1
Chłodny, marcowy poranek. Spacer wśród czap śnieżnych przycupniętych gdzieniegdzie na trawnikach i szarych poboczach dróg, nie należał do tych najprzyjemniejszych. Głębokie wdechy miały ratować przed depresją i chorobami płuc, a na dworze, niczym morowe powietrze, unoszą się spaliny i dymy z kominów. Szaro, zimno, wilgotno. Czas skręcić w dróżkę, prowadzącą nad rzekę, gdzie powinno być wystarczająco dużo szumu, aby zagłuszyć uliczny hałas.
Stalowy most, betonem zalane brzegi promenady i oszalała w wiosennym pędzie rzeka pełna piany i wirów, hucząca, chlupiąca, rozbryzgująca się na milion kropli. Wiosenne roztopy uczyniły ją silną, rwącą i odważną.
Promenada wydaje się bezpieczna. Nieliczni spacerowicze tulą głowy w ramiona z wysoko postawionymi kołnierzami płaszczy i kurtek zimowych. Jeszcze szaro, jeszcze zimno. Nagie gałęzie drzew i krzewów kołyszą się w takt muzyki wiatrów. Po niebie pędzą szare chmury.
Przyspieszam kroku, gdy kątem oka zauważam dwóch mężczyzn, kierujących się w moją stronę. Ogarnia mnie paniczny strach, jakby przeczucie niebezpieczeństwa. Za chwilę dopadną mnie! Przyspieszam jeszcze bardziej, prawie biegnę. Opuszcza mnie rozsądek, zamiast w stronę miasta, zbiegam w dół, do rzeki, do jej stromych brzegów zalanych betonem. Tam nie ma czego się chwycić, gdzie się schować.
Przesycone wilgocią powietrze zrasza mi twarz, a może to pot wysiłku, strachu? Zatrzymuję się i rozglądam. Dwaj mężczyźni stoją na wyższym tarasie promenady. Patrzą w moją stronę, pochylają ku sobie głowy i obserwują niczym drapieżnik swoją ofiarę zagonioną w pułapkę bez wyjścia. Poły ich czarnych płaszczy trzepocą na wietrze, podobne do skrzydeł sępów.
Strach opętał mnie na dobre, cofam się o dwa kroki i tracąc równowagę, powoli zsuwam się po betonowej pochylni w stronę rwącego nurtu rzeki. Pewnie utopię się w którymś z wirów wodnych. Spoglądam w górę, widzę mężczyzn, są blisko i wyglądają na zamyślonych. Obserwują mnie w taki sposób, jakby mieli podjąć decyzję o celności wprowadzenia w czyn jakiegoś postanowienia. Jeden z nich schylił się w moją stronę i powiedział bez jakichkolwiek emocji w głosie: „Obok ciebie rośnie krzew. Złap go.
Rozglądam się wokół. Po prawej stronie znikł beton a pojawiły się nagie i kolczaste gałęzie zarośli. Chwytam je i próbuję się wspiąć wyżej, byle jak najdalej od niebezpiecznej kipieli wodnej.
Drapieżne ptaki śmieją się, potrząsając połami swoich czarnych płaszczy. Nie, nie drwią, tylko śmieją się i klepią po piórach.
Próbuję zetrzeć krew z dłoni, trąc, rozcierając, zlizując. Czerwień jest już wszędzie, z rąk wędruje na płaszcz, spodnie, policzki, nos i czoło, wdziera się między zęby, do nosa i uszu, tańczy przed oczami...
2
Zapadła już noc. Oczy nie mogą przebić się przez czarne sukno kotary bez gwiazd i księżyca. To tunel, w którym ciemność nie pozwala cokolwiek dojrzeć, nawet usłyszeć jakikolwiek dźwięk. Czuję fizyczny napór od tyłu i na bokach, który zmusza mnie do ciągłego ruchu naprzód. Droga przez tunel wydaje się nie mieć końca. Czy trwa długie minuty, godziny, dni?
W końcu docieram do oświetlonego otworu w podłodze. Wygląda to jak odnoga tunelu. Są ze mną inni, lecz nie widzę ich twarzy, ubrań, ale są i przepychają się jeden przez drugiego. Chcą wydostać się z ciemności w stronę oświetlonego otworu.
Nie ufam kolorowi poświaty. Jest migająca, to żółta, to pomarańczowa. Nie gaśnie ani na chwilę, tylko mruga zapraszająco. Wszyscy już wskoczyli, tylko ja się waham, stoję i nad czymś zastanawiam. Pochylam się, aby cokolwiek dojrzeć, lecz kolory oślepiają i nic nie mogę zobaczyć.
Wtem zauważam obok, trochę bardziej na lewo, drugi otwór. Jest ciemny. Zdaję sobie sprawę, że dokądś prowadzi. Jest tak ciemny, że nie mogę dostrzec, co jest dalej. Nie mogę się już cofnąć. Stoję samotnie nad otworami i wiem, że tam na dole ktoś mnie oczekuje. Od napięcia i niepewności dostaję zawrotów głowy, niedobrze mi, miękną kolana, głowa bezwładnie odchyla się do tyłu, podłoga unosi się w górę. Wpadam do jednego z otworów.
3
Na scenie nie ma aktorów, czerwona kurtyna ze złotymi ozdobami zasłania widowisko, które niechybnie cały czas trwa. Na widowni stoją puste krzesła. Cicho i powoli wchodzę na salę. Chcę przejść tylko w stronę sceny przeczuwając, że tam musi być wyjście. Spoglądam na sufit, ale nie dostrzegam go, tylko niekończącą się czeluść. Ogromny kryształowy żyrandol wydaje się zawieszony w niebycie. Zaczął się trząść wprawiając w chaotyczną muzykę miliony kolorowo błyszczących kryształków. Obawiając się, że zaraz na mnie spadnie, zaczynam biec w kierunku zapraszającej czerwieni kurtyny. Jeszcze raz oglądam się za siebie i oczom moim ukazuje się niesamowity widok znikających krzeseł i podłogi. Na ich miejscu pojawia się błękitna woda, basen bez dna.
Jestem już blisko sceny, gdy nagle w kurtynie otwiera się ogromne oko. Stoję teraz bez ruchu, bojąc się zdemaskowania. Oko mruga powieką, jakby zbudzone z głębokiego snu. Rozgląda się po sali szukając czegoś szczególnego. Zagląda do budki suflera, zawiesza spojrzenie na żyrandolu. Przeczesuje taflę basenu bez dna. Mam wrażenie, że oko widzi dno, tak samo jak dostrzega niewidzialny mym oczom sufit.
To była kwestia czasu – oko znalazło mnie. Woda w basenie zagotowała się, zasyczała, wypluła chmurę pary. Przekrwione z wściekłości oko wpadło w szał, powieka zaczęła nerwowo mrugać, co jeszcze bardziej rozsierdziło gałkę oczną. Wpadam na jakieś drzwi, tuż przy scenie i uciekam z tego upiornego miejsca ile mam sił w nogach.
Zatrzymuję się na dziedzińcu, przede mną stoi sanktuarium. Jest ciemna noc, jednak idąc wzdłuż muru zauważam szerokie schody, prowadzące do otwartych na oścież dwuskrzydłowych wrót. Sączy się z nich przemiennie światło: raz żółte, raz pomarańczowe. Słyszę stłumione rozmowy, szepty, śmiech. To bal, ale nie słyszę muzyki.
Omijam wrota szerokim łukiem, idąc alejką wzdłuż rzeźb. Stoją postaci dumne niczym posągi, z zadartymi w niebo głowami, szponiastymi łapami, rozłożystymi skrzydłami i grymasami na pyskach. To gargulce, które na mój widok zaczynają się poruszać. Idę spokojnie dalej, ponieważ ich szponiaste odnóża są na stałe zlane z postumentami, jakby ktoś specjalnie to zrobił, zdając sobie sprawę z ich niebezpiecznej, bestialskiej dzikości.
Na horyzoncie wschodzące słońce próbuje przebić się przez masy czarnych, ciężkich chmur. Idę dalej.
4
Jestem w samym środku jarmarku. Wrzaskliwi sprzedawcy chcą sprzedać swój towar, zachwalają, nawołują, pokazują, zaczepiają, awanturują się. Stragany ustawione jeden przy drugim opierają się o siebie a towary sąsiadów mieszają ze sobą wywołując zaciekłe kłótnie. Wrzaski przenikają się z odgłosami kur, kaczek, prosiąt i piskiem szczeniąt.
Przechodzę nie rozglądając się. Wpatruję się w krzywo brukowany deptak, którego środkiem płynie wąski strumyk brudnej od płukania warzyw wody. Krzywizna jest coraz bardziej pochyła i trudno przejść tą drogą przez cały plac. Zamykam na chwilę oczy, chcąc zapaść się w siebie, nie słyszeć hałasu, nie widzieć szarości i ruchu. Zastygam i wszystko inne wydaje się milknąć, zmieniać, zapadać, znikać.
Cisza, która trwa, zastyga, zabija czas, ruch, dźwięki, obrazy. Nie zostaje nic, tylko próżnia – twórcza, mobilizująca do działania od początku do końca, prosi się o stwórcę i stworzenie czegoś od nowa, znacznie lepszego niż mogłoby się komukolwiek wydawać. Doskonałość – cóż ona znaczy? Czy to istotne dla kogoś zawieszonego w próżni? Co innego chaos - to można posprzątać.
Wiarę pogłębia w rzeczywistości możliwość przeżycia danego wydarzenia, jeśli czegoś nie doświadczę na własnej skórze, nie jestem w stanie uwierzyć w to bezgranicznie i do końca. Zwątpienie nie jest brakiem wiary, tylko wahaniem wyrażającym stan medytacji i drogę do osiągnięcia wiedzy.
Czy wiedza prowadzi do wiary w coś duchowego, nieuchwytnego? Wiedza przeszkadza, uwierzyć w coś nienamacalnego. Wiedza w sensie poznanie namacalne, przejście przez coś, dzięki czemu uwierzysz w niebywałe.
5
Krzyki i nawoływania wyrwały mnie ze stanu odrętwienia. Nagłe przebudzenie jest szokiem dla głębokich myśli nad sensem istnienia. Ściągające do stanu uświadomienia swojego jestestwa pośród zdarzeń tu i teraz – zmysłowo bolesne.
Przede mną ogrodzony drucianą siatką plac zabaw z rozbawionymi dzieciakami i szczęśliwymi kobietami. W przeważającej ilości - to matki. Ich wymalowane maski - twarze wprost emanują boską radością i szczęściem. Marionetki – niewolnice owoców swoich macic, tyranizowane, dręczone, zamęczane torturami psychicznymi małych terrorystów. Celebracja niewinności dziecięcej dopuszcza się zbrodni narodzin tyranii ułomnych uczuciowo potworów. Brak zdrowego rozsądku wśród mnożących się problemów rodzi tragedię z opóźnionym zapłonem.
W oddali na wzgórzu wznosi się klasztor, niczym strażnik wartości moralnych nad postępującą degrengoladą. Stoi i czuwa nie podejmując żadnych czynności naprawczych, mogących naprowadzić błądzących i zagubionych na właściwą ścieżkę prowadzącą ku lepszej przyszłości. Bezstresowo i tchórzliwie chowając się w silnych murach wież z dala łagodnie przemawia jątrząc fałsz w bezmózgie kukły, często ślepo wpatrzone w szklane oko z przejaskrawionymi informacjami, żałosnymi serialami, dziwnymi teleturniejami, zawodami opatrzonymi złośliwymi i poniżającymi uczestników komentarzami, wciąż chce pływać po wierzchu toni szarej masy kukiełek.
Nad budowlą zbierają się chmury. Spod nich próbują przeświecać ostatnie promienie purpurowo zachodzącego słońca. Obłoki zbierają się w zawrotnym tempie, kłębią się i nadymają, chcąc przerazić, zniweczyć, siać destrukcję. Jaskrawy błysk i porażająca jasność wwiercają się w oczy, rozsadzają głowę. Huk pojawia się po chwili, ziemia drży. Upadam na kolana. Widzę przez chwilę uciekających ludzi, wieszających się rękoma na drucianej siatce ogrodzenia. Ich przeraźliwe krzyki zdzierają z twarzy radosne maski, zamieniając je na groteskowo zawieszone między momentem uśmiechu a przerażenia. Wołają do mnie, jednak nic nie słyszę, tylko widzę za ich plecami podmuch fali ognia. Brama ogrodzenia jest zamknięta od zewnątrz na kłódkę, do której nie mam klucza.
Nagle zdaję sobie sprawę, że kluczem jest klasztor.
6
Znów jest noc. Wyschnięte, betonowe, spękane dno koryta rzeki. Na wysokim brzegu wznosi się prostokątny budynek z ziejącymi pustką otworami okiennymi, obok stoi czołg. Wszystko wygląda na dawno opuszczone. Budynek ma czarne ślady po ogniu, w środku jest pusto, pod butami chrzęści potłuczone szkło. Niewiele tego. Mnóstwo prochu, popiołu, resztki kości.
Wracam nad brzeg koryta rzeki. Dnem idzie pochylona postać starej kobiety. Podpiera się kijem w kształcie kostura. Wisi na niej poszarpana i brudna suknia. Ostrożnie i wolno stawia krok za krokiem, zmierzając w sobie tylko znanym kierunku. Oczy zaszły jej błoną, jednak sprawia wrażenie, jakby jej to nie przeszkadzało. Spojrzała w moim kierunku. Śmiech chrapliwy wydostał się z jej gardła. Nie był to radosny ton, lecz przeraźliwy, porażający i zakłócający pracę synaps skrzek. Jej zaszłe bielmem oczy zaczęły ciemnieć wraz z milknącym śmiechem aż znikły ukazując dwie ciemne czeluści pustych oczodołów. Postać zaczęła się prostować i rosnąć, suknia zamieniła się w ciemny, przewiązany sznurem habit z kapturem, kij urósł do rozmiarów kosy.
Kostucha stanęła tuż przede mną, nie poruszając się dalej. Próbuję zajrzeć jej prosto w oczy, jednak nie mogę ich dostrzec w cieniu kaptura. Sznur opasujący habit jest gruby i splątany w dziwny skomplikowany węzeł. Ostrze kosy wypolerowane na połysk ukazuje odbicie bunkra wrysowując go w nieistniejącą poświatę purpury. Spoglądam z niedowierzaniem w stronę budynku. Nic, żadnego światła.
Koścista dłoń zacisnęła się na kiju, druga uniosła się ze wskazującym palcem oskarżycielsko wymierzonym w moją stronę. Nic nie mogę zrobić, stoję bez ruchu i nagle przychodzi mi do głowy iście szalona myśl. Jakby tak dotknąć jej palców, poczuć twardy chłód paliczków kostnych?
Niewiele zastanawiając się podchodzę bliżej postaci, wyciągam lewą rękę i wskazującym palcem dotykam jej kości, zaczynam głaskać zimną dłoń. W końcu obejmuję ją. Kosa upada z brzękiem na ziemię, ostrze rozbija się w drobny mak i znika ulatując w powietrze jak dym. Drugą ręką chcę odsłonić z głowy kaptur, aby ujrzeć twarz postaci. Kiedy wykonuję ruch ręką, sznur rozwiązuje się, kaptur odchyla się do tyłu, habit opada bezwładnie u mych stóp.
Podnoszę kij, przyglądam się mu z uwagą godną marszałkowskiej buławie. Drewno jest przyjemne w dotyku, ciepłe, ponętne swoją gładkością, spokojnym, krągłym kształtem. Wbijam go z całej siły w ziemię, która zaczyna drżeć i pękać. Szczelina szybko posuwa się w stronę koryta rzeki, kruszy beton i wyzwala ogromne ilości wody szybko wypełniające zagłębienie. Wzburzony strumień z głośnym hukiem płynie w nieznaną mi dal, niosąc ze sobą osady użyźniające zmęczoną ziemię.
7
Na bezkresnej łące falują złocienie, sięgają mi prawie do ramion. Nieznacznie przewyższają bujne źdźbła traw. Kołyszą się w rytm wiatru. W oddali dostrzegam drzewo ogromne jak tysiącletni dąb. Jego liście nie poruszają się. Skąd dochodzi ta muzyka?
Ruszam w stronę dębu przez morze traw i kwiatów rozkołysanych. To nie wiatr nimi porusza, one tańczą do dźwięków „Toccaty z Fugą". Organy wydobywają z siebie ożywcze nuty, wyrzucając je w przestrzeń nieznaną, ciepłą i spokojną, chcąc wprowadzić chaos i rozgardiasz wśród oceanu harmonii.
Stoję pod dębem jak w letargu wsłuchując się w spokojne teraz dźwięki instrumentu, zawieszonego samotnie wśród gałęzi ogromnego drzewa. Nie ma muzyka, klawisze poruszają się same pod przygniatającymi je gałęziami. Widok przedstawia się niesamowicie i imponująco, nie mam zamiaru odchodzić w następny wymiar, tu jest mój raj, świat idealny.
Utwór zbliża się ku końcowi. Gałęzie zaczynają rozluźniać swój uścisk, liście coraz spokojniej układają się na instrumencie, muzyka milknie. Organy wysuwają się spod uwalniających je gałęzi, opadają, zahaczając o konary, osuwają się w dół, prosto do miejsca, gdzie stoję z zadartą głową.
Zdaję sobie sprawę, że jeśli nie ruszę się z miejsca, to instrument zwali się na mnie całym swoim ciężarem unicestwiając nie tylko moją cielesną powłokę, ale także duszę, zagłuszając jej metafizykę ostatnim tchnieniem miecha przez trakturę w piszczałki. Nie chcę, aby do tego doszło, staram się wyrwać i uciec przed śmiertelnym uderzeniem instrumentu.
Nie mogę się ruszyć z miejsca, spoglądam w dół, gdzie powinny być moje stopy. Nie ma ich, przeobraziły się w korzenie i wrosły głęboko w ziemię. Mam nieodpartą potrzebę kołysania się, czuję smak ziemi, wody, powietrza, czuję jedność z otaczającymi mnie roślinami. Nie mam już nóg, tylko pień obrosły grubą korą, z ramion wyrastają mi gałęzie z liśćmi. Rosnę, wznosząc się w górę z szybkością Alicji po zjedzeniu ciastka z Krainy Czarów. Jestem drzewem unoszącym nieboskłon na swoich gościnnych dla ptaków gałęziach. Organy zsuwają się teraz w moje liczne ramiona, liście błądzą po klawiszach instrumentu tworząc nowy, nieznany utwór przestworzy. Rozumiem, że przyszła kolej na zmianę muzyka i pieśni.
Jestem grabem. Preludium chorałowe to moja muzyka.
8
Wracam. Jeszcze nie teraz, to nie ten moment. Muszę czekać, mam jeszcze coś do zrobienia. Kolejka, w której stałam wydłuża się, rozbija, psuje w nieskończoność, nie dopuszczając mnie do początku. Spadam z ogromnej wysokości, bez strachu, oczekiwań, wahań, niepewności, mnóstwa niedokonanych wyborów, nietrafionych decyzji. Jest mi obojętne, czy boleśnie odczuję upadek, nawet nie zastanawiam się nad tym.
Mijam różne miejsca, w których zostają moi znajomi. Poznaję ich jeszcze, jednak w mojej pamięci tworzą się luki, przez które ulatują dwa drapieżne ptaki, żółto-pomarańczowa poświata w tunelu, oko kurtyny z gargulcami, krzykliwi sprzedawcy jarmarczni, klasztor z gromadą matek z dziećmi, kostucha i dąb z organami. Wiem, że jeszcze zobaczę się z nimi, jednak czy będę ich pamiętać?
Nie widzę Go, nie dane mi było dojść tak daleko. Stanę się apologetą agnostycyzmu.
Teraz już wiesz, nic więcej ci nie potrzeba. Manipulowanie podświadomością w celu psychicznego udręczenia i zamknięcia własnej woli i wiary w starej klatce dla ptaków, czepianie się tonącego ostatniej deski ratunku, jaką jest granie na uczuciach - to nieczyste zagrywki. To podszepty złych intencji o kontekście wyznaniowo-psychologicznym. Głęboka wiara nie powinna się ostentacyjnie afiszować, nie tędy prowadzi droga do światłości, poznania tajemnicy.