PANI EGUCKA kroczyła teraz aleją WIESZCZA w ZDROJOWISKU, prawdziwe corso łączące Stare Miasto z kurortem. Uroda wiekowych kasztanowców – zupełnie takich samych, jak na wale w parku pana von HOFF, kazała się jej cieszyć tym spacerem, toteż natychmiast zatrzasnęła swoje SZUFLADY WSPOMNIEŃ i zanurzyła się w tak pociągającą chwilę.
Ponieważ jednak droga ciągnęła się pod górę, a PANI EGUCKA była już nieco zmęczona podróżą i kąpielą, postanowiła dojść jedynie do zamczyska nazwanego imieniem pierwszego właściciela ZDROJOWISKA – rycerza DERESŁAWA, by przywitać się z ulubioną statuetką, pilnującą z wysokości górnego tarasu – zamczyska i okolicy.
Rycerzyk ohydnie błyszczał – po remoncie zamku wiele stracił ze swego starodawnego, miedziano–patynowego uroku, ale posturę miał, jak zwykle, dziarską. W pełnym rynsztunku ciężkiej zbroi, w ręku trzymał halabardę była chyba źle umocowana, bo przechylała się raz po raz w kierunku, gdzie biegło CORSO.
PANI EGUCKA odruchowo spojrzała w tę stronę: ujrzała szczupłą postać kobiecą ze snu – czerwona sukienka, czarna chmura włosów, gorejące oczy – wszystko się zgadzało! WSZYSTKO TO PANI EGUCKA widziała w swoim śnie. Tak, jak wówczas kobieta trzymała w ręku starą talię kart, pokrytą osobliwymi rysunkami.
PANI EGUCKA krzyknęła: To TAROT!
Kobieta odpowiedziała z naciskiem: DOBREMU – DOBRA rada! Trzeba jutro przyjść – na EZOTERYCZNE TARGI! KONIECZNIE! Można się dowiedzieć, jak pokonać TĘ ISTNĄ – błysnęła latarniami oczu, lekkim krokiem się oddaliła i zniknęła za złomem ściany zamku DERESŁAWA.
Nieco skonfundowana PANI EGUCKA natychmiast zawróciła i śpiesznym krokiem – teraz już z górki, ruszyła w kierunku willi Słowackiego, gdzie tego lata, razem z panem Szlacheckim się zatrzymała. Chciała mu jak najśpieszniej o swej dziwnej przygodzie opowiedzieć, ale po namyśle skonstatowała, że pan Szlachecki będzie się z niej naśmiewał – postanowiła mu zatem nic nie mówić i przemyśleć całą sprawę samej.
– Jakie TARGI EZOTERYCZNE – pokpiewała sama z siebie – Wszystko to, to zwykły zbieg okoliczności, mało to dziwolągów każdego roku spacerowało po corso w ZDROJOWISKU? Może to jakaś sekciara lub oszustka typu KANT chciała mnie omotać? Jednak kiedy wchodziła do przepełnionej restauracyjnym gwarem willi Słowackiego, ogródek był pełen piwoszy: LECZYLI SIĘ – zauważyła na drzwiach frontowych ogromny fioletowy afisz, na którym duże, czarne litery obwieszczały:
TARGI EZOTERYCZNE w ZDROJOWISKU
Przebiegła wzrokiem tekst: tak– jutro– w niedzielę–w Technikum na coso– mnóstwo atrakcji. Najciekawsza dla niej wiadomość: można kupić ŻABĘ, przynoszącą BOGACTWO.
No dobrze, pójdzie, kupi tę ŻABĘ, będzie miała zabawny prezencik dla Szlacheckiego–juniora.
Natychmiast też, jako żywo, stanęła jej przed oczami jej pierwsza lekcja w ojcowskiej szkole w OWIE – znów ujrzała małą PANIĄ EGUCKĄ stojącą na, pruskie czasy pamiętającej, katedrze i recytującą wierszyk o ŻABIE, co siedziała na listeczku, dla jej wyimaginowanych uczniów. Odkryła wtedy dzieciom prawdę o istnieniu TAJEMNICY ISTIENIA, której jeszcze nikt nie odkrył, a o której opowiadał jej ojciec.
Na wspomnienie OJCA, PANI EGUCKIEJ oczy zaszły mgłą i naraz zamiast afisza ujrzała szlachetną i bardzo zadowoloną twarz, taką samą, jak onegdaj, kiedy darował jej MISIA. Słyszała, jak ojciec szepnął:
– WSZYSTKO ZAŁATWIONE, PANI EGUCKA – kupuj koniecznie tę ŻABĘ!
Przetarła oczy, znów się ukazał afisz, po ojcu ani śladu – zmartwiła się PANI EGUCKA.
– Ach, to zmęczenie! Co ono ze mną robi – wyszeptała, otwierając drzwi do wakacyjnego pokoju. Był ten sam, co zwykle, najpiękniejszy w całej willi Słowackiego, z loggią tonącą w kwieciu glicynii, takiej samej, jaka porastała ROTTE WERANDE w pałacu pana von HOFF.
Po kolacji, wraz ze Szlacheckim, długo jeszcze stali na balkonie i patrzyli w sierpniowe niebo, z którego spadały na ten padół GWIAZDY.
Szybko wypowiadali życzenia, które pragnęli, by się spełniły i zawsze razem wołali: RAZ DWA TRZY – NASZE SZCZĘŚCIE – wiedzieli, że kiedy są razem, ZŁO się ich nie ima. ISTNA KANT, jak przystało ujemnowymiarowcom zapadła się pod ziemię.
Był niedzielny, pogodny ranek i w parku zdrojowym zaroiło się od kuracjuszy, którzy szerokim kręgiem otoczyli teraz kaplicę pod wezwaniem Św. Anny – w całym parku bowiem, przez głośniki, rozbrzmiewały niedzielne modły.
Pan Szlachecki, ubrany na poły sportowo, nosił tylko ubrania funkcjonalne i nienawidził, aby były zbyt nowe, najchętniej donaszał znoszone sweterki, których nie wolno było wyrzucać, rozsiadł się na parkowej ławce, w swych płóciennych spodniach, nie bacząc, że po nocy była jeszcze mokra od rosy. PANI EGUCKA stała w szaroperłowym kostiumiku, lekko wsparta o platan, obie ręce skrzyżowała do tyłu, odgradzając się w ten sposób od wilgotnej kory drzewa.
Właśnie zamierzała oddać się rozmyślaniom o potędze ABSOLUTU i możliwości pozyskania TEJ POTĘGI do walki z ISTNĄ KANT, gdy poraziła jej MUZYKALNE UCHO niesłychana linia melodyczna, wyśpiewywanej przez organistę, liturgii.
Znana pieśń KIEDY RANNE WSTAJĄ ZORZE, w jego wykonaniu przypominała stary, zatarty fresk, gdzie tylko niektóre jego fragmenty są czytelne dla oka, cała reszta to jakieś okropne płaty starego, rozdrapanego tynku.
Nie bacząc na wilgoć, wyciągnęła ręce, odgradzając je od kory drzewa i chwyciła się za głowę, by przysłonić uszy. Organista, albo stracił słuch, albo nigdy go nie miał.
Przechodzący parkiem zakonnik w brązowym habicie, spojrzał na PANIĄ EGUCKĄ i mrugnął do niej porozumiewawczo okiem:
– Późna mutacja – szepnął jej do ucha konfidencjonalnie.
Zważywszy na wiek organisty – dobrze po sześćdziesiątce – mutacja rzeczywiście, była PÓŹNA.
PANI EGUCKA leciutko prychnęła śmiechem, ale zaraz spoważniała – WSZYSCY – jak panią matką – wyśpiewywali te trele, w przedziwnie przetransponowanych tonacjach.
– No proszę, nikomu to nie przeszkadza – skarciła się PANI EGUCKA. Jestem zbyt mało wyrozumiała? A może zbyt mało pokorna? Nie mogła jednak odpowiedzieć sobie na te pytania, gdyż te pienia przyprawiały ją o dystrakcję.
Szepnęła zatem do ucha panu Szlacheckiemu: O dwunastej, na kawie w SANATO i ruszyła w kierunku alei WIESZCZA, by tam na corso, uspokoić rozdrażnione zmysły.
Na wszelki wypadek, by nie spotkać żadnych kobiecych postaci w czerwonych sukienkach, sama włożyła do tego perłowego kostiumiku mocno czerwoną bluzkę, do kompletu dołożyła czerwone pantofle z atłasowymi kokardkami, a przed sobą niosła, jak tarczę, mocno lakierowaną czerwoną torebkę – wszystko OD UROKU, jak głosiła Stasia.
Kroczyła teraz drugą stroną corsa, tam, gdzie nie stało zamczysko Deresława – figle rycerzyka się jej znudziły.
Tak, ale po tej stronie ulicy było pełno ludzi, którzy gdzieś, w jednym kierunku, się spieszyli. Ciekawska PANI EGUCKA poszła wraz z nimi, przebyła jakiś ogród i stanęła przed wejściem do szkoły, nad którymi wisiał wielki afisz:
TARGI EZOTERYCZNE
Przypomniała sobie, że ma kupić ŻABĘ i weszła do wnętrza.
Żaby były – każda była inna i naprawdę TRUDNO BYŁO USTALIĆ JAK WYGLĄDA ŻABA – roześmiała się PANI EGUCKA, przypominając sobie swoją PIERWSZĄ LEKCJĘ.
– To jest TAJEMNICA ISTNIENIA, której jeszcze nikt nie odkrył – powiedziała półgłosem, sądząc, że nikt jej nie usłyszy, bo na targach był straszny gwar: ludzie toczyli się przy stoiskach, oglądali tajemnicze kamienie, odczytywali tabliczki na talizmanach, informujące o ich przedziwnych właściwościach, kupowali jakieś uzdrawiające maści i mikstury.
Za stoiskami ciągnął się szereg pomieszczeń, pooddzielanych kotarami, na niskich stolikach paliły się tam świece, a nieco dziwacznie ubrane osoby, co druga w ŁOKTUSZY, rozkładały karty.
– Tak. To JEST tajemnica istnienia – powiedział ktoś półgłosem do PANI EGUCKIEJ. Kiedy się obejrzała, stała za nią ponownie kobieta w czerwonej sukience ze snu i nie tylko.
– Postawię pani tarota – na pewno pomoże: ma pani sprawę w sądzie – rzekła cichym, sugestywnym głosem.
– Poradzę sobie, WIELKI SĘDZIA KORONNY mi pomoże… – wykręcała się zaniepokojona PANI EGUCKA.
– No WŁAŚNIE – powiedziała z naciskiem kobieta.
– No właśnie! Tatuś mi pomoże – rozzłościła się PANI EGUCKA.
– No WŁAŚNIE, to się zgadza…
– No właśnie – skwitowała PANI EGUCKA.
– Boi się pani tarota – zapytała poważnie – dlaczego? Potrzebuje pani pewnej rady…
– Dlaczego mam się bać? – z determinacją w głosie powiedziała PANI EGUCKA – mam czyste serce, nikomu nic złego nie zrobiłam i niczego złego nikomu nie życzę.
– Nawet tej ISTNEJ?
– To i TO pani wie – zdumiała się PANI EGUCKA – nie, tej ISTNEJ też źle nie życzę, pragnę tylko ŻEBY STANĘŁA w PRAWDZIE. Jej przegrana ma ją nauczyć szacunku do cudzego cierpienia, do jej własnej TAJEMNICY ISTNIENIA.
– No to teraz spokojnie mogę stawiać pani tarota. Proszę… PANI EGUCKA znalazła się w pomieszczeniu dosyć banalnym – ot, kotarami wydzielony kawałek szkolnego korytarza, pośrodku kwadratowy, szklany stolik, paląca się na nim w szklanym lichtarzyku świeca i naraz zalśniły staroświecką urodą karty – przedziwne wizerunki tajemniczych istot, wplątanych w równie tajemnicze okoliczności i sytuacje.
PANI EGUCKA wybierała? Rozkładała jakieś karty? – wszystkie jej gesty się plątały, ale słowa… SŁOWA były WAŻNE.
– Cóż za przedziwna sprawa sądowa – zdumiała się tarocistka: przegrana? Wygrana? Jedna nakłada się na drugą? – zwróciła się do PANI EGUCKIEJ.
– Są dwie sprawy, w tej SPRAWIE – karna i cywilna – wyjaśniła ta ostatnia.
– No tak! Wszystko jasne – na karną sprawę nakłada się diabelska karta… komplikacje… duże… duża przebiegłość… duża, a tu cywilna – zwrócą się pieniądze, duże pieniądze, ale jest warunek… trzeba zmienić?... Tak! To mecenas… trzeba go odłączyć od sprawy, zmienić na innego… tak radzi tarot, bo ten mecenas panią oszuka.
– Ależ ja już mu zapłaciłam – trzy razy tyle, ile najlepszemu prawnikowi z najlepszej kancelarii – rozpaczała PANI EGUCKA. Skąd wezmę pieniądze na jeszcze jednego mecenasa? Pan Szlachecki się rozchoruje.
– To jest konieczne, aby wygrać sprawę, bo po śmierci URZĘDOWEJ OSOBY…
– Po jakiej śmierci? – przeraziła się PANI EGUCKA.
– Będzie śmierć – urzędowa osoba niczego złego nie napisze… nie zdąży.
– Znaczy: Sędzia? – PANI EGUCKA dygotała.
– Nie, nie sędzia, chociaż i on zmieniony będzie na innego. Ktoś inny… ktoś bardzo ważny w sprawie.
Dla pani jednak najważniejsze, aby zmienić mecenasa, no i uważać na syna… jakieś depresje… jakieś złe myśli… bardzo proszę uważać. Jednak po zmianie mecenasa, sprawa dla syna zakończy się pomyślnie, ulegnie tylko co do bardzo nieznacznej części swego żądania… jakieś odsetki? Tak. Jakieś drobiazgi, nic nie znaczące.
– Ta kancelaria… TAM PISZĄ BRACIA ROJEK, LECZ NIE WIADOMO ILU… – szepnęła PANI EGUCKA, przekraczając bramę zdrojowego parku: była tak zestresowana, iż sprzeniewierzyła się zasadzie niejedzenia słodyczy.
W stojącej w parku lodziarni samochodowej, kupiła dużą porcję jagodowych lodów, powoli wyjadając je różową, plastikową łyżeczką z wafelka – ślicznie podane – nie trzeba lizać, czego, ze względów estetycznych, nie cierpiała.
Pod pachą dźwigała olbrzymią ŻABĘ, chyba największą jaka była na targach, bo może z jej pomocą podoła wydatkom związanym z wynajęciem nowego mecenasa – teraz już żadnego NAUKOWCA. Jak to był zwykł mawiać profesor Chałas, witając się ze słuchaczami na wykładzie?
– Nazywam się Józef Chałas i jestem UCZONYM! UCZONYM – podkreślał, bo NAUKOWIEC to skrzyżowanie nauki z owcą, a jeszcze gorzej z BARANEM – sapnął, prostując dumnie swoją zaokrągloną posturę.
– Koniec z NAUKOWCEM! Będzie zwykły, uczciwy MECENAS! – ustaliła PANI EGUCKA.
Przy parkowej restauracji HANYSZA, minęła MNICHA – tego samego, który rano poinformował ją, że sześćdziesięcioletni organista przechodzi późną mutację.
Kapucyn z uwagą i dobroduszną kpiną popatrzył na olbrzymią ŻABĘ i przystanął:
– Pochwalony… wracamy z TARGÓW EZOTERYCZNYCH, co?
– No… właśnie… – odpowiedziała, ociągając się PANI EGUCKA.
– No WŁAŚNIE – żachnął się mnich – pewnie tarocie CO? – indagował z ubolewaniem, energicznie targając dłonią swą mocno siwą brodę.
– No właśnie – wykrztusiła PANI EGUCKA, bo nigdy nie kłamała – ojciec nigdy by jej tego nie wybaczył.
– No WŁAŚNIE – tak myślałem – powiedział, załamując ręce, kapucyn i układając je na brzusznych wypukłościach sutanny – I czegoż tu się dowiedzieliśmy? Jakież to olśnienia do nas dotarły? Chyba nie NIEBIAŃSKIE? – ironizował.
– No właśnie, nie niebiańskie – ,zwykłe, ludzkie, mam trudną sprawę w sądzie tarot kazał zmienić mecenasa…
– No WŁAŚNIE – a to ci mądrość, bo to potrzebny tarot, żeby na krętactwach mecenasów się poznać? Na dziesięciu, jeden poczciwy! – patrzył na PANIĄ EGUCKĄ rozbawiony i wesoło kręcił młynka białym sznurem od habitu, obwiniętą bandażami ręką.
– Krzywda po waszej stronie? – spytał naraz poważnie.
– WŁAŚNIE! Po naszej – powiedziała PANI EGUCKA markotnie.
– No to wszystko JASNE – w dobrych intencjach – trzeba działać. No, a żaba? – nadal drążył targowy temat.
– To JASNE, że żaba to stworzenie – obruszyła się PANI EGUCKA – siedziała na listeczku…
– No: JASNE – siedziała nie na listeczku, a w wierszyku, uspokajająco na takie dictum odpowiedział kapucyn – no to co, do kompletu trzeba nam będzie jeszcze kupić medalik z wizerunkiem Ojca PIO FORGIONE. Nie na targach ezoterycznych, ale przed kaplicą. Jasne?
– Jasne – zgodziła się PANI EGUCKA.
– A wieczorem, w kaplicy, na tacę dołożyć, jasne?
– Jasne jak słońce w herbie ZDROJOWISKA – roześmiała się PANI EGUCKA – Uciekam, bo mi jeszcze Ojciec każe dwanaście kościołów pokutnych, niczym Kazimierzowi Wielkiemu, zbudować! Wszystko JASNE.
– Żeby w tej sprawie było zupełnie JASNO – powiedział kapucyn i wyjął z zanadrza habitu ogromny, różowy goździk, umoczył go w fontannie, do której właśnie podeszli, rozmawiając, skropił nim PANIĄ EGUCKĄ, wymachując owiniętą w bandaże dłonią – chyba skaleczoną i z jakimś bolesnym wyrazem twarzy powiedział:
Przez to święte pokropienie
Boże odpuść nam zgrzeszenie
Na tknienie tej wody świętej
Niech ucieka duch przeklęty.
Było południe. Zza parku, gdzieś od kościoła Św. Alberta, niósł się dźwięk dzwonów kościelnych, w promieniach słońca jaśniał cały park.
Kapucyn stał w blasku tej jasności, otoczony pyłem fontannowych kropel. W ręku nadal trzymał kwiat, ale rozluźnione ruchem bandaże lekko się osunęły ze zranionej dłoni. Upojny zapach niezwykłych kwiatów buchnął na cały park, niwecząc wszędobylski tu odór EZOTERYCZNEGO SIARKOWODORU, któremu to EZOTERYCZNE TARGI się zamarzyły… którego to wysłanniczkami były te dziwaczne postacie w ŁOKTUSZACH i CZERWONYCH SUKIENKACH POŁUDNIC.
Aromat był tak silny, że PANI EGUCKA przymrużyła oczy. Gdy je rozwarła, sylwetka kapucyna nikła już za załomem ściany PAŁACU MARKONIEGO. Tylko na cembrowinie fontanny pozostał po nim ten różowy GOŹDZIK i ten UPOJNY ZAPACH!
Udręczone przez ISTNĄ KANT serce PANI EGUCKIEJ zalała fala wdzięczności. To był ZNAK – ISTNA KANT UTOPIŁA SIĘ W MAŚLANCE – powiedziałaby Stasia, zarządzająca domem ICZÓW herbu MOGIŁA a nawet TRZY w przedwojennej OWIE…
– Jaka JASNA PRZESTRZEŃ – jaśniejsza nawet niż jasno świecące herbowe słońce na bramie zdrojowiskowego parku – zachwyciła się PANI EGUCKA.
Zarządzająca domem ICZÓW herbu MOGIŁA a nawet TRZY, Stasia, powiedziałaby z podziwem, że PANIE EGUCKA, jak ten kot MRUCZOŃ, ZAWDY NA CZTERY ŁAPY SPADNIE!!!
Bo znowu była w tym swoim SIÓDMYM NIEBIE.
KONIEC
- Elżbieta Stankiewicz–Daleszyńska
- "Akant" 2011, nr 12
Elżbieta Stankiewicz–Daleszyńska - Ezoteryzm zdrojowiska (2)
0
0