Tylko się nie trwóż, Saskia. A możesz mi być jeszcze tak strasznie potrzebna, że chyba tylko śmierci.
K. I. Gałczyński
Mama, Saskia? Mama była maleńka, wiesz, taka trochę prawdziwa, a trochę zmyślona. Trochę z blachy, trochę z drutu, a jeszcze więcej z waty.
Kiedy byłam mała, Saskia, to wydawało mi się, że mamę można nakręcić, jak zegarek. Ubzdurałam sobie wtedy, że ona ma na plecach taką specjalną klapkę, którą można będzie otworzyć i obserwować cały ten zadziwiający i niepojęty mechanizm trybików, kół i śrubek -to by było trochę jak rozkręcanie starego budzika, na pewno wiesz, o co mi chodzi, Saskia. Nie patrz tak na mnie, mogłam mieć wtedy najwyżej pięć lat. A ty nigdy nie zastanawiałaś się, jak i dlaczego to wszystko działa? Teraz już wiem, że oglądanie trybików i śrubek absolutnie niczego nie wyjaśnia, ale wtedy...
Wiesz, kiedyś w nocy mama usnęła szybciej niż ja -wtedy podciągnęłam górę od jej piżamy i znalazłam, w końcu znalazłam tę cholerną klapkę, Saskia, i nakręciłam mamę, nakręciłam ją swoim małym pięcioletnim paluszkiem. Brzmi śmiesznie, prawda? Ale nie było śmiesznie. Bo widzisz, Saskia, niektórych zegarów po prostu nie da się już zatrzymać. Ich wskazówki wirują coraz szybciej i szybciej, aż cały mechanizm topi się, zupełnie jak na obrazach Dalego.
No i mama, Saskia, mama po prostu przeciekła nam wszystkim przez palce. I już jej nie ma.
Pierwszy
Siedział tam przedwczoraj, wczoraj; siedział tam dwa tygodnie, miesiąc, rok temu. Alicja, patrząc na niego, miała nieodparte wrażenie, że jest przykuty do tej ławki przy Wizytkach. A dzisiaj było tak na pewno -w taki mróz tyłek musiał mu najzwyczajniej w świecie przymarznąć do zimnego drewna.
Ciemna kurtka, ciemne włosy, nawet usta miał ciemne w jakiś dziwny, niepokojący sposób, odzywający się gdzieś w okolicach żołądka. A teraz na tle drzew, w których nie zostało już nic z zieleni, wydawały się być jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj.
Wiedziała, że nie wytrzyma, że w końcu ciekawość weźmie górę. Nie wytrzymała. Podeszła do niego swoim lekkim, tanecznym krokiem.
W czerwonych z zimna dłoniach trzymał notes i obgryziony ołówek, którym zapisywał coś od czasu do czasu.
-– Jak długo czekasz? -zapytała po prostu, to było zresztą pierwsze pytanie, jakie przyszło jej do głowy.
-– Och, ja i czas nie bardzo się lubimy -– odparł, unosząc głowę i mrużąc oczy w nieco koci sposób. – Zobacz.
Zaczął pisać w swoim notesie jakieś zdanie, Alicja nie była w stanie zobaczyć, co dokładnie napisał, bo litery zaczęły znikać, jak gdyby ktoś wycierał je natychmiast niewidzialną gumką -od lewej do prawej strony.
-– Widzisz teraz? Nie wydaje ci się to być znaczące? -spytał, mrugając do niej porozumiewawczo.
-– Trochę się w tym wszystkim gubię.
-– Nie dziwi mnie to. Wcale mnie to nie dziwi, Alicjo -wyszeptał, patrząc na nią badawczo.
A kiedy potem całowali się na tym mrozie, to jego usta były pełne krwi i tak gorące, że Alicja znowu poczuła dziwne mrowienie w okolicach żołądka -nie tyle z podniecenia, co z niepokoju.
Tata lubi powtarzać, że wszystkie jesteśmy takie same. Znikamy zawsze jesienią, zostają tylko stare fotografie na brudnych ścianach i kropla trucizny, którą każda z nas nosi w sobie, jakbyśmy, Saskia, były tylko pojemnikami na ten jad, szklanymi flakonikami, chodzącymi, mówiącymi fiolkami. Niesprawiedliwe, prawda? Kiedyś tego nie znosiłam, mówiłam mu zawsze, żeby przestał, żeby przestał tak myśleć. Ale teraz jest mi już trochę wszystko jedno. Przyzwyczaiłam się.
A im jestem starsza, tym bardziej przekonuję się, że on jednak ma rację. Bo widzisz, Saskia, jeśli znowu będzie kiedyś ktoś, wiesz dobrze, Saskia, o co chodzi, to ja też odejdę. Jesienią. A fotografie będą blaknąć na ścianach jeszcze brudniejszych niż poprzednim razem. I w kółko ten sam melodramat.
Drugi
A więc jesteś, przyszłaś nareszcie. Wiedziałem, że przyjdziesz, że w końcu musisz przyjść, panno, panno bezbożna, nimfo. Kiedy podchodzisz do mnie, zwiewnie i lekko, cała w zieleni późnoczerwcowych drzew, to z zachwytu zamarza nawet słońce, wiesz?
Krakowskie jest teraz prawie puste, snują się po nim nieliczni nieciekawi nieszczęśnicy, cali spoceni w swoich garniturach, w białych bluzeczkach, w ciemnych spódniczkach -– oglądasz się odruchowo przez ramię, jakbyś sprawdzała, czy na pewno patrzą. Nie, nie patrzą, tylko ja mogę na ciebie patrzeć, Alicjo, jesteś cała w moim spojrzeniu.
Alicjo. Jeszcze zanim poznałem twoje imię, wiedziałem, że brzmi ono właśnie tak. Po prostu musisz mieć na imię Alicja, te trzy zgłoski pasują do ciebie idealnie, zamykają twój rozmazany kształt wreszcie w jakimś konturze. Zresztą, wy wszystkie jesteście Alicjami, a my musimy znikać w was bezszelestnie.
Och, wiem o tobie wszystko, Alicjo znikająca za lustrami, ginąca w szybach. Wiem, gdzie mieszkasz, wiem, z kim się spotykasz. Wiem nawet, jaką kawę kupujesz w sklepiku naprzeciwko twojego domu. Oglądam wieczorami zarys twojej smukłej sylwetki na tle firanek i czuję, jak głośno bije mi wtedy serce.
Stój tutaj, pochylaj się nade mną całą wieczność, błagam, nie prostuj się już nigdy. Powinienem powiedzieć ci teraz coś romantycznego, może to, że cały spadam prosto w twoje oczy, że wszystko wokół szepcze mi twoje imię. Ale teraz potrafię tylko siedzieć i milczeć. I jeszcze myśleć o twojej nagrzanej słońcem skórze, która pachnie jakby brzoskwiniami, mój Boże, dlaczego wy wszystkie zawsze pachniecie brzoskwiniami, więżąc nas w tym zapachu, w tym i żadnym innym.
Krzyczysz coś do mnie, a ja nie rozróżniam słów. Jesteś taka piękna, kiedy się złościsz, Alicjo.
Myślę o tym, że chciałbym cię mieć tutaj nagą, gładzić idealną krzywiznę twoich piersi, niepotrzebnie ukrytych teraz pod kwiecistym materiałem letniej sukienki. I to za dużo, Alicjo, za dużo, bo kiedy stoisz obok mnie, kolejny krok kolejny raz za blisko, to to wszystko staje się po prostu nie do zniesienia. Zaciskam pięści. Bo przecież nie wiesz, o co w tym chodzi, prawda, dziewczynko? Gubisz się w tym wszystkim, widzę to, nie wiesz, nie możesz wiedzieć, że właśnie wydałaś wyrok sama na siebie, że jesteś już na mnie skazana.
Kiedy cię w końcu całuję, to w ustach czuję delikatny smak nagrzanych słońcem brzoskwiń i zaczyna brakować mi oddechu. Chwilę później dusimy się już razem. Potem już tylko umieramy.
To głupie, Saskia, ale wszystko jest dobrze, dopóki nie zaczniesz się zastanawiać. Jeszcze mniejsza o samo zastanawianie się, ale próby zwerbalizowania tego, ujęcia w sztywne ramy słów...
Byłoby prościej, gdyby ktoś powiedział o mnie, jak o Madze, że moim ptakiem kos, moim kolorem żółty, a moim mostem Pont des Arts; gdyby ktoś był w stanie wywróżyć mnie z dłoni Oliveiry. Ale niestety, tak się nie dzieje i jestem, Saskia, skazana na siedzenie tu i gapienie się w pustą przestrzeń, bez sensu, bez sensu, bez sensu. Przestrzeń bez sensu, pusta bez sensu i w tym wszystkim ja też bez sensu.
Bo co, Saskia? Bo moim kolorem zieleń, a moim ptakiem wróbel? Ale czy na pewno? Saskia, to jest właśnie to pytanie: czy na pewno? A co to ma za znaczenie, pytasz, patrząc na mnie z tym swoim kpiącym uśmieszkiem. Ale widzisz, jeśli nie ma znaczenia, to nie jest lepiej, tylko gorzej, Saskia. Zawsze gorzej.
Tobie jest łatwiej, Saskia, jesteś zamknięta w sztywne ramy czasu i przestrzeni, które nadają ci jakiś konkretny wymiar. A ja...
Czasem dochodzę do wniosku, że może nie warto nad tym wszystkim rozmyślać, że może lepiej byłoby rzucić się w fale, zamiast wiecznie poruszać się na powierzchni, dryfując bezładnie i dając się przenosić z jednego miejsca w drugie. I czasem, ale tylko czasem, Saskia, wydaje mi się, że w tym wszystkim chodzi nie o to, żeby nie mieć żadnych pęknięć, tylko żeby umieć je pozszywać, połączyć dwa brzegi cienką nitką i iść dalej. Jak myślisz, Saskia? Co lepsze: pęknięcie czy szew? A możesz brak pęknięć? Hm?
Trzeci
- – Nazywają mnie morderczynią mężczyzn -– powiedziała, nachylając się do mnie poprzez szerokość stolika. Była już lekko wstawiona, ale nadal uśmiechała się tym uśmiechem, o którym z pewnością myślała, że jest godny Salome. Nie wiedziała, nie mogła wiedzieć, że dla mnie i dla każdego z siedzących na tej sali mężczyzn ten uśmiech budził tylko litość, nie pożądanie.
Przysiadła się do mnie jakieś pół godziny temu, a ja w pierwszej chwili pomyślałem, że mi przeszkadza, że nie mogę czytać książki, którą przyniosłem tu ze sobą, a której pewnie już nigdy nie przeczytam, jak zawsze, kiedy ktoś przerywa mi lekturę na samym początku. Ale potem stwierdziłem, że w sumie wszystko jedno i że może ta rozmowa pomoże jakoś przetoczyć się sennemu i smutnemu wieczorowi, a ja minę ten punkt na szczycie wzgórza w miarę bezboleśnie i potem będę mógł już tylko powoli opadać. Banał tej myśli zawstydził nawet mnie, ale co zrobić.
Zrobiłem dłonią zapraszający gest, nie mówiąc ani słowa.
- – Alicja – -rzuciła do mnie, siadając z wdziękiem, jakby jej imię miało jakiekolwiek znaczenie. Szczerze -wolałbym go nie znać, byłoby jakoś łatwiej. Alicja. Nawet ładnie.
Ale nie, ona sama nie była specjalnie ładna, raczej trochę nijaka, w czarnej sukience z dużym dekoltem, który wydał mi się dziwnie prowokujący.
- – Miałam dwóch narzeczonych – -rzuciła od niechcenia, a ja z trudem powstrzymałem chęć sięgnięcia z powrotem po książkę. -Jeden zginął w wypadku, a drugi popełnił samobójstwo.
Pewnie powinienem w tej chwili coś powiedzieć, bo patrzyła na mnie wyczekująco, wyraźnie oczekując jakiejś reakcji z mojej strony.
- – Może zamówimy wódkę – -zapytałem więc, myśląc, że jedynym alkoholem, który do niej tak naprawdę pasuje, jest właśnie wódka – -zimna i pożywna, którą będzie mogła wypić jednym haustem z ziębiącego szczupłe palce kieliszka, podczas gdy źrenice będą jej mętnieć niepostrzeżenie coraz bardziej i bardziej.
Kiwnęła tylko głową, nie mówiąc nic, ale ja wiedziałem, że będę musiał wysłuchać opowieści i godziłem się na to, bo to cena, jaką muszę zapłacić za to, by potem móc objąć jej szczupłe, ciepłe ciało i wyjść razem z nią w czerwcowy wieczór, duszny i lepki, żebyśmy w końcu mogli wylądować razem na mojej skrzypiącej kanapie. Z głośników leciał jazz i pomyślałem, że to może nie takie złe, że taka historia nawet pasuje do jazzu i wszystko zaczyna się jakoś układać.
Wróciłem do stolika z dwoma kieliszkami w dłoni i już wiedziałem, że to za mało – -do wysłuchania jej historii potrzebne byłoby chyba całe morze wódki i całe godziny jazzu, tak była nudna i banalna.
- – Podciął sobie żyły -– powiedziała, bawiąc się pełnym kieliszkiem, a jej czerwone paznokcie wyglądały jak krople krwi. -– Wcześniej napisał do mnie list, mam go przy sobie. Chcesz przeczytać?
- – Wypijmy lepiej.
Wypiliśmy. Nic się nie zmieniło poza tym, że ona wyglądała jakby trochę ładniej, ale tylko trochę.
- – Zabił się dwa lata temu. Jego matka weszła do mieszkania, a on leżał w wannie pełnej krwi, makabra. Groziła mi potem policją. Stara wariatka, nigdy jej nie lubiłam.
Wzruszyłem ramionami.
- – Myślisz, że mógł się zabić przeze mnie? – -zapytała, patrząc na mnie badawczo.
Z trudem opanowałem chęć, żeby podejść do niej, potrzasnąć nią i krzyknąć: spójrz na siebie dziewczyno, kto mógłby się chcieć zabijać z twojego powodu? Zamiast tego powiedziałem tylko:
- – Może.
– Może to zawsze odpowiedź najbliższa prawdy, słowo dokładnie pośrodku niczego.
- – A ten, który zginął w wypadku?
- – To było jeszcze wcześniej. Miał przyjść po mnie i mieliśmy iść do kina, rozumiesz. No ale nigdy nie dojechał. Potrąciła go ciężarówka, kierowca był zupełnie pijany -– dodała rzeczowym tonem, pochylając się w moją stronę, a pod stolikiem poczułem jej okrągłe kolano niebezpiecznie blisko mojego. Zachciało mi się śmiać.
Wypiliśmy znowu dwie wódki i jeszcze dwie, i jeszcze, a jej źrenice mętniały coraz bardziej, ale na twarzy miała ten cholerny uśmiech plastikowej Salome z podmiejskiego bazaru. Zaczęła szukać w torebce tego listu, żeby mi go pokazać, a ja myślałem o tym, czy wychodząc zostawiłem kanapę już rozłożoną i czy na pewno mam w domu prezerwatywy.
Nie spytałem, czy była na ich pogrzebach, ale wyobrażałem ją sobie w czarnej, prowokującej sukience, pod obstrzałem wrogich spojrzeń pogrążonych w bólu rodzin, jak stoi dumna i blada tuż przy samej trumnie, nie zważając na nic i na nikogo. Albo nie: jak przychodzi, w ciężkiej, żałobnej sukni i kto wie, może nawet kapeluszu z woalką i rzuca się w spazmach do otwartej trumny, całując zimne ciało czegoś, co kiedyś może nawet kochała. A potem wraca do swojego pokoiku z wąskim tapczanikiem i sztucznymi kwiatami w wazonie i godzinami patrzy na zdjęcia, które stoją porozstawiane wszędzie w tandetnych ramkach. Tak, te tandetne, pozłacane ramki pasują do niej, pasują do jej rozmazanego po czwartej wódce makijażu, pasują do krwistej czerwieni paznokci.
- – Umarł od razu? – -zapytałem, nagle przerywając ciszę, która zapadła nad naszym stolikiem.
- – Nie, leżał w szpitalu cały tydzień.
- – Byłaś przy nim? -– Właściwie nie musiałem pytać. I tak wiedziałem, że skłamie.
- – Oczywiście.
Tak, skłamała, widziałem to. Zastanawiało mnie tylko, po co. Nie, to niemożliwe, żeby siedziała przy umierającym facecie cały tydzień, niemożliwe, że mogłaby przyjść do niego chociaż raz. Raczej przyszła do knajpy, dokładnie takiej, jak ta i przysiadła się do jakiegoś gościa, może nawet podobnego do mnie, mówiąc mu, że jej narzeczony właśnie umiera. I nie jest wykluczone, że to właśnie ten gość potem podciął sobie żyły.
Pomyślałem, że muszę skończyć już z piciem, bo potem będę całkiem do niczego, kiedy ona spojrzała na mnie, a jej wzrok był zaskakująco trzeźwy i już wiedziałem, jak to wszystko się skończy. Wyjdziemy stąd, obejmę jej talię ciepłą i szczupłą, a potem pojedziemy do mnie i będziemy razem, a ja będę myślał tylko o tych jej dwóch narzeczonych i o tym, czy ona była na ich pogrzebach i czy miała tę samą sukienkę, co dzisiaj, czy może kapelusz z woalką. A potem pomyślę jeszcze o kobiecie, która przyszła kiedyś do mnie i powiedziała, że chce ze mną zdradzić swojego narzeczonego, bo, mówiła, chce się przekonać, jak to jest, a ja odmówiłem jej wtedy w przypływie idiotycznej męskiej solidarności i żałuję do dzisiaj, bo ona była naprawdę piękna, rude włosy i zielone oczy, a teraz nie wiem już o niej nic, znam tylko jej imię i nazwisko, które już zdążyła na pewno zmienić i zastanawiam się cały czas, czy zrobiła to z kimś innym, czy dała spokój.
- – A co z tą matką?
- – Jaką matką? – -zapytała nieprzytomnie, ale ja wiedziałem, że doskonale wie, o co pytam, tylko unika odpowiedzi.
Patrząc na jej rozmazany makijaż już wiedziałem, że po trzech dniach od chwili, kiedy ona, Alicja, ode mnie wyjdzie, ja pewnie też umrę. Zginę od, nie wiem, ciosu noża gdzieś pod żebra z powodu, który nic mnie nie obchodzi, a potem wykrwawię się idiotycznie na pustym chodniku. I wtedy ona będzie może płakać na moim pogrzebie, a może nie, kto wie, i jeszcze tego samego dnia przyjdzie do tej knajpy, w której teraz siedzimy, i przysiądzie się do jakiegoś mężczyzny, mówiąc mu to samo, co dzisiaj mnie, z tym, że narzeczonych będzie nie dwóch nie trzech.
Wstała, chwiejąc się lekko na nogach. A ja objąłem jej talię szczupłą i ciepłą.
Wyszliśmy.
Cdn.