U mojego kolegi, poety Gandzika, najmniej podobały mi się wiersze, jakie płodził w trudzie i w znoju, a najbardziej jego żona, Bożena. Dobrze przez naturę wyposażona w biuście i na zapleczu. W talii wąska jak osa. Pulchna, ale postawna, wysoka, ładna brunetka, z zachęcającymi wargami. Potulna, nauczona we wszystkim wyręczać męża. Wyprać, wyprasować i nakarmić. A przy tym cicha, dobra gospodyni. Do tańca i do różańca. No, mój ideał!
Gandzik trzymał ją krótko. Kiedy zaprosił mnie do siebie na niedzielny obiad, jego zastraszona żona tylko podawała wystawne i świetnie przyrządzone dania niemal na paluszkach. Zaraz potem wycofywała się do kuchni. A jeszcze Gandzik od stołu ciągle ją krytykował i nękał na odległość jakimiś bardzo złośliwymi uwagami. Traktował ją jak kuchtę i popychadło, z zajadłą pogardą.
Nie podobało mi się to, ale cóż, byłem gościem, w dodatku mieliśmy ważne sprawy organizacyjne do obgadania. Nie należałem do rodziny, niewiele miałem do powiedzenia. Przypuszczam, że czasem posuwał się nawet w stosunku do żony do rękoczynów, bo kiedyś widziałem dziwne ślady, jakby odciśniętych palców, na jej ramionach prześwitujące spod krótkich rękawów sukienki. Zyskałem pewność w tym względzie, kiedy zobaczyłem wielki siniec pod jej okiem. Gandzik patrzył na swoje dzieło z nieukrywaną satysfakcją i kątem oka sprawdzał, czy robi to na mnie wrażenie.
Miał w sobie jakieś ukryte sadystyczne instynkty i nawet trochę się go obawiałem, kiedy po ostrych, żeby nie powiedzieć chamskich, uwagach wobec Bożeny, nagle zaczynał się do mnie przymilać i udawać fajnego i przyjaznego faceta. Zalatywało, i to mocno, hipokryzją. Albo chciał przede mną pokazać, jaki to z niego samiec. Pan i władca. Widocznie uważał żonę tylko za pomoc domową i sprzątaczkę. Jeszcze jako naczynie do rodzenia dzieci. Potomstwa jednak nie mieli za dużo, jednego chłopca w wieku przedszkolnym, zajętego w kącie swoimi zabawkami.
Bywałem u nich dość często, ponieważ poeta Gandzik był istnym gejzerem gorących pomysłów o charakterze artystyczno-imprezowym. Pracował w Domu Kultury, miał dobre układy w partii i jej młodzieżowych przybudówkach, skąd czerpał niezbędne finanse w dużych ilościach. Nie wiem, jak to robił, innym odmawiano, ale na jego imprezach zawsze było bogato.
Wszędzie miał chody i znajomości. Szastał prezentami i obietnicami. Dbał, żeby do wierszy akompaniował dobry zespół muzyczny. Do tego świece, reflektory, żarcie, przekąski i oczywiście wódka. Niby niejawnie, gdzieś z torby, spod stołu, ale zawsze była. Ktoś za to płacił, pewnie w rachunkach alkohol ukryty był pod innymi wydatkami. Ale Gandzik umiał, Gandzik potrafił i co najważniejsze Gandzikowi się chciało. Normalnie poeci olewali wszystko: ustrój, partię, karierę, małżeństwo. Ale Gandzik był inny, planował swoje życie z zegarkiem w ręku i co do złotówki.
Robił świetne imprezy dla środowiska, ale nie zapominał też o sobie. Piął się do góry po szczebelkach, awansował powoli acz systematycznie. Ambicje miał duże, sięgał wysoko, patrzył daleko. Kto wie, po linii partyjnej mógł zajść nawet do Ministerstwa Kultury w Warszawie. Ale to chyba na starość, na razie widział się we władzach wojewódzkich. Tu miał swój naturalny teren działania i pole, a właściwie kulturalny ugór, do zaorania. Nie zapominał też o zarobku: ciągle jeździł pociągami przyjaźni a to do Moskwy, a to do Petersburga, noszącego wówczas imię wodza rewolucji, czyli do Leningradu. Przywoził stamtąd złotą biżuterię i telewizory kolorowe, które to wyroby sprzedawał z dużym zyskiem na krajowym rynku.
Swoją karierę literacko-polityczną Gandzik budował spokojnie i z rozmysłem. Przede wszystkim zaprzyjaźnił się z prominentnym literatem Brzdylem, członkiem PZPR, piszącym pod pseudonimem życiorysy sławnych komunistów przedwojennych. Jednak Brzdyl patrzył na Gandzika podejrzliwie. Uważał go za potencjalnego konkurenta do zaszczytów, dyplomów i orderów jemu przynależnych, a przede wszystkim do partyjnej kasy.
Od Solidarności Gandzik trzymał się z daleka, co zostało zauważone przez partię. Dlatego po zniesieniu stanu wojennego kariera jego zaczęła przyspieszać. Zasłynął jako organizator wielkich spędów literackich w letniskowych miejscowościach pod Kielcami. Kogo tam nie było? Byli chyba wszyscy liczący się wówczas w kraju. A nawet pojawił się Allen Ginsberg, ściągnięty z Krakowa, gdzie akurat przebywał. Imprezę zaszczycił sam Wojciech Żukrowski, wówczas gwiazda jaruzelskich mediów. Gandzik osobiście częstował go najlepszymi alkoholami w towarzystwie specjalnie oddelegowanej poetessy-hostessy.
Okrągły stół wywrócił wszystko do góry nogami. PZPR przestała istnieć, a z nią przybudówki młodzieżowe. Skończyły się pieniądze na imprezy. Dobrze się zapowiadająca przyszłość w administracji legła w gruzach.
Gandzik przycichł i skapcaniał. Misternie szykowany plan zawodowego awansu był nic nie wartym marzeniem, archiwalnym zabytkiem. W dodatku poznał jak mówił „kobietę swojego życia". Była to młoda, rozkapryszona dziewczyna. Lubiła ekstrawaganckie stroje, uważała się za artystkę. Jej ulubionym kolorem był czerwony, z czym się ostentacyjnie obnosiła.
Wdepnąłem kiedyś do ich nowego gniazdka. Meble nowoczesne, wszystkie w kolorze czerwonym, nawet w kuchni. Dziewczyna rozwalona w swobodnej pozie w fotelu, a Gandzik w fartuchu gotujący obiad. Spocony i zziajany uwijał się między kuchnią a salonem. Dziewczyna wyrażała się o nim pogardliwie „kuchcik". Opowiadała jakieś jego towarzyskie niezręczności i obciachy. Gandzik z promiennym uśmiechem, usługiwał „damie swojego serca", jak się górnolotnie wyrażał.
- Cholera, ale upadek – pomyślałem. – Ale najważniejsze, że Gandzik jest szczęśliwy.
Zadowolona z rozstania była też jego pierwsza żona. Spotkałem ją na kawie w Klubie Dziennikarza, mówiła, że była przez Gandzika psychicznie terroryzowana. Często ją bił po prostu. Nie umiała od niego odejść. Wychowana była po katolicku, uważała, że żona musi być mężowi posłuszna.
Tymczasem Gandzik, facet do tej pory zdrowy jak byk, zachorował. Wykryto u niego w mózgu tętniaka, który w każdej chwili mógł się rozlać. Gandzik, podłamany, przesiadywał sam w domu, wśród czerwonych mebli. Ich kolor kojarzył mi się z krwią. Wrócił do pisania wierszy. Pokazywał mi swoje nowe utwory, chciał, żebym napisał wstęp do jego zbiorku. Ze względu na starą przyjaźń.
Siedzieliśmy w jego czerwonym mieszkaniu, a Gandzik czytał mi i objaśniał swoje wiersze. Zdobył już pieniądze na tomik przez znajomości w Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdzie się zapisał i zamierzał odnowić swoją działalność społeczną. Słuchając wierszy Gandzika zauważyłem, że powtarza się w nich motyw białej maski, w jaką ubiera się śmierć, kiedy przychodzi do swojego wybrańca.
Jego młodej żony często nie było w domu. Jeździła w trasie jako wokalistka z zespołem muzycznym. Kiedy wracała, miała do niego pretensje, że jest nikim, mało zarabia, a w dodatku ma tego nieszczęsnego tętniaka. Gandzik się tym nie przejmował. Był zakochany, nie wierzył w śmierć, zaangażował się znów w wielką politykę. Zaczął propagować młodego działacza o nazwisku Aleksander Kwaśniewski. Zawsze miał politycznego nosa.
A jednak stało się, Gandzik zmarł nagle na drabinie malując sufit. Białe plamy farby na jego twarzy sprawiły, że wyglądał jak w masce klauna. Właśnie odświeżał i upiększał swoje nowe gniazdko, w którym wydawał się być szczęśliwy. Można by pomyśleć, że ironiczna śmierć z jego wierszy założyła mu na martwą twarz swoją maskę.
Chociaż znał mnóstwo ludzi - na jego pogrzeb przyszło ich niewielu. Płakała tylko Bożena, jego pierwsza żona.
- Zdzisław Antolski
- "Akant" 2012, nr 11
Zdzisław Antolski - Maska klauna
0
0