł się w jedną noc do Jerozolimy, jest chyba zbyt krótkowzrocznym podejściem do tych zagadnień.
Przypomnę, że Godlewskiemu chodziło o tzw. cud „Podróży nocnej", kiedy podczas jednej nocy Muhammad przeniósł się z Mekki do Jerozolimy i został wzniesiony do nieba, gdzie spotkał innych proroków i stanął przed obliczem Boga. Są na przykład relacje świadków wskazujące, że opis Jerozolimy podany przez Muhammada który nigdy w Jerozolimie nie był, był bardzo dokładny, a ponadto potwierdzili oni, że karawany, które wtedy widział, naprawdę tam przechodziły. To także pewnie można zanegować na zasadzie prostego „nie wierzę i już". Podejrzewam jednak, że gdyby spróbować przeprowadzić proces sądowy, w oparciu o te fakty, który miałby udowodnić, że jednak Muhammad przeniósł się do Jerozolimy, to proces taki, chociaż tylko poszlakowy, byłby pewnie wygrany. Literackiej próby takich procesów dokonał Josh McDowell w książce „Zmartwychwstanie" (Kraków 1987).
Godlewski pisze, że religie zaspokajają nasze potrzeby i pragnienia np. tego, aby świat był lepszy. Jeżeli rzeczywiście, dzięki temu, chociaż trochę będzie lepszy, to już warto szerzyć takie, jak pisze autor, doktryny. Drugą przyczyną, dla której człowiek wierzy takim doktrynom jest według Godlewskiego to, że potrzebujemy takich teorii, by ułożyć sobie w myślach, wyjaśnić, uzasadnić czy sprawić, by wydawał nam się słuszny, nasz własny sposób postępowania. Dostrzegam tu pewną niekonsekwencję, gdyż w pierwszej części artykułu, autor pisze, że religia zwalcza zjawiska, które stają się coraz bardziej powszechne i nieuniknione, dokładnie określił to jako walkę przeciw temu, co nowe i niemarginalne. Przecież to, że są to zjawiska niemarginalne, zawdzięczamy naszemu postępowaniu, przeciwko któremu występuje religia! Zostawiam to do oceny czytelników.
Wracam do wątku udowadniania i zaprzeczania istnienia Boga. Mówi się, że najlepszym dowodem na istnienie Boga jest ateizm. Zapominamy o tym, robiąc znak równości pomiędzy ateizmem a niewiarą, że ateizm to pogląd dotyczący tego, że Boga nie ma, a jak wiele z „izmów", jest to także „doktryna", ideologia, stawiająca sobie za cel zwalczenie religii, wiary w Boga. Dlaczego ateizm jest dowodem na istnienie Boga? Dlatego, że nie walczy się z czymś czego nie ma, to donkiszoteria. Ateiści jednak zwracają uwagę, że nie zwalczają Boga, a jedynie pogląd, że on istnieje. Przyjmijmy to i jednocześnie zastanówmy się jaki byłby sens wiary, gdyby istniał jednoznaczny dowód? W Ewangelii Jana czytamy: Błogosławieni ci, którzy nie widzieli i uwierzyli. Oznacza to, że taka wiara jest wiara szczerą i że prawdziwą naturę człowieka, motywy jego czynów, łatwiej jest wtedy ocenić i osądzić. Czyżby zatem najlepszym dowodem na istnienie Boga jest brak dowodu na Jego istnienie? Wtedy miałby sens i sąd i zmartwychwstanie. Może jednak jest dusza, niebo, piekło itd., itd- tu odsyłam do tekstu Romana Godlewskiego.
Jeżeli religia sprawia, że nadawany jest sens ludzkiego życia, że jest ona przejawem naszej chęci, aby świat był lepszy, to po co ją negować? Czyżby dlatego, abyśmy utracili sens życia i aby świat nie był lepszy niż jest naprawdę? Zatem i ateizm nie jest niczym lepszym, a nawet jest czymś o wiele gorszym niż religia, nawet w jej obliczu nakreślonym przez pryzmat ateizmu! Dlaczego o tym piszę w kontekście artykułu Refleksje o religii? Dlatego, że jego autor w swej wyliczance nie deklaruje swej niewiary w elementy przez niego wymienione tak skrupulatnie, ale wyraźnie je neguje, używając słów nie ma. Ma do tego prawo, ma prawo do głoszenia swoich poglądów, tak jak prawo do głoszenia swojej religii powinni mieć ludzie wierzący. Jaka jest równowaga, kiedy w imię świeckości państwa zakazujemy religijnych symboli, szerzenia doktryny religijnej w miejscach publicznych, a jednoznacznie nie zabraniamy szerzenia doktryny antyreligijnej? I w jednym i drugim przypadku zakazy są niepotrzebne.
Najważniejsze jest to, aby była możliwość spokojnego, rzeczowego i rozumnego dialogu. Obie strony powinny w swych opiniach wyrażać się w sposób nienacechowany emocjami. Używanie zwrotów religijni analfabeci, popaprańcy jest niestosowne, szczególnie, gdy wychodzą z pod piór (klawiatur) obrońców religii („Akant" nr 2/2010 s.17). Mam nadzieję, że głos Romana Godlewskiego i mój skromny wywód w tej dyskusji, wpisują się w taką właśnie konstruktywną formułę dialogu.