Zatrudniłem się, korzystając z protekcji Małgorzaty, wówczas już mojej nieformalnej narzeczonej, w Salonie Gier Automatycznych, w sali z jednorękimi bandytami. Maszyn było kilkanaście. Przechadzałem się za plecami „zawodników" i patrzyłem czy wszystko jest w porządku, czy nie oszukują, nie niszczą sprzętu albo nie kombinują w inny sposób, na przykład zamiast żetonów zakupionych w kasie, nie próbują wrzucać jakich metalowych podróbek. Kiedy było pustawo, robiłem sobie kawę, wychodziłem przed budynek na papieroska i czytałem ostatni numer „Twórczości". Zresztą wtedy wszędzie wolno było palić, przy każdym automacie stała chybotliwa metalowa popielniczka. Małgosia pracowała jako kasjerka. Kiedy był mniejszy ruch mogliśmy sobie pogadać. Po pracy, wieczorem szliśmy razem do Klubu Dziennikarza na kolację. Zawsze tam była okazja do wypicia i pogadania. W pierwszej sali siedzieli głównie szachiści. Ale już wieczorem znikali gdzieś, bo gwar z drugiej sali, biesiadnej, przeszkadzał im w należytym skupieniu uwagi nad figurami królewskiej gry.
Często przysiadał się do nas Franek, starszy ode mnie o piętnaście lat facet z bródką, w przyciemnionych okularach i w wytartych dżinsach. Był niesamowitym gadułą, gęba mu się nie zamykała, widać było, że opowiadanie różnych historii sprawia mu niemal erotyczną przyjemność, że jest od gadania niemalże uzależniony jak narkoman.
Po wypiciu kilku kieliszków zawsze wracał do jednego tematu – swojej młodości, studiów w Warszawie, występów teatralnych w STS–się oraz przyjaźni z Agnieszką Osiecką.
– To były czasy – mawiał – potrafiliśmy z Agnieszką przy winie przegadać całe noce. Mówiliśmy o wszystkim, o życiu, poezji, sztuce, miłości. Tak, Agnieszka to była fascynująca dziewczyna. Piękna i mądra. A czy wiesz, że byłem z nią na autostopie we Francji? Wyobraź sobie, co za przygoda, swoboda, słoneczne lato, Prowansja, tanie wino i ja z Agnieszką na szosie, łapiemy przejeżdżające samochody.
Franio cały czas dawał nam do zrozumienia, że między nim a Agnieszką Osiecką było coś więcej niż przyjaźń. Jakiś burzliwy romans.
– Ale wiesz, Agnieszka często zmieniała partnerów – mówił ze smutkiem w głosie.
Podobno podczas podróży po Francji odwiedzili samego Giedroycia w jego podparyskiej siedzibie.
– Niestety, Marka Hłaski już nie zastaliśmy – martwił się szczerze Franio. – Wyjechał do Izraela, ale przysyła mi swoje nowe książki z serdecznymi dedykacjami. Nie zapomniał o starym druhu.
Był Franciszek dzieckiem października 56. Czytelnikiem „Po prostu", „Polityki" i książek Hłaski. Właśnie takim „pięknym dwudziestoletnim" pozostał, uwięzionym w ciele pięćdziesięciolatka, z zaokrąglonym brzuszkiem, pijącym raczej nadmiernie i żyjącym wspomnieniami z młodości. Kiedyś do Klubu Dziennikarza późnym wieczorem weszła zdenerwowana żona Franciszka. Nie robiła awantur, ale prosiła go, żeby wrócił do domu, bo są jakieś problemy z trójką dzieci. Franek zrobił jej straszną awanturę, wyrzucił za drzwi Klubu, ale stracił całkowicie humor i już tego wieczoru ani razu się nie odezwał, co w jego przypadku było rzeczą bardzo dziwną.
Podróż na Zachód sprawiła, że stał się mocno sceptyczny, co do przyszłości socjalizmu.
– Wiesz, na Gomułkę to ja się nabrałem, ale na Gierka to już się nie dam nabrać – mówił.
Lubił zaczynać opowieść od słów: – Pewnego pięknego dnia, wspólnie ze Zbyszkiem Cybulskim i Bobkiem Kobielą, wybraliśmy się na wódkę do „Kameralnej"… Ale i tak zawsze kończyło się wszystko na Agnieszce Osieckiej. Na jej cudownych piosenkach i wspaniałej osobowości.
Franciszek twierdził, że jest autorem wielu tekstów piosenek, skeczy, a także wierszy. Podobno jego piosenki śpiewano w STS–ie. – Moje wiersze poprawiała sama Agnieszka Osiecka – mówił z dumą, ale nigdy ich nikomu nie pokazywał.
– Mam w domu kilka zeszytów z moimi tekstami – lubił prawie co wieczór opowiadać. – Są naprawdę dobre. Może kiedyś je wam pokażę. Jak będzie nadzwyczajna okazja. Święto. Ale najpierw muszę je przepisać na maszynie, bo są prawie nieczytelne, pisałem je zazwyczaj po pijaku. Tylko ja mogę je odczytać.
Kiedyś wracałem do domu z Klubu Dziennikarza taksówką, oczywiście byłem lekko podcięty i przy wysiadaniu nieszczęśliwie przytrzasnąłem sobie drzwiami palec serdeczny. Palec w krótkim czasie niesamowicie spuchł, na końcu utworzył się jakiś upiorny sinawy skrzep z zaschniętej krwi i resztek skóry. Bolało niemiłosiernie, ale bałem się iść do lekarza. Wszędzie w przychodniach były makabryczne kolejki, trzeba było czekać godzinami, więc jakoś wytrzymywałem, z dnia na dzień odwlekałem wizytę u lekarza. Ale nie przestałem bywać w Klubie, gdzie tłumiłem ból palucha przy pomocy alkoholu. Pewnego dnia do mojego stolika przysiadł się Franek.
– Człowieku, co się stało z twoim palcem, gdzie ty go włożyłeś? – zawołał jak zwykle teatralnie i przesadnie głośno. Przypominał mi swoim zachowaniem doktora Cottard z powieści Prousta „W poszukiwaniu straconego czasu".
Opowiedziałem swoją niemiłą przygodę z drzwiami od taksówki. Franek, nie przestając tokować, wypił szybko kilka wódek, jedna po drugiej, i powiedział po żołniersku, tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Chodź ze mną, nie potrwa to długo.
Wyszliśmy na gwarną ulicę, a Franek cały czas gadał i po minięciu kilku przecznic weszliśmy do szarego budynku pobliskiej przychodni lekarskiej. Szliśmy długimi korytarzami jak w labiryncie, przychodnia mieściła się w jakiejś przedwojennej kamienicy, a na końcu zobaczyłem gabinet chirurga, przed którym czekał tłumek pacjentów. Na drzwiach wisiała tabliczka z nazwiskiem Franciszka.
W gabinecie Franio złapał mój obolały paluch w żelazny uścisk swojej medycznej łapy, odkaził go jakimś płynem, a potem wziął do ręki powykręcane, błyszczące chromem nożyczki i zgrabnym acz zdecydowanym ruchem odciął ten mój czop z krwi i resztek ciała. Zabolało, ale krótko. Potem kazał siostrze opatrzeć bandażem krwawiącą ranę i wyrzucił mnie za drzwi, bo dobijali się wściekle następni pacjenci.
Pechem życiowym i nieszczęściem Franka było, że mieszkał nad rustykalną knajpą z ukraińskim menu o nazwie „Winnica", znaną z hucznych dancingów i firmowego dania, jakim było żarkoje, czyli gęsty gulasz pod pokrywą z ciasta podawany w pękatym garnuszku. Franek z rodziną mieszkał piętro wyżej. Mnóstwo znajomych z Klubu, niedopitych lub tylko podochoconych, którzy zbłądzili w okolice knajpy wpadało do niego do domu w odwiedziny, nierzadko z flaszką lub pełnym portfelem. Franek, nałogowy gaduła i przyjaciel wszystkich, nie umiał odmawiać, a jego żona była zbyt potulna, aby wziąć na siebie ten niewdzięczny obowiązek – wyrzucania za drzwi niechcianych i podchmielonych gości. W efekcie Franek strasznie się rozpił i zaczął mieć z tego powodu kłopoty w pracy.
Po jakimś szczególnie burzliwym wieczorze, najpierw w Klubie, a potem w „Winnicy", wylądowaliśmy w większym towarzystwie w mieszkaniu u Franciszka. Dyskusje i głośne śpiewy obudziły dzieci, które w piżamkach zaczęły chodzić po mieszkaniu i płakać, żona zła, w przysłowiowych papilotach i sukni nocnej do kostek, nie ukrywała do nas wrogości.
Franek wyciągnął swój legendarny zeszyt z wierszami i zaczął deklamować. Biliśmy mu brawo podochoceni alkoholem. Ale kiedy potem przeglądałem ten zeszyt uważniej, zauważyłem rozczarowany, że są to bardzo słabe teksty, absolutnie grafomańskie. Nie nadawały się do druku ani do śpiewania. A większość była zupełnie nieczytelna, jakieś gryzmoły, wśród których odczytać można było tylko poszczególne słowa, widać, że pisane po pijanemu. Na wielu stronach były fantazyjne podkreślenia czerwoną kredką i dopiski na marginesach, plusy i minusy, a także rysunki słoneczka, karuzeli albo ptaszka na gałęzi. Czyżby sporządzone ręką Agnieszki Osieckiej?
Posnęliśmy na koniec z przepicia, gdzie kto stał lub siedział, gdzieś w fotelach i na dywanie albo w kuchni, a nawet w przedpokoju z głową na słomiance. Rano zbudziłem się z suchością w gardle, poszedłem chwiejnie do łazienki i zastałem tam Franka ubranego tylko w spodnie od piżamy. Trzęsącymi się niemiłosiernie rękami pił z małej buteleczki wodę do golenia czy jakąś brzozówkę, specyfik w każdym razie na spirytusie.
– Muszę się jakoś ratować – powiedział. – Zaraz idę do pracy. No co tak patrzysz, robię to od lat, jakoś mi nie szkodzi. Cybulski też to pił, stareńki. Ale nie mów nikomu. Nie trzeba. Mam zawsze zapas w łazience, bo żona się nie domyśla, że można pić takie świństwo – dodał chrypliwie.
Potem nagle Franek zniknął z Klubu, to było jakby umarł. W końcu ktoś powiedział, że Franio sprzedał mieszkanie i wyjechał do Szczecina, żeby zacząć życie na nowo, bez wódki i bez przyjaciół. Stało się tak na skutek protestów jego kolegów, lekarzy. Poddał się terapii odwykowej i wrócił do wykonywania zawodu chirurga.
Jakiś czas potem zadzwonił do mnie inżynier M., który przejął mieszkanie po Franku.
– Słuchaj, nie znasz aktualnego adresu Franka? – zapytał. – Bo znalazłem w mieszkaniu po nim jego stary zeszyt z wierszami i chciałem mu odesłać, może on dużo dla niego znaczy, to pewnie ta pamiątka z lat jego młodości. Pamiętasz, jak opowiadał w Klubie w kółko o swoich młodzieńczych wierszach?
Powiedziałem, że nie znam obecnego adresu Franka.
– A może w takim razie ja ten zeszyt przekażę tobie? – indagował dalej inżynier M. – Może ciebie on zainteresuje, przecież ty także piszesz wiersze?
Nie byłem zainteresowany.
- Zdzisław Antolski
- "Akant" 2011, nr 12
Zdzisław Antolski - Romans z Osiecką
0
0