Zewsząd otacza nas głupota. Zanurzeni jesteśmy w niej jak w powietrzu. Tandetne reality-schow, błazeńskie talk-schow. Wystarczy odwrócić wzrok od telewizyjnego ekranu i wsłuchać się w głos. Wystarczy podsłuchać rozmowy na ulicy, czy w tramwaju. I ten cały szum medialno-reklamowy, w którym chodzi wyłącznie o to, żeby było głośno, wesoło i głupio. Imieninowe toasty, rozmowy podczas przerw w pracy. Nawet ci, którzy mają coś do powiedzenia udają – dla wesołości – głupców. Świat pozbawiony formy, zdemokratyzowany ku niższym poziomom. Inflacja na każdym kroku i w każdej dziedzinie. Kiedyś mówiło się, że coś jest technicznie i technologicznie niemożliwe. Dziś, że wszystko jest możliwe, tylko wszystko zależy od pieniędzy. Pieniądze… Właśnie, one stały się krwią dzisiejszych czasów. Napędzają ją, a raczej rozpędzają. Powodują, że kosmos staje się mniejszy, a człowiek żyje dłużej. I żyją dzieci, które jeszcze kilkanaście lat temu z powodu defektów wrodzonych umierały zaraz po urodzeniu. Cuda. Cuda techniki, technologii, medycyny, ale czy humanistyki? Literatury i sztuki?
Nie, w dziedzinach tych panuje absolutna katatonia. Niewiele powstaje w nich wartościowego i też nic wartościowego nie ginie. Wszystko natomiast jest rejestrowane, gromadzone. Powstaje wielkie wysypisko. Dawno nie byłem na występie, którego ktoś by nie rejestrował. Po co? Taki rejestrator sam nie wie, dlaczego. Chyba, aby coś robić. Zewsząd pstrykają aparaty cyfrowe, a fotografii jak na lekarstwo.
– Gdzie są? – pytam znajomych.
– Jeszcze w aparacie, może w komputerze, na twardym dysku – odpowiadają i już biegną dalej.
Po co?
Bo życie zawsze biegnie dalej, a człowieka – oprócz pieniędzy – napędza nadzieja.
Morze otaczającej nas wesołej i głośnej głupoty zdaje się być jednak rozpaczliwą reakcją na ciężar egzystencji, który ciąży na człowieku od samego początku jego istnienia. I relaksem w męczącym procesie dokonywania, wysiłkiem zbiorowym oczywiście, przez kolektywną organizację pieniądza, cudów technicznych, technologicznych i medycznych.
W tej organizacji każdy się liczy, choć różną wagą. Sprzątaczka, która przeciera flanelową szmatką ekran komputera i nawiedzony informatyk, który wyciska z tego komputera ostatnie, a raczej przedostatnie soki, bo postępu w tej dziedzinie nigdy nie będzie końca.
Chwalę dzisiejszą rzeczywistość? Chyba tak, bo gdy wyciągnie się takiego pajacowatego wesołka imieninowego na papierosa na balkon, to można z nim całkiem sensownie porozmawiać. O polityce i psychologii, choć terminów naukowych nie użyje. Nie mówiąc już o jego specjalistycznej dziedzinie, w której grzebie na jakimś tam wysokim poziomie wąskiej specjalizacji. Tylko nie o Inflantach, ale przecież nie wszyscy wszystko muszą wiedzieć. Dużo oczywiście w tej rozmowie wiedzy z telewizora, ale mózg u współczesnego człowieka zazwyczaj pracuje. Chyba sprawniej niż średniowiecznego rzemieślnika, nie mówiąc już o starożytnym chłopie.
I to – pełniejsze wykorzystanie mózgu – jest chyba wyższością XXI wieku nad wiekiem I.
A może tylko starością. Bo świat, a raczej człowiek w obecnych odsłonach, chyba rzeczywiście jest mniej dziecięcy. Bo głupota w tym osoczu nas otaczającym nie jest wcale symptomem dziecięctwa, tylko raczej zmęczenia. Wiek XXI to wiek zmęczenia mimo coraz większych porcji wolnego od realnej pracy czasu, ale za to czasu przeinwestowanego przez przeróżne bodźce za sprawą nawałnicy medialnej i informatycznej.
Od pewnego czasu zauważyłem, że noce są w moim mieście spokojniejsze, bo są one jednym ratunkiem dla zmęczonych swoimi wytworami ludzi. Tylko, że rankiem nie budzą się wcale odmłodzeni... To niższość wieku XXI wobec wieku I.