- Barbara Tomaszewska
- Nadesłane
Barbara Tomaszewska - Przejście - historia rodzinna (3)
1
0
Kilka godzin później, około południa, dwóch cherlawych mężczyzn z firmy pogrzebowej dźwignęło ciało z kanapy i położyło je na noszach, przypinając pasami, ja zaś je okryłam wyliniałym kocem i w asyście spojrzeń skrzydlatych aniołów odprowadziłam do drzwi, za którymi razem z dwiema sąsiadkami czekała już ciotka z wypiekami na twarzy. Eskortując orszak do głównego wyjścia, odprawiały wspólnie jakieś swoje modły, a na koniec ciotka z egzaltacją w głosie, rysując w powietrzu znak krzyża, krzyknęła za wujem znikającym w naszej odrapanej windzie do przewozu mebli i ciężkiego sprzętu AGD:
– Było i się zbyło. Teraz i zawsze, i na wieki wieków!
Kiedy ciotka później oddała się sprawom związanych z pogrzebem, głównie na plebanii kościoła za rogiem, gdzie stoczyła iście życiową batalię o pochówek wuja w duchu katolickim i gdzie w końcu dzięki kopertowej wziątce pokonała opór samego proboszcza, ja po kilku próbach wybicia jej tego z głowy: „Wuj to zapamięta!”, dochodziłam do siebie po przejściach ostatniego tygodnia.
Niż znad Skandynawii, który ukształtował pogodę nad miastem w dniu odejścia wuja, zgodnie zresztą z jego oczekiwaniami, trzymał się wciąż mocno, niosąc z sobą burze i opady deszczu rzadko spotykane o tej porze roku. Także w dniu pogrzebu ołowiane chmury płynęły nad miastem, prowokując ludzi przybyłych na cmentarz do gorsząco hardych zachowań werbalnych, mimo że pokora wobec faktu śmierci bądź co bądź bliźniego – który po dekadach błądzenia na ślepo niczym błędna owca po manowcach wiary (za co oszukańczo poręczyła ciotka) powrócił na łono Kościoła – winna ich raczej skłonić do powściągnięcia emocji.
Młody ksiądz od słów: „Homilia na niedzielę Zmartwychwstania: «Dotąd, bowiem nie rozumieli jeszcze Pisma, które mówi, że on ma powstać z martwych»”, zaczął mszę w kaplicy, wywołując skandal, no bo jakże można mowy na Wielkanoc użyć do pogrzebu przechrzty-konformisty! Podniósł się szum. Paru krewkich mężczyzn skoczyło do księdza prostować jegopomyłkę: „Ksiądz go z kimś pomylił!”, „Powstać z martwych?!”, „Komuch?!”, na co ten wstrząśnięty stanem serc krzykaczy, nie zważając na ich wrzaski i żądania postraszył ich piekłem, aż ściągnęli czapki i jęli się kajać: „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.”
Po mszy ukształtował się kondukt według zwyczaju i porządku i z pieśnią Niech aniołowie zawiodą cię do raju wyruszył z wujem na przedzie, zaraz po zapiewajle z krzyżem i kapłanem w liturgicznych szatach pogrzebowych. Idąc w kondukcie wraz z ciotką za sunącym wolno karawanem z trumną, miałam nieodparte mimo to uczucie, że wciąż tkwię w tym samym miejscu na deptaku, tylko pod moimi sztywnymi nogami przesuwa się wolno niekończąca się taśma, pełna zdradliwych wybojów i przepaścistych kałuż. W końcu gdzieś w oddali, ponad lasem krzyży zamajaczył namiot firmy pogrzebowej, w którego kierunku, brnąc z trudnością w błocie, skręcił zapiewajło, a za nim reszta uczestników pogrzebu. Niebawem wszyscy stanęliśmy nad dołem, gdzie ważnym punktem uroczystości miało być żałobne wystąpienie ciotki. Mowa pożegnalna. Na nic się zdał mój wysiłek, by jej przetłumaczyć, że z tej roli raczej, z racji swej profesji, lepiej się wywiąże jej przyrodni brat, aktor dramatyczny. Równie bezcelowa była moja presja na innych krewniaków, aby ich przekonać do tego samego. Nie żeby się ze mną nie zgadzali, bo zgadzali się jednomyślnie – tyle że w głębi ducha, bo głośno nie mieli odwagi.
Stała zatem ciotka nad wujową trumną, mamrocząc pod nosem, przez co do słuchaczy docierało ledwie co dziesiąte słowo mowy pożegnalnej. Nawet tuba nagłaśniająca, którą ktoś wstrząśnięty, ktoś o słabych nerwach wyrwał zapiewajle i bez mała siłą wetknął jej do ust, by polepszyć odbiór, niewiele dała w tej sprawie. Fragment po fragmencie zniekształcała ciotka koszmarną manierą, operując głosem jak ksiądz na ambonie z obliczonymi na efekt dłuższymi i krótszymi pauzami, minami i gestykulacją rąk, a także przeciągłym, przejmującym szlochem: „Aaaaaa… Aaaaaa…”, mającym świadczyć o rozpaczy. „Kino dla ubogich” – wspomniałam słowa wuja i spojrzałam w niebo. Ciemniejące zewsząd, szachowało Ziemię nawałnicą z gradem, przed czym od dwóch dni ostrzegały media. Krańcowości w aurze mają to bowiem do siebie, że działają skrajnie na ludzkie umysły, również przy tego rodzaju okazjach. Jeśli w dzień pogrzebu niebo jest bezchmurne, ludzie wtedy mówią: „Mógłby jeszcze pożyć, nacieszyć się słonkiem”, zaś przy niepogodzie sprawdzają zegarki i bez żadnej głębszej refleksji o śmierci, bardziej gnani myślą, żebyż się to już wreszcie skończyło, patrzą, jak tu cichcem urwać się do domu. Zwłaszcza gdy, jak teraz, nie ma szans na stypę, czyli poczęstunek w intencji zmarłego. Mogła to być gafa. Ale równie dobrze fanaberia ciotki. Jakby nie wiedziała, że dbałość o stypę bierze się z prastarych reguł pogrzebowych. Z bałwochwalczej wiary w nieśmiertelność duszy, która wprawdzie w pełni rozdzielona z ciałem, egzystuje dalej, wpływając na losy żyjących. Niezła perspektywa! – pomyślałam cierpko. Oby nie musiała przekonać się o tym osobiście…
Wciąż pogrążona w myślach przeniosłam wzrok na sąsiedztwo. Otaczające nas groby były w gorszącej kondycji: brudne, zapuszczone, z bukietami zaschłych dawno temu kwiatów lub ich byle jakich sztucznych zamienników pokrytych szaroburą, grubą warstwą kurzu. W zasięgu wzroku nie było jednego palącego się znicza; większość wytopiona do gwintu straszyła sczerniałymi pokrywkami. Wśród tego obrazu nędzy i rozpaczy przynajmniej grób wuja do pewnego czasu, nim nie zwiędną kwiaty i dogasną znicze, dla postronnych oczu stanie się przesłanką do argumentacji, że nie tylko z racji świąt listopadowych dba się tu o zmarłych.
Jakiś głuchy odgłos wyrwał mnie z zadumy. To ksiądz, ze słowami: „Prochem jesteś i w proch się obrócisz”, rzucił na spuszczoną już do grobu trumnę pierwszą grudę ziemi. Wypowiedział to równocześnie z grzmotem, który się przetoczył nad głowami ludzi, chwilę potem niebo, z którego lunęło, od setek błyskawic zajęło się ogniem. Zerwał się też wicher, wyrywając ludziom parasole z rąk. Jeden z nich pofrunął daleko w powietrze, każąc właścicielce w ciemnych okularach ruszyć za nim w pościg przez chaszcze i groby. Inny znów się zaciął. I żadnym sposobem nie dał się rozłożyć kuzynowi wuja, który wciąż kaszlący po przebytej grypie gwałtem chciał się wcisnąć pod parasol ciotki, szczerząc do niej zęby w błagalnym uśmiechu, zdającym się mówić: „Przecież ci go nie zjem!”. Jakiś facet w nerwach: „Szmelc, a nie parasol!”, odrzucił znów swój z połamaną rączką. Wyjął z torby pączka i w ulewnym deszczu, jakby na złość światu, jak na złość wujowi, zajął się konsumpcją. Wyglądało na to, że w zastępstwie wuja języczkiem u wagi stał się przypadkowo parasol od deszczu, bo i z innych miejsc w kręgu żałobników dobiegały piski, krzyki i wyzwiska, a słowo „parasol”, nawet i w domyśle, było odmieniane przez wszystkie przypadki.
– Weź to, babo jedna, oczy mi wykłujesz! – warknął jakiś prostak do drobnej babinki, której szarpiący się na wietrze, męski parasol typu „laska” chciał wyrwać rękę ze stawu ramiennego.
Inny znów do ucha towarzyszącej mu żony ryknął z całych sił:
– Patrz no, jak się skrzywił. Zaraz pójdzie w chuj!
– No i co? Co z tego?! – skwitowała krótko. – I nie klnij mi tutaj. Albo jazda stąd! Do knajpy! Do kolesi!
Tak zwana niezgodność charakterów jest najczęstszą przyczyną rozwodów, pomyślałam ni w pięć, ni w dziesięć.
Starszy pan bezradnie spoglądający na swój, scentrowany jak koło w rowerze po walnięciu w krawężnik, powtarzał, bezgłośnie poruszając ustami: „Teraz parasole nie takie jak dawniej… Kiedyś to były parasole… Kiedyś to dopiero były parasole…”.
Z wielu miejsc, słyszałam, niosły się okrzyki: „Ojej! Ojej! Ach! Ach!” – a wszystkie tematycznie powiązane z jednym. Spod stojącego niewiele dalej namiotu konkurencyjnej firmy pogrzebowej doleciały mnie słowa dwóch rozchichotanych, będących pod wpływem alkoholu mężczyzn – najpewniej grabarzy, przekrzykujących wycie wiatru:
– Kurwa! Ale piździ! – Otrząsnął się pierwszy, śmiejąc się. – A ja, proszę pana –zmienił głos na damski krygujący się i rozłożył ręce – nie mam parasolki! I co teraz ze mną, proszę pana, będzie? – rozbawił się na całego. A kiedy naśmiał się już do woli, kończąc swój solowy, spontaniczny występ zwrócił się do kumpla: – A wiesz, jak parasol po czesku?
– Coś mi się tam kiedyś obiło o uszy… – odparł zapytany, też w świetnym humorze. – Ale niech tam, mów.
Ten jednak, pewnie dla większego efektu, ociągał się z odpowiedzią. Miałam więc czas pomyśleć, jak trudnym wyzwaniem w praktyce jest zajęcie tych mężczyzn i że to na pewno odbija się na psychice. Stąd ta potrzeba zabawy i wyrazów radości. W końcu spod namiotu znów gousłyszałam.
– Szmaticzku na paticzku! – zakrzyknął triumfalnie, jakby to sam wymyślił i dodał po chwili: – Nie ma jak czeski humor! Boki zrywać, cha, cha, cha!
Ach te niegdysiejsze gówniane zagadki… O Ruskich, Polakach, Żydkach i Niemiaszkach, którymi, jako dzieci, przerzucaliśmy się na wyścigi, pokładając się ze śmiechu. Kiedy to było… Posmutniałam.
Kiedy w ulewę włączyły się pierwsze, pojedyncze jeszcze, małe kulki gradu, do wcześniejszych wrzasków dołączyły inne, nawołujące do ucieczki.
Donośny głos bratanicy wuja obudziłby umarłego:
– Nie wiem, jak ty, Zenek, ale ja mam dość! Wiejmy stąd, bo zaraz zrobi się tu sajgon!
– No tak, ale wuj wciąż w otwartym grobie – zaooponował jej mąż, notariusz na dorobku.
– Otwartym… Zamkniętym… Jemu to już zwisa luźnym kalafiorem! Naprzód marsz, niedojdo! – burknęła w odpowiedzi i pchnęła męża przed siebie w stronę najbliższej ścieżki.
Słuchając tych wszystkich głosów, z całych sił tłumiłam narastający we mnie śmiech. Te moje napady śmiechu… Zawsze nie w porę. Od szczenięctwa głupawka w momentach i miejscach co najmniej niestosownych. Tam gdzie nie wolno, nie uchodzi. Na lekcjach, mszach, akademiach. Uroczystościach „ku czci”. Im podnioślej, tym śmieszniej. Wstrząsana konwulsjami, czekałam na wybuch, wiedząc, że zaraz nastąpi. A kiedy i mój parasol po serii potężnych podmuchów złożył się na pół, uwalniając z drutów kraciasty materiał, który w jednej chwili zaczął mnie z wściekłością okładać po twarzy, a z grupki ideowych towarzyszy wuja dobiegł mnie tubalny, śpiewny głos z akcentem: „No, niczewo, riebiata! Pajdiom i my w pizdiec!” – nie wytrzymałam! Wstrząsana spazmami, na przemian chichotu i płaczu, robiłam poważne miny, by to stłumić, ale znów za moment trzęsłam się od śmiechu – teraz na widok ciotki grożącej mi palcem zza ociekającej deszczem, łopoczącej na wietrze szmaty w kratę, wspomnienia po parasolu. Wzrok ciotki ostrzegał: „Zaraz się doigrasz!”. Krztusząc się i śliniąc, puszczałam bańki nosem, opętana śmiechem na widok żałobników, pierzchających tłumnie we wszystkich kierunkach, jak komu pasowało, przed ulewą i gradem bębniącym upiornie o pokrywę trumny w otwartym wciąż grobie wuja. Batożącym wszystko, co w zasięgu jego niszczycielskiej siły. Jeszcze tylko głos, jakby z wnętrza dołu: „Idźcie, ofiara spełniona”, dopełnił tego szaleństwa. Jadąc na oparach, mój atak powoli mijał… Tylko obolały od konwulsji brzuch oddawał to, co przeżyłam.
Kiedy po ostatnim z uczestników zbiórki nie było już śladu, ciotka szturchnęła mnie w bok.
– Ruszaj się, idziemy! Nie ma co tu stać!
Słysząc to, poczułam, że śmiech znów mnie bierze, ale jednak nie. Puściło na dobre. Uciekając z ciotką, pomyślałam nagle, czy wuj mógł gdzieś z boku lub z czeluści czyśćca widzieć swoją trumnę, porzuconą w dole jak, nie przymierzając, beczka z odpadami, na którą już pewnie, pod nawałą gradu, kilku kopidołów jęło sypać piach, żeby na ostatek zatknąć w nim drewniany, poświęcony krzyż i obrzucić grób uszarganą stertą pogruchotanych kwiatów i pomiętych szarf z wyrazami pamięci.
Następnego dnia, gdy wróciłam z miasta i trochę z nawyku weszłam do salonu, ujrzałam siedzącego na drabinie gościa w obsypanym tynkiem roboczym ubraniu, skuwającego z sufitu aniołki, wiernych towarzyszy ziemskiej wędrówki zmarłego. Nie było leżanki wuja, nie było starej piżamy i niewielkiej kupki rzeczy „do chodzenia”, które zwykł składować w swojej przebieralni. Zniknęły też kapcie. W tej bezdennej pustce kręcił się jedynie bezradny duch wuja, szukając po sobie choćby jednej rzeczy, choć jednej pamiątki czy jednego miejsca, gdzie mógłby siąść i odpocząć chwilę. Wszystko to sprawiło, że zastygłam w drzwiach. Ale zaraz potem wstrząsnął mną potężny dreszcz gniewu na ciotkę, który jak bumerang odbił się od ścian i uderzył w mały, domowy ołtarzyk, który skądś przywlokła i ustawiła w miejscu, gdzie jeszcze do wczoraj stała sofa wuja. Czułam, że to wszystko nie skończy się dobrze, niewątpliwie bowiem tak potężnej dawki jadu, nienawiści i wrogiej agresji długo znieść nie zdoła żaden żywy człowiek, nawet ciotka. Mało co śpiąc i jedząc, snuła się po domu, marniejąc z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Pierwsza euforia opadła. W gestach i mimice była jak ten zwierz w ucieczce przed ogniem, jakby przeczuwając, że za chwilę, dwie dotknie ją gniew Boży, jak wielu innych przed nią. Już słyszę wuja cytującego fragment z Księgi Amosa:
Skieruję moje oczy na nich,
ale dla niedoli, a nie dla ich dobra.
Jednak w jej spojrzeniu było jeszcze coś. Coś, co się kłóciło z rzeczoną postawą. Jakby ból? Tęsknota? Ale że za wujem? Byłoby możliwe, aby przez dekady małżeńskiego życia tuż pod moim nosem prowadzili z sobą jakąś własną grę? Grę pozorów? Z prawdą ukrywaną pod figowym listkiem, pod którym już Adam i Ewa ukryli swoją nagość. Snułam przemyślenia wyjątkowo pilnie, gdy nagle wstrząsnęła mną myśl, w gruncie rzeczy straszna. Prawdy o mnie samej. Sprowadzonej do tego, że po wszystkich latach spędzonych u wujostwa nic o nich nie wiem. Nie znam ich. Ani trochę! Skupiona na sobie, na własnej „kanapie”, jak wuj przespałam kawał życia. Teraz w każdej jednej dotyczącej ich sprawie, zdana już tylko na domysły.
Mijały dni, na powrót słoneczne i ciepłe. Aż w końcu nadeszła noc, kiedy napędzana nieznaną mi siłą, która już wieczorem dała znać o sobie, w lunatycznym śnie podniosłam się z łóżka i podeszłam do okna. Wiekowe dęby wokół kościoła za rogiem stały z wyrzuconymi do góry rękoma, jak niemi świadkowie przejmujących wizji, których krzyk na zawsze uwiązł im w konarach. Pewnie gdyby mogły uwolnić go z siebie, puścić jak latawca w powietrze na wiatr, byłoby im lżej, świat by zaś usłyszał o niejednej zbrodni skrytej w wiecznym mroku kościelnych katakumb. Wszędzie było cicho. Tylko z głębi pustki wujowego czyśćca dochodziły dźwięki, jakich nigdy wcześniej stamtąd nie słyszałam. Tętent kopyt końskich mieszał się ze szczękiem ciężkiego oręża, budząc skojarzenia z sądem ostatecznym i apokalipsą. Coś załopotało, jakby ptasie skrzydła. Pęd powietrza, który temu towarzyszył, wciągnął mnie do wewnątrz przez zamknięte drzwi i osadził w miejscu.
Stałam w wielkiej sali. Na ścianie, po prawej, wisiał równie wielki ekran projekcyjny z bielonego płótna, na który z przeciwka, z wielkiego ołtarza, w jaki się przemienił mały model ciotki, padał strumień światła. Nieziemskiego światła. Przy ołtarzu, w centrum, w lśniącej aureoli siedział Jezus Chrystus. Trzymał w ręku wagę do ważenia dobrych oraz złych uczynków. W rogach na suficie, gdzie uprzednio były gipsowe aniołki, zobaczyłam rzeźby skrzydlatych gargulców, których twarze nagle ożywiły się, a ja z przerażeniem dostrzegłam w nich rysy czterech komunistów Związku Radzieckiego, Lenina, Stalina, Błochina i Berii, które powtarzając: „Siegodniatotdień”, sfrunęły z sufitu i zajęły miejsca z obu stron Mesjasza, niczym hybrydyczny organ kolegialny. Pod ołtarzem w parze stali ciotka z wujem, w porównaniu z sądem niewspółmiernie mali i oboje nadzy, prócz figowych listków na wstydliwych miejscach, wytykając siebie nawzajem palcami: „Patrzcie, patrzcie tu! – krzyczeli na zmianę. – Tak wygląda on! Tak wygląda ona!”.
Jednym ruchem ręki Bóg nakazał spokój.
– Jest coś, o czym nie wiem? – zwrócił się do ciotki. – Czego nie znam z twoich kłamliwych spowiedzi?
Opuściła głowę, wyłamując palce.
Był to ten moment, jej ostatnia szansa, by mając Stwórcę przed sobą, swojemu choremu, postawionemu na głowie światu przywrócić właściwe proporcje. I w końcu z nim – z tym Bogiem – zagrać fair play, po całości. Ale ona nagle, jakby w nią wstąpił zły duch, wysoko zadarła podbródek i zacisnąwszy pięści, zakrzyknęła hardo:
– Nie przyszłam się tu zwierzać!
I może gdyby na tym skończyła, Bóg by jej odpuścił, ale ona nie! Wprost przeciwnie, pogrążała się coraz bardziej w swojej wyuczonej, brzmiącej niezmiennie od lat opowieści o wuju, którą serwowała księżom w swoim kościele za rogiem przy okazji spowiedzi. Zbawca słuchał tego, coraz bardziej zły. W końcu nie wytrzymał.
– Starczy tego! Dość! – huknął z wysokości. – Kogo chcesz oszukać?! Mnie czy Kapitułę? – I wskazując palcem tym razem na wuja, spytał retorycznie: – A ty, bolszewiku, co masz do ukrycia? No bo masz, nieprawdaż?!
Zanim wuj się zebrał, aby odpowiedzieć, na ekranie nagle, przy dźwiękach towarzyszących temu fanfar, pojawił się napis: „Było, nie minęło. Archiwum centralne”. Biało-czarny obraz w poetyce starych przedwojennych filmów ukazywał scenę przyjścia na świat dzieci – chłopca i dziewczynki, nagich, naguteńkich, bez figowych listków jak przykazał Stwórca, w których rozpoznałam wuja oraz ciotkę. Kiedy czas przeskoczył o ponad ćwierć wieku, znów ich zobaczyłam, tym razem w kościele, wkładających sobie obrączki na palce: „I że nie opuszczę cię aż do śmierci”. Nagle ekran pękł od góry do dołu, ukazując głębię czasu i przestrzeni, w której jak na scenie pojawił się wuj, już z figowym listkiem, którym okrył nagość. Leżał wyciągnięty na wznak na kanapie, z twarzą rozjaśnioną promieniami słońca przezierającymi przez suche gałęzie zaokiennych topoli, z naprzeciwka. Dłonie miał splecione na klatce piersiowej i zamknięte oczy. Chyba nawet spał. Nad nim stała ciotka z talerzem pierogów, których nalepiła specjalnie dla niego, wsłuchując się w jego oddech. Odetchnęła z ulgą, kiedy się poruszył, ale wnet jej oczy zapłonęły gniewem, wykrzywiła usta i krzyknęła: „Dość!”. Porzuciła talerz i chwyciwszy wuja rękoma pod pachy, z desperacką siłą dźwignęła w powietrze, że tylko stopy w skarpetach zostały na kanapie, i robiąc półkolisty zakręt, rzuciła nim jak snopkiem nogami do drzwi, na odwyrtkę. „Jak trup, to do ziemi! A nie do słoneczka!” – zawołała jeszcze, po czym w dzikiej furii wypadła z salonu, a po chwili z sieni dał się słyszeć głośny trzask wyjściowych drzwi.