Nagle się okazało, że państwowe wydawnictwa już nie będą wydawać książek autorów współczesnych, bo po prostu nie mają pieniędzy. Redaktorzy pewnej znanej, krakowskiej oficyny, gdzie jeszcze w PRL miałem złożone i przyjęte wiersze do druku, napisali mi, że nie mają pojęcia, kiedy się zbiorek ukaże, nie wiedzą także, czy w ogóle to nastąpi. W gazetach pisano, że na wszelkie kłopoty najlepszy jest sponsor. Znaleźć tylko bogatego gościa, sponsora, a można spełnić wszystkie swoje marzenia, także wydać książkę. Właśnie w księgarniach ukazała się pozycja, nikomu wcześniej bliżej nie znanej, miejscowej autorki, która dzięki sponsorom wydała zbiór wierszy, wzbogacając naszą regionalną literaturę.
Zajrzałem do księgarni i zobaczyłem bogato wydaną pozycję, zawierającą koszmarne grafomańskie potworki, wychwalające zalety krajobrazowe naszego regionu. Okładka twarda, papier kredowy, ale utwory – totalna porażka, koszmarna grafomania. Ale za to jakaż imponująca lista sponsorów, chyba ze dwadzieścia bogatych firm, których siedziby, wyłożone marmurem, mieściły się przy głównej ulicy naszego miasta.
Takich beznadziejnych książek ukazało się więcej. Grafomani byli pierwsi. Ale po ich przemarszu i negatywnych recenzjach w prasie, została spalona ziemia. Żadna firma nie chciała dać ani grosza na wydanie jakiejkolwiek książki, w obawie przed krytyką i ośmieszeniem. Sami się nie znali na poezji, zaufali lipnym opiniom wewnętrznym, nie byli jeszcze odporni na namolność, a także natręctwo różnych nawiedzonych wariatów i dziwaków. A potem wpadli we wściekłość, że zostali wykorzystani, oszukani. Od tej pory zaparli się – ani grosza na żadne tam wierszydła!
A więc na tym polega kapitalizm – zastanawialiśmy się z żoną – że kto bogaty albo znajdzie sobie sponsora, ten wyda bzdury w postaci bogato zdobionej księgi, a następnie zaleje nimi księgarnie? A poeta autentyczny, na przykład O., nie będzie wydawał nic, choć jego utwory są świetne, a w PRL publikował w wydawnictwie Czytelnik i w miesięczniku „Twórczość"?
W kraju nastąpiła wymiana pieniędzy. Mój ojciec, jeszcze w PRL, wygrał na Państwowej Loterii samochód, enerdowskiego wartburga. Sprzedał go pewnemu partyjnemu bonzowi, a uzyskane w ten sposób pieniądze złożył na książeczce PKO. Teraz niewiele mógł za to kupić.
Na ulicach pojawili się nagle bezdomni, żebracy i kloszardzi. Poeta Bohdan Bogdan głośno protestował. Pisał wiersze skierowane przeciw nowemu porządkowi, ale nawet dla SLD był zbyt radykalny. Panowała powszechna akceptacja wobec nowego ustroju, choć już na murach pojawiły się wielkie napisy „Komuno wróć". Wybuchła też niechęć do kleru i pojawiło się inne hasło: „Księża na księżyc". W prasie trwała zażarta dyskusja, czy pułkownik Kukliński był zdrajcą czy bohaterem?
Jeden z kolegów, artysta plastyk z zawodu i powołania, powiedział mi, że zna pewnego bogatego gościa, który chce sponsorować literaturę. Chętnie mnie z nim zapozna. Według opowieści podekscytowanego przyjaciela, facet zaczął dorabiać się majątku jeszcze w PRL, eksportując na Zachód tanią polską siłę roboczą, której płacił w złotówkach, a sam zgarniał wypłatę w dewizach. A teraz właśnie „rozwijał skrzydła", jak o nim mówiono.
Poszliśmy z wizytą do nowobogackiej willi na przedmieściu. Biznesmen opowiadał cały czas, jak bardzo jest już zamożny, a jaką wielką fortunę zamierza zgromadzić w przyszłości, dla siebie oraz dwóch swoich małych pociech. Jego żona milczała, podawała do stołu albo śmiała się piskliwie. Dla swojego pięcioletniego synka gospodarz domu miał przygotowany wielki szklany słój, prawie tak duży jak sam dzieciak, i co chwilę, ostentacyjnie, wrzucał do środka monetę pięciozłotową. Słój zapełniony już był do połowy. To miał być prezent dla delfina na urodziny. Biznesmena bawił widocznie brzęk monety upadającej na stos innych, choć potomek rodu niewiele sobie z tego robił.
Potem dzieci poszły spać. Gospodarz zapowiedział film dla dorosłych. Włączył modne wówczas video, z jakimiś obrzydliwymi niemieckimi pornosami, w oryginalnej wersji językowej. Robiło mi się niedobrze, dlatego nie tknąłem kawioru, o oślizgłych ślimakach nie wspominając. Tylko zimna wódka była smaczna, więc się nie ograniczałem, mimo psyknięć żony.
Większego buca niż nasz gospodarz, jeszcze w życiu nie spotkałem. Jego dowcipy było poniżej wszelkiego poziomu. Kolega plastyk patrzył na niego z uwielbieniem, niemal z otwartymi ustami, jak ludzie w Medjugorie, którzy zobaczyli Matkę Boską. Rechotał z jego wulgarnych komentarzy do oglądanych filmów, a gdyby tylko mógł, to pewnie by mu natychmiast wszedł w tyłek, bez wazeliny.
- No co tam ostatnio nabazgrałeś, kolego? – zapytał mnie obcesowo gospodarz, czkając przy tym głośno,.
- A nic takiego, co mogłoby pana zainteresować – odburknąłem niegrzecznie.
- Jak sobie chcesz – odpowiedział biznesmen ze znudzoną miną i wrzucił do słoja kolejną pięciozłotówkę.
Zaczęliśmy się żegnać. Z ulgą opuściłem ten dom. Nawet wymówki kolegi plastyka, że zepsułem sobie taką świetną okazję, nie robiły już na mnie wrażenia.
Już miałem sobie dać spokój ze sponsorami, ale wtedy zaczęło być głośno o przedsiębiorcy budowlanym, Krzysztofie R. Nie było dnia, żeby nie gościł na łamach miejscowej gazety albo w regionalnej rozgłośni radiowej, czy stacji telewizyjnej. Fotografie, wywiady, omówienia.
Oto media miały przypadek człowieka sukcesu. Krzysztof P. wykupił podupadające budowlane przedsiębiorstwo socjalistyczne i uczynił z niego firmę przodującą w Polsce. Zamówienia sypały się, jak z rękawa. Krzysztof P. stał się sławny, często bywał z przyjacielską wizytą u biskupa, spotykał się z prezydentem miasta i z wojewodą. Wspierał charytatywne akcje, fundował nagrody. Człowiek sukcesu, żywy przykład, że kapitalizm działa.
Ale dla mnie to był przecież po prostu, powiedzmy: Krzysiek, kolega z jednej klasy, z lat nauki w Liceum im. Stefana Żeromskiego (bo u nas wszystko było imieniem Żeromskiego albo Henryka Sienkiewicza, z racji jego bytności w niedalekim majątku – Oblęgorku).
Żona mówiła: – Zadzwoń do Krzysztofa, cóż ci zależy? Może pamięta szkolne lata i pomoże ci wydać książkę?
Zebrałem się w sobie i zadzwoniłem na jego domowy telefon. Nie był utajniony. Krzysiek oczywiście pamiętał wszystko, wspominał szkołę, a zwracał się do mnie per „Zyzio", bo takie przezwisko miałem w klasie. Co do dotacji na książkę, to kazał przyjechać do siebie, do biura, które mieściło się na przedmieściu, w okazałej budowli.
Pojechałem autobusem. Przy wyjeździe z miasta zobaczyłem na skwerku innego mojego kolegę, rzeźbiarza i poetę, Jurka. Stał obok wielkiego kamienia, w którym miał pewnie zamiar zaraz rzeźbić. Pogoda była piękna. Słoneczna, ciepła jesień. Widziałem, jak mój przyjaciel zdjął marynarkę i w samej koszuli, z krótkimi rękawami, zapalił papierosa.
W biurze Krzysztofa przyjęto mnie ciepło, dostałem kawę, ale szef nie miał czasu. Przeprosił telefonicznie. Umówiłem się następnego dnia. Kiedy wracałem autobusem, rzeźbiarz Jurek leżał na swojej marynarce, jedną nogę założył na drugą, palił papierosa. Patrzył w bezchmurne niebo.
Następnego dnia miałem poczucie deja vu. Przez okno autobusu widziałem, jak Jurek rzeźbiarz wolno zdejmuje marynarkę. Pogoda była przepiękna. W biurze kawa, ciastko i tak dalej.
Powiedziałem sobie, że więcej tam nie pojadę, do biura mojego przyszłego sponsora, ale uległem żoninej perswazji. Do trzech razy sztuka. Padało, było pochmurnie. Jurek rzeźbiarz stał pod okapem pobliskiego kiosku "Ruchu". Palił papierosa, patrząc ponuro na sterczący przed nim głaz. W biurze szef mnie przyjął. Gadaliśmy o szkole, wspominając różne hece, a w tym czasie na wielkim monitorze, za plecami Krzysztofa, wyświetlały się notowania giełdowe.
Księgowy firmy miał jakieś wątpliwości z dotacją na tomik wierszy. Znów wszystko się przedłużało. Aż zniecierpliwiony Krzysztof sięgnął po portfel, do wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył mi umówioną kwotę. Resztę miał zapłacić drukarni po wydaniu książeczki.
Kiedy wracałem autobusem, przestało padać. Jurek rzeźbiarz, z dłutem i młotkiem, uwijał się przy wielkim piaskowcu. Wyłaniała się z niego kobieca postać, co poznałem po biuście.
Na wieczór promocyjny w Klubie Twórczym mojego nowego zbiorku wierszy przyszło kilka osób z naszej klasy, z liceum „Żeromszczaka", jak go nazywaliśmy pieszczotliwie. Spotkanie było kameralne. W PRL na podobnych imprezach można było zobaczyć tłumy. Był też Jurek rzeźbiarz i pani Helena, moja ukochana pani profesor od polskiego, z liceum. To dzięki jej zachętom oraz niezłomnej wierze w mój talent, nie porzuciłem pisania. Niedługo potem zachorowała na Alzheimera. Jurek rzeźbiarz, kilka lat później, zmarł na guza mózgu.
Mój sponsor nie przyszedł na spotkanie z braku czasu. Jego firma rozwijała się bardzo burzliwie. Zaczął dwie prestiżowe budowle w stolicy. Nagle banki przestały go finansować, inwestorzy wycofali swoje zamówienia. Firma zbankrutowała. Chodziły słuchy, że to polityczna zemsta. Sam zainteresowany nie potwierdzał, ani też nie zaprzeczał.
W prasie trwała wielka kłótnia: czy pułkownik Kukliński był zdrajcą, czy też bohaterem?
- Zdzisław Antolski
- "Akant" 2013, nr 8
Zdzisław Antolski - Sponsor
0
0