Czekałem na dziewiętnastkę na przystanku obok jedynego baru mlecznego w mieście, który jeszcze jakimś cudem ocalał. Na ławeczce przysiadła para znękanych życiem staruszków, zapewne bywalców tego baru. Tuż obok młody zakapturzony byczek w nazbyt luźnym dresie opowiadał drugiemu, ubranemu podobnie, głosem zwichrzonym nieco przez mutację: „(…) i nagle lookam, a tu majtki z uzdą trzyma moja dojara i woła, bym jej tejknął trochę szmalu. Lubię szmaty cool, to nie zjeba…. Tejkłem siana jeszcze na matriksy, żeby śmigała zajebaszczo"... Nastawiłem uszu niczym kapuś podczas stanu wojennego, którego ten „wporzo umcyk" w żaden sposób nie mógł pamiętać, bo ten ciągnął dalej: „… a ten pinpong walnął karpia i pyta – ściemniamy? Jakby to nie była moja laska. On zawsze trzodę robi"…
Przytkało mnie. Domyślałem się, że mówił po polsku, ale znacznie mniej – o czym mówił. Staruszkowie wstali z ławki i podeszli do mnie lekko przestraszeni: „Proszę pana – zagadnęła prawie szeptem staruszka – czy to są Kurpie, czy Kaszubi? Tak dziwnie rozmawiają"… Stanęły mi przed oczyma dawne zachwyty moich polonistek nad słowotwórczymi popisami Kochanowskiego, Trembeckiego, Mickiewicza, Leśmiana i wszystkich innych poetów-lingwistów. „Nie, proszę pani – odparłem równie ściszonym głosem – to chyba dresiarze". „Acha, nie znamy tej nacji" – szepnęła jeszcze ciszej i zrezygnowała z dalszej rozmowy. Zakapturzony byczek tymczasem spluwał sobie co chwila przez zęby i kontynuował w znajomym, acz nieznanym języku: „Mi to tito, ziomal, mówię, palmy trampki, bo dziś nie mam genów na K-3. Jutro tejkne od zgreda furę, to pościemniamy, bo moja bryka to przecież maluch po tuningu, a na to blachary nie lecą".
Nadjechał autobus – nie ten, na który czekałem, ale wsiadłem, żeby dalej podsłuchiwać ziomali. Usiadłem za nimi: „Przygas looka na mnie, jakby miał errora, ale MTV, brachu. Musiałem jeszcze uderzyć po kaszlaki i wrzucić wieśmaka, a potem na chawirę. No to sorka, spadaj, mówię mu grzecznie, siemano. Wtedy jego pizzę zlookałem i mało nie zacząłem karmić łabędzi". „Ja pier…., co za lamus! – wtrącił się ten drugi inteligentnie. „Więc RWD, wiesław, mówię mu, bo ci naje…. A on, brachu, tak z niczego, bierze mnie na bałwana, kumasz?! Taki wygib!" „HMDP – zaproponował rozmówca – naje….. mu, to skuma, kto tu bryka!" „Ale szmalarny jest! To bez trzody chlewnej z tą ustawką".
Ciekaw jestem, jak by zareagował Norwid na przedstawioną powyżej rozmowę umcyka z ziomalem, gdyby ich, „wstawszy z martwych", usłyszał. Albo – gdyby mu ktoś pokazał jego wiersz w tym nieobcym przecież języku. Przypomniał mi się wtedy fragment jednego z trenów Jana Kochanowskiego: „Giezłeczkoć tylko dała a lichą tkaneczkę, /Ociec ziemie baryłeczkę/ W główki włożył". Nie minęło pięć wieków, a już do arcydzieła poezji staropolskiej trzeba załączać słowniczek.
Gdy tak sobie myślałem, „ziomale" w pośpiechu opuścili „przegub", jakby uciekali przed „kanarinios", a mnie już całkiem nie po drodze było dalej jechać. Wysiadłem więc na następnym przystanku i dawaj „lookać" za skrótem między blokami, żeby jakoś do „chawiry" dotrzeć i, com słyszał, zapisać.
Potem zlepiłem bałwana, jebłem się na wyro, i fazę odstawiam. Aż tu laska z sąsiedztwa ustawia się u mnie na miejscówkę, a za nią pies dzielnicowy, który do mnie, żem wpie…… Kaptura. Nic podobnego, mówię grzecznie, bo jest u mnie szamunek, pokitrane i trochę bakania, więc na co mi Kaptur. A on melanż wstawia, że oczy przyduże, a uszy przymałe jak na wilka. Podpowiadam, że nie jestem wilkiem, lecz człowiekiem, a pies dodaje, że zaraz mi naje…, jeśli nie wypluję starej i Kaptura…
Dobrze, że to był sen i że się obudziłem przed rozcinaniem brzucha, bo wstawałbym jak po cesarce. Looknąłem na zegarek. Czas był na mnie. Bryka jeszcze u blacharza „na tuningu", więc musiałem wcześniej wyjść do budy, gdzie wtedy uczyłem fizy, żeby się nie narazić dyrce.
W autobusie natknąłem się na grupę wyrostków, którzy „śmigali na waksy z powodu łapanki":
- E, funfle, idziemy do paszczury na kwadrat. Będzie szczańsko.
- A nie lepiej do pubu?
- Natenczas? Nieczynny. Kolo, wyluzuj. Czeski jesteś jak wszyscy. Ale ona do ciebie czuje miętę, frajerze. Jażysz?
- Nie ciesz buły przed czasem. Czuję się jak koń po westernie.
- Tylko pościemniaj. Ja siano na obrus mam.
Wysiadłem. Oni jechali na kwadrat, ja musiałem na fizę…
Język chyba najbardziej oddaje środowiskowe i pokoleniowe różnice. Przeróżne gwary uczniowskie, studenckie, dresiarskie, slangi zawodowe lokalnie zróżnicowane, mniej lub bardziej prymitywne – aż dziw, że potrafią być twórcze, ba, niekiedy nawet zaskakująco ekspresyjne, odkrywcze. W slangu dresiarzy drażnią przede wszystkim bezpośrednie zapożyczenia z angielskiego, które zubożają ten język nieobcy. A wulgaryzmów moc wskazuje warstwę kulturową…
Wszystko się zmienia. Język musi nadążać. Jeśli nie, przywłaszcza zapożyczenia z innych jezyków. Zdumiewa jednak, że stosunkowo zamknięte środowiska tak szybko tworzą swoje, czasem niemal hermetyczne slangi, które niejednokrotnie przełamują literackie normy, bo mają w sobie więcej ekspresji i jakiegoś dziwnego wigoru. Wymyślone skróty zaskakują dziecięcą prostotą i dzięki temu niekiedy przebojem wdzierają się do języka literackiego. Casus „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", choć napisała ją Masłowska językiem dresiarskim, ale nieźle przetworzonym. Pewien znany poeta i purysta językowy poważnie się kiedyś zastanawiał, czy przymiotnik „zajebisty" to niecenzuralne słowo. I zaczął mieć poważne wątpliwości. I ma je do dziś. Zapewne było tak zawsze, że język będący bliżej życia nabierał precyzji i ekspresji, a wycmokany na salonach musiał czerpać z niego, żeby powoli i niepostrzeżenie nie obumierać. Od rusycyzmów (dacza, w tri miga) przeszedł niepostrzeżenie do anglicyzmów i już nawet filmowcy nie mogą się obejść bez O.K. Jeszcze mamy w pamięci, jak to były nasz premier wykrzykiwał na europejskim forum „yes, yes", jakby „tak, tak" miało gorsze brzmienie. Na każdej ulicy spotykamy dziś shopy, markety, a w nich napisy: sale – 50%. No cóż, język czerpie, skąd chce, żeby się nie zatrzymać w rozwoju. Można się tylko spierać, czy bardziej go rozwijają zapożyczenia, kalki językowe, dresiarskie odkrycia czy poeci-lingwiści.
PS. Na pewno nie rozwijają języka nagminnie popełniane błędy, związane z odmianą zaimka „ten" przez osoby. Kiedy słyszę w telewizji, że te dziecko niczemu niewinne, a te okno się nie domyka, myślę sobie, że to raczej świadczy o nieuctwie niż o rozwoju języka.